Ticino, czyli o tym jak w Szwajcarii spałem pod mostem
Szwajcarskiego cyklu ciąg dalszy. Ticino stanowi większą część Szwajcarii włoskojęzycznej (dochodzi do tego jeszcze kawałek Gryzonii - prawda że ładna nazwa?). To najdalej wysunięty na południe kanton Konfederacji. Przy okazji: wydawać by się mogło, że Szwajcarzy zawsze byli bardzo grzeczni i pokojowi, warzyli sery i mnożyli pieniądze w bankach, jednak tereny obecnego kantonu Ticino zostały zajęte przez nich walką jak najbardziej zbrojną. Ale to było dawno, XVI wiek. Teraz Szwajcarskie wojska oczywiście zajmują się strzeżeniem papieża.
Do Ticino wyruszyłem jakoś już we wrześniu. Jak zwykle w Szwajcarii nie było to specjalnie trudne: pojechałem autostradą prosto na południe, przez Luzernę. Jeszcze przed bajecznie długim, 17-kilometrowym tunelem Świętego Gotarda udało mi się na małym przyautostradowym parkingu złapać wesołego szwajcarskiego włoskojęzycznego tirowca. Jak przystało na szwajcarskiego włoskojęzycznego tirowca znał on język włoski. Ja nie. Porozumiewaliśmy się więc na bazie angielskiego (z którego on kilka słów kojarzył) oraz strzępów niemieckiego które gdzieś tam się do naszych głów dostały. Ale że obaj nadrabialiśmy ogólną wesołością (w której oczywiście on przodował) to komunikacja szła całkiem sprawnie. Ponadto kierowca ten miał w kabinie przenośną gitarę elektryczną (taką z wbudowanym małym wzmacniaczykiem - przezabawna sprawa), więc spróbowałem swoich umiejętności na tego typu wynalazku.
Tirowiec ów zamieszkiwał w Giubiasco, zaraz koło Bellinzony, stolicy kantonu. Tam też zatrzymał się na łikend. Było późniejsze popołudnie, kiedy zajechał na jakieś podwórko za warsztatem swojego kolegi jak zrozumiałem. Tam stał jego motor, rower i sportowy samochód. Spytał mnie, czy mam prawo jazdy. Nie miałem, więc nie dał mi pojeździć motorem, ale powiedział, że rowerem sobie mogę pozwiedzać Bellinzonę jeśli mam ochotę (a miałem). Poza tym zostawił mi otwartą naczepę ciężarówki, żebym mógł się tam przespać (co mi bardzo ułątwiło życie, bo w nocy nieźle lało). I odjechał. Postałem chwilę przeżywając zaskoczenie. Mam gdzie spać (i nie jest to namiot), mam rower, no coś wspaniałego. Cóż za zaufanie, serdeczność i co tylko. Ach no i jeszcze umówiliśmy się wieczorem na mieście, bo ponoć jego koleżanka na pewno będzie chciała mnie poznać (i zna angielski).
Wsiadłem na rower i wyruszyłem na podbój Bellinzony. Bellinzona, jak przystało na stolicę szwajcarskiego kantonu, to nabrzmiałą metropolia - całe 17 tysięcy mieszkańców. Znajdują się tam trzy dość okazałe zamki, i to w całości, nie same ruiny. Są dobrze oświetlone i ogólnie rzecz biorąc robią wrażenie. Oświetlenie mi pomogło, bo oglądałem je (a dokładnie dwa z nich, bo trzeci był daleko i wysoko) po ciemku, było już dość późno. Oprócz zamków zachowały się też mury obronne ciągnące się przez miasto, przez winnice, no idylla.
Po obejrzeniu zamków i zrobieniu tysiąca beznadziejnych zdjęć udałem się jeszcze do całkiem malowniczego i sympatycznego centrum miasta - starówki. Ludzi jak na lekarstwo, spokój, ładne kamieniczki i kościoły. Swoją drogą kościoły w tym regionie mają na frontowej elewacji (zwanej również fasadą?) charakterystyczne freski (tzn. po fresku na świątynię) dość okazałych rozmiarów (patrz np. drugi obrazek od góry). Jak już pooglądałem te kościoły różne (zdobyłem w międzyczasie jakąś darmową mapkę z zabytkami zdaje się) udałem się na spotkanie z moim dobrodziejem. Koniec końców na jego koleżankę czekaliśmy masę czasu, ale w międzyczasie zjawiła się inna - Polka. Pracowała sobie jako kelnerka w Bellinzonie. No wszędzie się na Polaków trafi, w s z ę d z i e. Taki Anglik np. to smutno musi mieć, bo jak jest w podróży to rodaka raczej nie uświadczy. A Polak na Polaka wszędzie trafi, czy to Ticino czy Gruzja czy cokolwiek innego.
Drugiego dnia udałem się do Locarno - malowniczej miejscowości położonej nad jeziorem Maggiore. Nad jeziorem pochylają się stoki południowych alp więc ogólnie jest zupełnie przepięknie. Rosną palmy, domy pomalowane są w przyjemne, pastelowe barwy a uliczki są sympatycznie wąskie. Nad miasteczkiem góruje sanktuarium Madonna del Sasso. I można do niego dojechać taką słodziastą kolejką z małymi wagonikami (ja oczywiście tego nie zrobiłem, gdyż spacer w przeciwieństwie do kolejki nic nie kosztuje, a w Szwajcarii jak coś już kosztuje to kosztuje...). Ze wzgórza na którym znajduje się kościół roztacza się wspaniały widok na okolice.
Mijając okołosanktuaryjne zabudowania można przyjrzeć się z bliska używanym w tej okolicy dachówkom z całkiem masywnych kamieni. Domy kryte taką dachówką widziałem na wsiach które przemierzałem pieszo gdy akurat nie jechałem stopem z Bellinzony do Locarno (bo szło mi to jakoś opornie trzeba przyznać). Wsie te składały się właśnie głównie z kamiennych domów o masywnych dachówkach i z winnic z których podkradałem słodkie słodkie winogrona.
No ale w końcu przyszedł czas powrotu, a powrót nie przyszedł mi łatwo. W samym Locarno stałem chyba z półtorej godziny zanim wyjechałem za miasto (no bo Szwajcarzy świetnie biorą na stopa, ale to nie byli Szwajcarzy-Szwajcarzy, tylko już Szwajcarzy-Włosi, i to dlatego). Ale nie zajechałem za daleko, znalazłem się gdzieś na węźle komunikacyjnym między Locarno i Bellinzoną. Dałem się wysadzić w kompletnie beznadziejnym miejscu. Co prawda nie była to autostrada, ale coś w stylu drogi szybkiego ruchu.
Ogólnie był to prosty odcinek na którym wszyscy pędzili jak oszalali, więc ja z tą moją kartką pewnie pozostawałem dla nich raczej niezauważony. A ogólnie to jeszcze odbywał się zaraz kawałek dalej remont. No więc ruszyłem w końcu przed siebie, przelazłem przez te takie barierki remontowe, przez jakiś most, potem cichcem ukradkiem przeleciałem przez teren jakiegoś bardzo poważnego zakładu gdzie stały dziwne urządzenia i kupy piachu i różnych materiałów, potem jeszcze jeden płot, most kolejowy i w końcu znalazłem się nieopodal miejsca mojego spoczynku nocnego w Giubiasco. Stanąłem przed skrzyżowaniem z którego droga odchodziła na autostradę na północ, postałem w pół godziny i wziął mnie wreszcie jakiś umiarkowanie komunikatywny Szwajcaro-Włoch. Znów nie zajechałem za daleko i zostałem wysadzony w jeszcze bardziej beznadziejnym miejscu. Po drodze niestety nie było stacji, a że mój kierowca zjeżdżał z autostrady to mnie na tym zjeździe zostawił.
Był to jakiś zupełnie podrzędny zjazd do jakiejś wioski, na którym prawie nikt na autostradę nie wjeżdżał. A robiło się ciemno. W końcu się całkiem ciemno zrobiło. Zorientowałem się, że do najbliższej stacji benzynowej jest jakieś 20km i ruszyłem piechotą w tamtą stronę. Przeszedłem na oko z 8 kilometrów, zrobiło się późno a ja zapragnąłem snu. Do tego strasznie pragnąłem tak ogólnie wody. Woda natomiast złośliwie zaczęła powoli kapać z nieba i zanosiło się na to, że nie będzie to sympatyczna mżawka a raczej coś w rodzaju burzy. I wtedy właśnie znalazłem piękny most pod którym płynęła piękna rzeka, a między wodą a ścianą mostu rosła sobie piękna, niska (jakby wystrzyżona specjalnie dla mnie) trawa. Zorientowałem się, że to doskonałe miejsce na nocleg, rozbiłem namiot i roześmiałem się na głos, że śpie pod mostem. Ale nie nie nie, nie ma się z czego śmiać.
Spanie pod mostem jest świetne, polecam. Tamtej nocy bardzo padało, a ja suchutko przespałem się w moim nędzawym namiociku. Wstałem wcześnie i ruszyłem w dalszą drogą nieuczęszczaną niemal asfaltową szosą. W końcu zabrała mnie sympatyczna staruszka (cud w ogóle: nie dość, że staruszka - one raczej nie biorą - to jeszcze jak szedłem na zakręcie i pod górkę) i zawiozła aż pod stację do której zmierzałem. Żeby dostać się na stację musiałem już tylko pokonać dość pokaźny górski potok. Przelazłem najpierw przez jakieś mokradła, zdjąłem buty, przeszedłem potok, założyłem buty i wszedłem na stację benzynową!
Ach jakaż była moja radość! Będąc na stacji benzynowej wiedziałem już, że jestem uratowany! Umyłem się w stacjobenzynowej łazience, postałem z 10 minut na wyjeździe, skąd prosto do Zurychu zawiozła mnie przesympatyczna Szwajcarka. Był to piękny, niedzielny, jesienny poranek: ze spania pod mostem i przełażenia przez strumienie wylądowałem w samochodzie inteligentnej i miłej kobiety która zawiozła mnie dokładnie tam gdzie chciałem (bo w ogóle to jechała na lotnisko, ale była tak miła że zawiozła mnie do centrum miasta. Ach i och. Szwajcaria jest super. Więcej zdjęć tu.
Do Ticino wyruszyłem jakoś już we wrześniu. Jak zwykle w Szwajcarii nie było to specjalnie trudne: pojechałem autostradą prosto na południe, przez Luzernę. Jeszcze przed bajecznie długim, 17-kilometrowym tunelem Świętego Gotarda udało mi się na małym przyautostradowym parkingu złapać wesołego szwajcarskiego włoskojęzycznego tirowca. Jak przystało na szwajcarskiego włoskojęzycznego tirowca znał on język włoski. Ja nie. Porozumiewaliśmy się więc na bazie angielskiego (z którego on kilka słów kojarzył) oraz strzępów niemieckiego które gdzieś tam się do naszych głów dostały. Ale że obaj nadrabialiśmy ogólną wesołością (w której oczywiście on przodował) to komunikacja szła całkiem sprawnie. Ponadto kierowca ten miał w kabinie przenośną gitarę elektryczną (taką z wbudowanym małym wzmacniaczykiem - przezabawna sprawa), więc spróbowałem swoich umiejętności na tego typu wynalazku.
Tirowiec ów zamieszkiwał w Giubiasco, zaraz koło Bellinzony, stolicy kantonu. Tam też zatrzymał się na łikend. Było późniejsze popołudnie, kiedy zajechał na jakieś podwórko za warsztatem swojego kolegi jak zrozumiałem. Tam stał jego motor, rower i sportowy samochód. Spytał mnie, czy mam prawo jazdy. Nie miałem, więc nie dał mi pojeździć motorem, ale powiedział, że rowerem sobie mogę pozwiedzać Bellinzonę jeśli mam ochotę (a miałem). Poza tym zostawił mi otwartą naczepę ciężarówki, żebym mógł się tam przespać (co mi bardzo ułątwiło życie, bo w nocy nieźle lało). I odjechał. Postałem chwilę przeżywając zaskoczenie. Mam gdzie spać (i nie jest to namiot), mam rower, no coś wspaniałego. Cóż za zaufanie, serdeczność i co tylko. Ach no i jeszcze umówiliśmy się wieczorem na mieście, bo ponoć jego koleżanka na pewno będzie chciała mnie poznać (i zna angielski).
Wsiadłem na rower i wyruszyłem na podbój Bellinzony. Bellinzona, jak przystało na stolicę szwajcarskiego kantonu, to nabrzmiałą metropolia - całe 17 tysięcy mieszkańców. Znajdują się tam trzy dość okazałe zamki, i to w całości, nie same ruiny. Są dobrze oświetlone i ogólnie rzecz biorąc robią wrażenie. Oświetlenie mi pomogło, bo oglądałem je (a dokładnie dwa z nich, bo trzeci był daleko i wysoko) po ciemku, było już dość późno. Oprócz zamków zachowały się też mury obronne ciągnące się przez miasto, przez winnice, no idylla.
Drugiego dnia udałem się do Locarno - malowniczej miejscowości położonej nad jeziorem Maggiore. Nad jeziorem pochylają się stoki południowych alp więc ogólnie jest zupełnie przepięknie. Rosną palmy, domy pomalowane są w przyjemne, pastelowe barwy a uliczki są sympatycznie wąskie. Nad miasteczkiem góruje sanktuarium Madonna del Sasso. I można do niego dojechać taką słodziastą kolejką z małymi wagonikami (ja oczywiście tego nie zrobiłem, gdyż spacer w przeciwieństwie do kolejki nic nie kosztuje, a w Szwajcarii jak coś już kosztuje to kosztuje...). Ze wzgórza na którym znajduje się kościół roztacza się wspaniały widok na okolice.
Mijając okołosanktuaryjne zabudowania można przyjrzeć się z bliska używanym w tej okolicy dachówkom z całkiem masywnych kamieni. Domy kryte taką dachówką widziałem na wsiach które przemierzałem pieszo gdy akurat nie jechałem stopem z Bellinzony do Locarno (bo szło mi to jakoś opornie trzeba przyznać). Wsie te składały się właśnie głównie z kamiennych domów o masywnych dachówkach i z winnic z których podkradałem słodkie słodkie winogrona.
No ale w końcu przyszedł czas powrotu, a powrót nie przyszedł mi łatwo. W samym Locarno stałem chyba z półtorej godziny zanim wyjechałem za miasto (no bo Szwajcarzy świetnie biorą na stopa, ale to nie byli Szwajcarzy-Szwajcarzy, tylko już Szwajcarzy-Włosi, i to dlatego). Ale nie zajechałem za daleko, znalazłem się gdzieś na węźle komunikacyjnym między Locarno i Bellinzoną. Dałem się wysadzić w kompletnie beznadziejnym miejscu. Co prawda nie była to autostrada, ale coś w stylu drogi szybkiego ruchu.
Ogólnie był to prosty odcinek na którym wszyscy pędzili jak oszalali, więc ja z tą moją kartką pewnie pozostawałem dla nich raczej niezauważony. A ogólnie to jeszcze odbywał się zaraz kawałek dalej remont. No więc ruszyłem w końcu przed siebie, przelazłem przez te takie barierki remontowe, przez jakiś most, potem cichcem ukradkiem przeleciałem przez teren jakiegoś bardzo poważnego zakładu gdzie stały dziwne urządzenia i kupy piachu i różnych materiałów, potem jeszcze jeden płot, most kolejowy i w końcu znalazłem się nieopodal miejsca mojego spoczynku nocnego w Giubiasco. Stanąłem przed skrzyżowaniem z którego droga odchodziła na autostradę na północ, postałem w pół godziny i wziął mnie wreszcie jakiś umiarkowanie komunikatywny Szwajcaro-Włoch. Znów nie zajechałem za daleko i zostałem wysadzony w jeszcze bardziej beznadziejnym miejscu. Po drodze niestety nie było stacji, a że mój kierowca zjeżdżał z autostrady to mnie na tym zjeździe zostawił.
Spanie pod mostem jest świetne, polecam. Tamtej nocy bardzo padało, a ja suchutko przespałem się w moim nędzawym namiociku. Wstałem wcześnie i ruszyłem w dalszą drogą nieuczęszczaną niemal asfaltową szosą. W końcu zabrała mnie sympatyczna staruszka (cud w ogóle: nie dość, że staruszka - one raczej nie biorą - to jeszcze jak szedłem na zakręcie i pod górkę) i zawiozła aż pod stację do której zmierzałem. Żeby dostać się na stację musiałem już tylko pokonać dość pokaźny górski potok. Przelazłem najpierw przez jakieś mokradła, zdjąłem buty, przeszedłem potok, założyłem buty i wszedłem na stację benzynową!
Ach jakaż była moja radość! Będąc na stacji benzynowej wiedziałem już, że jestem uratowany! Umyłem się w stacjobenzynowej łazience, postałem z 10 minut na wyjeździe, skąd prosto do Zurychu zawiozła mnie przesympatyczna Szwajcarka. Był to piękny, niedzielny, jesienny poranek: ze spania pod mostem i przełażenia przez strumienie wylądowałem w samochodzie inteligentnej i miłej kobiety która zawiozła mnie dokładnie tam gdzie chciałem (bo w ogóle to jechała na lotnisko, ale była tak miła że zawiozła mnie do centrum miasta. Ach i och. Szwajcaria jest super. Więcej zdjęć tu.
Na koniec jeszcze moje ulubione zdjęcie wykonane w sanktuarium Madonna del Sasso.
Bella storia
OdpowiedzUsuń