Lucerna, Pilatus, jedzenie od pana Murzyna i nocleg przy torach
Szwajcarskiego cyklu część chyba przedostatnia. A więc któregoś razu byłem w Lucernie. Lucerna to miasto - jak zwykle w Szwajcarii - niewielkie i - jak zwykle w Szwajcarii - całkiem urokliwe i w związku z tym - jak zwykle w Szwajcarii - położone nad jeziorem. Jezioro ku zaskoczeniu wszystkich nazywa się Luzernerzeje. Właściwie to najpierw poszedłem na Pilatus, szczyt zaraz obok Lucerny, 2137 m. Wszędzie tam było bardzo ładnie na co nie mam wielu dowodów, bo w całym swoim sprycie nie naładowałem baterii do aparatu.
Miałem zamiar dojechać do Alpnach i tam zacząć pochód na górę. Z Alpnach wychodzą najbardziej uczęszczane szlaki a także super hiper kolej zębata o największym nachyleniu torów na świecie. Dojechałem jednak do Stansstad co nie robiło mi specjalnej różnicy więc zacząłem wycieczkę stamtąd (prawie dokładnie stamtąd skąd zrobiłem zdjęcie nr jeden w tym poście). Górka niby nie taka najwyższa (jak na Alpy) ale muszę przyznać, że trochę się zmęczyłem. Pilatus niby mniejszy niż np. Rysy, ale wędrówkę zaczynamy z wysokości trochę ponad 400 m n.p.m., podczas gdy wychodząc w Tatry mamy już z kilometr pod stopami. W każdym razie: po kilku godzinach dotarłem na szczyt. Po drodze mijałem krowy, owce i piękne widoki (pagórki pooblewane jeziorami), natomiast ani jednej jednostki ludzkiej.
Na szczycie natomiast spotkałem dzikie wręcz tłumy wszelkich narodowości które dostały się tam wspomnianą już koleją zębatą. Całość dopełniał kompleks sklepowo-hotelowo-restauracyjny wieńczący szczyt góry Pilatus. Popatrzyłem na to i zacząłem schodzić jak najprędzej.
Zszedłszy północnym stokiem wylądowałem w miejscowości Kriens. Ewentualnych zainteresowanych fotografiami przestrzegam, że dalej zdjęć nie będzie bo mniej więcej od szczytu Pilatusa baterie kategorycznie stwierdziły, że wyczerpały już wszystkie drzemiące w nich możliwości. Z Kriens udałem się piechotą w stronę Lucerny i jakiejś główniejszej drogi. Po drodze spotkałem Murzyna wraz z dwoma towarzyszami jeszcze odmiennych karnacji. Grupka stała na chodniku grzebiąc w czymś w rodzaju skrzynki pełnej różnej maści ciastek, rogalików, bułeczek, babeczek etc. Zagadnęli mnie czy nie mam przypadkiem reklamówki - miałem. Dałem. I dostałem za to trochę ciastek, rogalików, bułeczek i babeczek. Nie wiem skąd to mieli, ale było dobre (podejrzewam, że "wczorajsze" spadki ze sklepu). Następnie udało mi się złapać stopa do Zug. Było późne sobotnie popołudnie a w niedzielę rano w Zug była msza po polsku, stąd tam właśnie. Wiózł mnie miły pan słuchający Pearl Janis Joplin (cudowność - stary samochód, szarawy wieczór i Janis), kazałem się wysadzić zaraz przed miastem - no bo wiadomo, gdzieś trzeba spać, no chyba nie w mieście. O dziwo mimo wysokiej urbanizacji kraju w którym się znajdowałem moim oczom ukazały się chaszczory. W sensie, że zielska dużo, chabazie takie. A więc była dość spora połać dość wysokich chaszczy, dróżka, rzeczka, płotek, strzeżone osiedle. Wpasowałem się w ten krajobraz tak, żeby mnie z tego osiedla jak najmniej było widać - wylądowałem jakieś 10 metrów od całkiem uczęszczanych torów kolejowych. Nie przeszkadzało mi to zupełnie - byłem styrany jak wół, a pociągi zachowywały się kulturalnie i cicho. Poniżej mapka co-gdzie-jak.
Wyświetl większą mapę
Zug - jak na porządne Szwajcarskie miasto przystało - jest całkiem małe, całkiem urokliwe i leży nad jeziorem (o nazwie, której każdy się domyśla). Z samego rana więc wstałem i podreptałem do miasteczka, usiadłem na promenadzie nad jeziorem, wpatrzyłem się w zwisające na nim Alpy i począłem komponować kanapki z chleba tostowego (najtańszy) i jakiegoś serka. Było pięknie, poranek jak marzenie, możecie mi wierzyć. Nie ma to jak przespać się koło torów a rano popatrzyć na Alpy. Następnie poszedłem do kościoła gdzie spotkałem całkiem pokaźną jak na taką mało znaną miejscowość jak Zug rzeszę Polaków a potem udałem się z powrotem na zwiedzanie Lucerny. Wiózł mnie Marokańczyk, który znał niemiecki i trochę serbski bo miał kolegę Serba. Ja niemiecki znam raczej słabo, ale znam polski oczywiście, a polski i serbski są całkiem podobne (dużo bardziej niż polski i czeski). Tak oto rozmawiał Polak z Marokańczykiem po niemiecko-serbsku.
Zwiedzanie Lucerny. W Lucernie z superfajnych rzeczy są między innymi mosty z XIV-XV wieku. Drewniane, no coś ślicznego. Jeden z nich jest w sumie z XX wieku bo mu się spłonęło ze 20 lat temu i został potem odbudowany. Ale drugi jest całkiem wiarygodny. Do darmowego pooglądania są też fortyfikacje w północnej części miasta, w sumie nic takiego, most lepszy. Do tego kilka muzeów (no przyznam się, że nie byłem, bo drogie), pomnik Lwa Luzerny, stare kościoły, no standard. Ogólnie całkiem sympatyczne małe miasteczko nad jeziorami z widokiem na Alpy.
Wydostanie się z Lucerny w kierunku Zurychu jest dość kłopotliwe. Przynajmniej dla mnie było. Idzie się miastem - i to centrum (idzie, idzie), a tu nagle droga przechodzi w grodzoną autostradę plus zjazd w prawo. No złapanie stopa nie jest tam łatwe. Jesteśmy w centrum, stanąć specjalnie nie ma gdzie, a do tego wszyscy którzy jadą prawym pasem jadą na zjazd w prawo a nie na autostradę. No cóż, nie stałem tam długo, poszedłem przed siebie wzdłuż autostrady. Spacer okazał się dość długi, koniec końców zaszedłem do Emmen i tam zupełnym fuksem złapałem gościa który jechał w moje okolice skrótowymi drogami - nie przez autostradę. Okazało się, że w przeszłości też pracował w PSI, znał mojego szefa a do tego wymądrzał się strasznie że trzeba zakupywać dokładne mapy miejsc w których się człowiek znajduje. Jechaliśmy przez jakąś strasznie miłą dolinę z winnicami i jeziorkami, której na mojej mapie nie było. Podróżuję z podręcznym atlasikiem Europy, na którym Szwajcaria zajmuje dwie stroniczki. Trochę miał chłop racji z tymi mapami, ale żebyście wiedzieli ile w Szwajcarii mapy kosztują...
Miałem zamiar dojechać do Alpnach i tam zacząć pochód na górę. Z Alpnach wychodzą najbardziej uczęszczane szlaki a także super hiper kolej zębata o największym nachyleniu torów na świecie. Dojechałem jednak do Stansstad co nie robiło mi specjalnej różnicy więc zacząłem wycieczkę stamtąd (prawie dokładnie stamtąd skąd zrobiłem zdjęcie nr jeden w tym poście). Górka niby nie taka najwyższa (jak na Alpy) ale muszę przyznać, że trochę się zmęczyłem. Pilatus niby mniejszy niż np. Rysy, ale wędrówkę zaczynamy z wysokości trochę ponad 400 m n.p.m., podczas gdy wychodząc w Tatry mamy już z kilometr pod stopami. W każdym razie: po kilku godzinach dotarłem na szczyt. Po drodze mijałem krowy, owce i piękne widoki (pagórki pooblewane jeziorami), natomiast ani jednej jednostki ludzkiej.
Na szczycie natomiast spotkałem dzikie wręcz tłumy wszelkich narodowości które dostały się tam wspomnianą już koleją zębatą. Całość dopełniał kompleks sklepowo-hotelowo-restauracyjny wieńczący szczyt góry Pilatus. Popatrzyłem na to i zacząłem schodzić jak najprędzej.
Zszedłszy północnym stokiem wylądowałem w miejscowości Kriens. Ewentualnych zainteresowanych fotografiami przestrzegam, że dalej zdjęć nie będzie bo mniej więcej od szczytu Pilatusa baterie kategorycznie stwierdziły, że wyczerpały już wszystkie drzemiące w nich możliwości. Z Kriens udałem się piechotą w stronę Lucerny i jakiejś główniejszej drogi. Po drodze spotkałem Murzyna wraz z dwoma towarzyszami jeszcze odmiennych karnacji. Grupka stała na chodniku grzebiąc w czymś w rodzaju skrzynki pełnej różnej maści ciastek, rogalików, bułeczek, babeczek etc. Zagadnęli mnie czy nie mam przypadkiem reklamówki - miałem. Dałem. I dostałem za to trochę ciastek, rogalików, bułeczek i babeczek. Nie wiem skąd to mieli, ale było dobre (podejrzewam, że "wczorajsze" spadki ze sklepu). Następnie udało mi się złapać stopa do Zug. Było późne sobotnie popołudnie a w niedzielę rano w Zug była msza po polsku, stąd tam właśnie. Wiózł mnie miły pan słuchający Pearl Janis Joplin (cudowność - stary samochód, szarawy wieczór i Janis), kazałem się wysadzić zaraz przed miastem - no bo wiadomo, gdzieś trzeba spać, no chyba nie w mieście. O dziwo mimo wysokiej urbanizacji kraju w którym się znajdowałem moim oczom ukazały się chaszczory. W sensie, że zielska dużo, chabazie takie. A więc była dość spora połać dość wysokich chaszczy, dróżka, rzeczka, płotek, strzeżone osiedle. Wpasowałem się w ten krajobraz tak, żeby mnie z tego osiedla jak najmniej było widać - wylądowałem jakieś 10 metrów od całkiem uczęszczanych torów kolejowych. Nie przeszkadzało mi to zupełnie - byłem styrany jak wół, a pociągi zachowywały się kulturalnie i cicho. Poniżej mapka co-gdzie-jak.
Wyświetl większą mapę
Zug - jak na porządne Szwajcarskie miasto przystało - jest całkiem małe, całkiem urokliwe i leży nad jeziorem (o nazwie, której każdy się domyśla). Z samego rana więc wstałem i podreptałem do miasteczka, usiadłem na promenadzie nad jeziorem, wpatrzyłem się w zwisające na nim Alpy i począłem komponować kanapki z chleba tostowego (najtańszy) i jakiegoś serka. Było pięknie, poranek jak marzenie, możecie mi wierzyć. Nie ma to jak przespać się koło torów a rano popatrzyć na Alpy. Następnie poszedłem do kościoła gdzie spotkałem całkiem pokaźną jak na taką mało znaną miejscowość jak Zug rzeszę Polaków a potem udałem się z powrotem na zwiedzanie Lucerny. Wiózł mnie Marokańczyk, który znał niemiecki i trochę serbski bo miał kolegę Serba. Ja niemiecki znam raczej słabo, ale znam polski oczywiście, a polski i serbski są całkiem podobne (dużo bardziej niż polski i czeski). Tak oto rozmawiał Polak z Marokańczykiem po niemiecko-serbsku.
Zwiedzanie Lucerny. W Lucernie z superfajnych rzeczy są między innymi mosty z XIV-XV wieku. Drewniane, no coś ślicznego. Jeden z nich jest w sumie z XX wieku bo mu się spłonęło ze 20 lat temu i został potem odbudowany. Ale drugi jest całkiem wiarygodny. Do darmowego pooglądania są też fortyfikacje w północnej części miasta, w sumie nic takiego, most lepszy. Do tego kilka muzeów (no przyznam się, że nie byłem, bo drogie), pomnik Lwa Luzerny, stare kościoły, no standard. Ogólnie całkiem sympatyczne małe miasteczko nad jeziorami z widokiem na Alpy.
Wydostanie się z Lucerny w kierunku Zurychu jest dość kłopotliwe. Przynajmniej dla mnie było. Idzie się miastem - i to centrum (idzie, idzie), a tu nagle droga przechodzi w grodzoną autostradę plus zjazd w prawo. No złapanie stopa nie jest tam łatwe. Jesteśmy w centrum, stanąć specjalnie nie ma gdzie, a do tego wszyscy którzy jadą prawym pasem jadą na zjazd w prawo a nie na autostradę. No cóż, nie stałem tam długo, poszedłem przed siebie wzdłuż autostrady. Spacer okazał się dość długi, koniec końców zaszedłem do Emmen i tam zupełnym fuksem złapałem gościa który jechał w moje okolice skrótowymi drogami - nie przez autostradę. Okazało się, że w przeszłości też pracował w PSI, znał mojego szefa a do tego wymądrzał się strasznie że trzeba zakupywać dokładne mapy miejsc w których się człowiek znajduje. Jechaliśmy przez jakąś strasznie miłą dolinę z winnicami i jeziorkami, której na mojej mapie nie było. Podróżuję z podręcznym atlasikiem Europy, na którym Szwajcaria zajmuje dwie stroniczki. Trochę miał chłop racji z tymi mapami, ale żebyście wiedzieli ile w Szwajcarii mapy kosztują...
Hej!
OdpowiedzUsuńW Szwajcarii rozbijanie namiotów na dziko, np w górach jest dozwolone?
Nocleg pod namiotem gdzieś (po uprzednim zapytaniu_ na czymiś podwórku wchodzi w grę, jak myślisz?
Ceny noclegów są przerażające a chce się tam wybrać na 8-9 dni.
Pozdr!
Szczerze mowiac nie wiem, bo tego nie robilem [w sensie: nie rozbijalem namiotu w gorach w Szwajcarii], ale podejrzewam ze jest niedozwolone. Podejrzewam tez, ze jak sie to zrobi inteligentnie, to nikt nie zauwazy. Bo np. w Polsce tez jest niedozwolone, a rozbijalem u nas namiot wielokrotnie.
OdpowiedzUsuńRozbijalem natomiast namiot w innych miejscach w Szwajcarii.
Nie rozbijalem sie u nikogo na podworku, ale jezdzac stopem zawsze mialem wrazenie, ze Szwajcarzy sa stosunkowo otwarci jesli chodzi o dorazne pomaganie innym, wiec pewnie warto sprobowac!
Poleca sie tez CouchSurfing, rzecz jasna.
Milej Szwajcarii, to piekny kraj : )