Odcinek II: Turki noł problem. Z cyklu Gruzja, Armenia i Iran autostopem.
.
Jechaliśmy razem aż do miejsca kiedy autostrada rozwidla się - nasi kierowcy jechali na Ankarę, my w stronę morza, na Samsun. Wysiedliśmy więc gdzieś na stacji w pobliżu Bolu. Było już ciemno, a stacja była gigantyczna. Taka z tych, co mają centra handlowe oraz mostek między jedną a drugą stroną drogi. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy atrakcyjne miejsce na nocleg (trawiaste w sensie), tuż obok stacjobenzynowego meczetu (który mieścił się - pomimo ogólnego splendoru - w blaszanym kontenerze, tak jak za przeproszeniem kible). Tak minął dzień czwarty.
Rano niemal od razu udało nam się złapać tira jadącego prosto do Samsunu. Jechaliśmy więc prosto do Samsunu, kawał drogi, fajnie. Szło to jednak dość wolno, no bo tir, więc wolno, a kierowca też lubił często się zatrzymać. To na obiad, to na herbatkę czy arbuza z kolegami (nie powiem, bardzo miłe i radosne spotkania). Po drodze minęliśmy wioskę tematyczną: sprzedawali w niej tylko gliniane garnki (patrz zdjęcie powyżej). W końcu w okolicach Havzy (gdzie jednak zmierzał) sprzedał nas swojemu koledze, z którym już dojechaliśmy do Samsunu. Gdy wysiedliśmy tam (na stacji) był już wieczór. Byliśmy przeraźliwie głodni więc nakupiliśmy jakichś ciastek z dobrym orzechowym nadzieniem, polecam. Poza tym znaleźliśmy się wreszcie nad morzem, co wspólnie z pojawieniem się wieczoru dało nam miłe orzeźwienie po przedzieraniu się przez suche połacie tureckiego interioru. Tu znów mieliśmy szczęście: wzięła nas wesoła turecka rodzina z małymi dziećmi. Dzieci co prawda była dwójka (czy trójka nawet?) ale jakoś się jeszcze z naszymi plecakami wcisnęliśmy. Ojciec rodziny mówił troszeczkę po angielsku, żona trochę lepiej, ale zgodnie z tamtejszymi obyczajami mało się odzywała. Z obcymi rozmawia mężczyzna, wiadomo. Okazało się, że ich kuzyn czy ktoś taki był w Polsce na Erasmusie, zadzwonili więc do niego i mieliśmy okazję chwile z nim pogadać, a przy okazji dowiedzieć się, że był na tym Erasmusie w Bielsku-Białej, skąd pochodzi Agnieszka i skąd jechaliśmy. Nie wiem czy to dlatego czy też tak po prostu, w każdym razie zostaliśmy potraktowani bardzo gościnnie. Najpierw zatrzymaliśmy się na kebaby (chociaż całkiem przekonująco zapieraliśmy się, że nie jesteśmy głodni i całkiem przekonująco sami chcieliśmy za nie zapłacić), potem jeszcze nasi dobrodzieje nakupili nam tureckich ciastek (którymi żywiliśmy się jeszcze długo). Ogólnie panowała przemiła rodzinna atmosfera. Tak oto zajechaliśmy do Giresun i tam, podążając za odpowiednimi wskazówkami kierowcy, udaliśmy się na plaże, gdzie było coś z rodzaju kempingu (?) - tzn. były tam prysznice i jakieś chatki, ale nikt nie zbierał za to kasy. Rozbiliśmy namiot i nawet przyszła do nas jakaś Turczynka mówiąca po angielsku iście doskonale i wskazała gdzie będzie nam najbezpieczniej. Sympatyczności.
Rano skorzystałem z tego, że jesteśmy nad ciepłym morzem, a popluskawszy się spakowaliśmy nasz dobytek i ruszyliśmy w trasę. Koło plaży nie było za bardzo miejsca do zatrzymywania pojazdów, więc ruszyliśmy wzdłuż drogi. Idąc machaliśmy od niechcenia ręką - a nuż się trafi. I Trafił się - kiedy obchodziliśmy chodnikiem dość ostry zakręt nagle zatrzymał sie na nim kierowca tira, tarasując przy tym nieomal przejazd. Widząc nasze zdziwienie krzyknął tylko "Turki noł problem" i z uśmiechem polecił nam wsiadać. Był niezłym elegancikiem, bo w klimatyzowanej kabinie panował idealny porządek, a dywan był taki, że bałem się na niego stawać brudnymi stopami memi, bo jeszcze pobrudzą. Zajechaliśmy tak gdzieś w okolicę znanego z herbaty Rize.
Po drodze minęliśmy inną wioskę tematyczną, w której sprzedawali jakieś coś wyciągnięte z morza, co wyglądało jak ordynarne wodorosty a co ponoć się je (patrz zdjęcie obok). Z Rize natomiast zabrał nas półprzytomnych ze zmęczenia ciągłą jazdą kierowca, który co prawda jechał do Hopy (jakieś 15 km przed granicą), ale zawiózł nas już do samego przejścia do Gruzji. Przez całą drogą z Hopy mijaliśmy nieprzerwaną kolejkę tirów (kilkanaście kilometrów!) czekających na odprawę. Samo przejście było malutkie, a kłębiły się przy nim dziesiątki gruzińskich "mrówek".
Noc spędziliśmy w namiocie rozbitym przy stacji benzynowej przed samym Stambułem. Wstaliśmy rano i poczęliśmy szukać kogoś kto zabierze nas za miasto. Okazało się jednak, że wszyscy jechali do centrum (wbrew pozorom to nie jest takie oczywiste, pamiętam jak kiedyś stałem na stacji przed samym Zurychem i chciałem właśnie wjechać do miasta, ale nikt tam nie jechał). Po dłuższym czasie sam zaczepił nas młody kierowca ciężarówki. Nie rozumiał NIC w żadnym języku (ale tak NIC NIC), pokazaliśmy mu więc na mapie o co nam chodzi i zrozumieliśmy, że owszem, zabierze nas tam. Wsiedliśmy, ruszamy, jedziemy autostradą. Nagle kierowca zmienił pas i zjeżdża z autostrady, zaczęliśmy więc protestować, on natomiast mówił coś uspokajającym głosem co brzmiało jak "zaraz wrócimy". Pokazaliśmy mu jeszcze raz na mapie gdzie chcemy jechać, na co on pokiwał głową, więc zrozumieliśmy, że jednak nas tam zawiezie. Wjechaliśmy na jakieś przedmieścia, mogliśmy zobaczyć ten prawdziwy Stambuł, a nie błyszczące turystyczne dzielnice. Kobiety częściej chodziły tu w chustach, panował ogólny rozgardiasz, samochody jeździły jak i gdzie chciały. Zatrzymaliśmy się przy malutkiej budce z kebabami, gdzie brodaty właściciel przy pomocy dwóch - na oko dziesięcioletnich - synów przygotowywał posiłki. Przy gościach, na stole obok, a nie za żadną ladą. Nasz kierowca zafundował nam po kebabie (ostrym jak diabli), zjedliśmy i wsiedliśmy z powrotem do samochodu. Kierowca natomiast zniknął. Wrócił za 20 minut ogolony i przystrzyżony - wpadł na chwilę do fryzjera. Jak się później okazało kierowca zabrał nas na wycieczkę etnograficzną pt. "Dzień z życia kierowcy piaskarki w Stambule". Jak taki dzień wygląda? Kiedy się już osobnik taki naje i wpadnie do fryzjera, jedzie wyładować piasek na budowie. Po drodze kilkakrotnie zatrzymuje się widząc swoich znajomych i wychylając puszkę koli lub lemoniady (jest doskonała swoją drogą). Jak już się poszwęda ze swoją piaskarką (i nami) po przedmieściach jedzie z powrotem za miasto załadować piach. Jedna taka rundka trwała w sumie gdzieś z 5 godzin (chociaż można by ją zrobić w godzinę, ale przecież kebab, fryzjer, koledzy - trzeba mieć pewne priorytety). Nas tymczasem trafiał szlag. Szczęśliwie gdy wracaliśmy z nowym ładunkiem piachu udało nam się nauczyć z mapy takich słów po turecku jak stop (dur), autostrada (otojol) i stacja benzynowa (nie pamiętam) i wymóc by kierowca nas wysadził. Udało się. W ten sposób w 5 godzin przejechaliśmy 5 kilometrów i odbyliśmy wycieczkę po przedmieściach Stambułu. Byliśmy dość wkurzeni (no zwłaszcza ja trzeba przyznać), ale ostatecznie zjedliśmy niezły obiad i wypiliśmy świetne lemoniady.
Zaczął padać deszcz. Szczęśliwie tym razem dość szybko udało nam się złapać kierowcę ciężarówki. Ten również nie władał językami (może nawet znał kilka słów po niemiecku), ale posiadał jakieś tam obycie i w porównaniu do poprzedniego był wyjątkowo kumaty. Do tego stopnia kumaty, że jak zobaczył dwa tiry na polskich rejestracjach to zaczął podjeżdżać do nich, żebyśmy mogli im pomachać flagą. Mało tego, zrównywał się z nimi, żebyśmy mogli pogadać z kierowcami.
Wyobraźcie to sobie: autostrada przez Stambuł, z 6 pasów ruchu, ruch jak cholera, wszyscy pędzą, wszystkie te wielkie ciężarówki z piętrowo poukładanymi towarami powiązanymi sznurami, a nasz kierowca w tym wszystkim znajduje polskiego tira, zrównuje się z nimi na tyle, że może,my zapytać, czy Polacy nas nie wezmą. Mało tego. Jak gdyby nigdy nic zatrzymujemy się chwilę po tym na poboczu (autostrady!) i przesiadamy się do naszych nowych kierowców. "Turki noł problem" mówi tylko kierowca, gdy dziwimy się, że nie przejmuje się specjalnie zasadami ruchu drogowego. Taki tekst zresztą słyszeliśmy potem jeszcze wiele razy.
Polscy kierowcy okazali się być... Syryjczykami. Tyle, że pracowali dla polskich firm. Nie mówili po polsku, natomiast znali angielski, a do tego byli wyjątkowo radośni. Na najbliższej stacji przygotowaliśmy wspólnie coś na kształt obiadu i napiliśmy się herbaty. Taki piknik koło tira z Syryjczykami - no świetna sprawa. Nawet udało nam się wziąć prysznic.
Jechaliśmy razem aż do miejsca kiedy autostrada rozwidla się - nasi kierowcy jechali na Ankarę, my w stronę morza, na Samsun. Wysiedliśmy więc gdzieś na stacji w pobliżu Bolu. Było już ciemno, a stacja była gigantyczna. Taka z tych, co mają centra handlowe oraz mostek między jedną a drugą stroną drogi. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy atrakcyjne miejsce na nocleg (trawiaste w sensie), tuż obok stacjobenzynowego meczetu (który mieścił się - pomimo ogólnego splendoru - w blaszanym kontenerze, tak jak za przeproszeniem kible). Tak minął dzień czwarty.
Rano niemal od razu udało nam się złapać tira jadącego prosto do Samsunu. Jechaliśmy więc prosto do Samsunu, kawał drogi, fajnie. Szło to jednak dość wolno, no bo tir, więc wolno, a kierowca też lubił często się zatrzymać. To na obiad, to na herbatkę czy arbuza z kolegami (nie powiem, bardzo miłe i radosne spotkania). Po drodze minęliśmy wioskę tematyczną: sprzedawali w niej tylko gliniane garnki (patrz zdjęcie powyżej). W końcu w okolicach Havzy (gdzie jednak zmierzał) sprzedał nas swojemu koledze, z którym już dojechaliśmy do Samsunu. Gdy wysiedliśmy tam (na stacji) był już wieczór. Byliśmy przeraźliwie głodni więc nakupiliśmy jakichś ciastek z dobrym orzechowym nadzieniem, polecam. Poza tym znaleźliśmy się wreszcie nad morzem, co wspólnie z pojawieniem się wieczoru dało nam miłe orzeźwienie po przedzieraniu się przez suche połacie tureckiego interioru. Tu znów mieliśmy szczęście: wzięła nas wesoła turecka rodzina z małymi dziećmi. Dzieci co prawda była dwójka (czy trójka nawet?) ale jakoś się jeszcze z naszymi plecakami wcisnęliśmy. Ojciec rodziny mówił troszeczkę po angielsku, żona trochę lepiej, ale zgodnie z tamtejszymi obyczajami mało się odzywała. Z obcymi rozmawia mężczyzna, wiadomo. Okazało się, że ich kuzyn czy ktoś taki był w Polsce na Erasmusie, zadzwonili więc do niego i mieliśmy okazję chwile z nim pogadać, a przy okazji dowiedzieć się, że był na tym Erasmusie w Bielsku-Białej, skąd pochodzi Agnieszka i skąd jechaliśmy. Nie wiem czy to dlatego czy też tak po prostu, w każdym razie zostaliśmy potraktowani bardzo gościnnie. Najpierw zatrzymaliśmy się na kebaby (chociaż całkiem przekonująco zapieraliśmy się, że nie jesteśmy głodni i całkiem przekonująco sami chcieliśmy za nie zapłacić), potem jeszcze nasi dobrodzieje nakupili nam tureckich ciastek (którymi żywiliśmy się jeszcze długo). Ogólnie panowała przemiła rodzinna atmosfera. Tak oto zajechaliśmy do Giresun i tam, podążając za odpowiednimi wskazówkami kierowcy, udaliśmy się na plaże, gdzie było coś z rodzaju kempingu (?) - tzn. były tam prysznice i jakieś chatki, ale nikt nie zbierał za to kasy. Rozbiliśmy namiot i nawet przyszła do nas jakaś Turczynka mówiąca po angielsku iście doskonale i wskazała gdzie będzie nam najbezpieczniej. Sympatyczności.
Rano skorzystałem z tego, że jesteśmy nad ciepłym morzem, a popluskawszy się spakowaliśmy nasz dobytek i ruszyliśmy w trasę. Koło plaży nie było za bardzo miejsca do zatrzymywania pojazdów, więc ruszyliśmy wzdłuż drogi. Idąc machaliśmy od niechcenia ręką - a nuż się trafi. I Trafił się - kiedy obchodziliśmy chodnikiem dość ostry zakręt nagle zatrzymał sie na nim kierowca tira, tarasując przy tym nieomal przejazd. Widząc nasze zdziwienie krzyknął tylko "Turki noł problem" i z uśmiechem polecił nam wsiadać. Był niezłym elegancikiem, bo w klimatyzowanej kabinie panował idealny porządek, a dywan był taki, że bałem się na niego stawać brudnymi stopami memi, bo jeszcze pobrudzą. Zajechaliśmy tak gdzieś w okolicę znanego z herbaty Rize.
Po drodze minęliśmy inną wioskę tematyczną, w której sprzedawali jakieś coś wyciągnięte z morza, co wyglądało jak ordynarne wodorosty a co ponoć się je (patrz zdjęcie obok). Z Rize natomiast zabrał nas półprzytomnych ze zmęczenia ciągłą jazdą kierowca, który co prawda jechał do Hopy (jakieś 15 km przed granicą), ale zawiózł nas już do samego przejścia do Gruzji. Przez całą drogą z Hopy mijaliśmy nieprzerwaną kolejkę tirów (kilkanaście kilometrów!) czekających na odprawę. Samo przejście było malutkie, a kłębiły się przy nim dziesiątki gruzińskich "mrówek".
Żar z nieba lał się, tłum stał spocony z siatami wszelkich dóbr przyniesionych z tureckich bazarów, a nam skończyła się woda. Część tłumu będąca pod okienkiem pograniczników toczyła walkę na łokcie i broń mówioną o wrzucenie paszportów w przestrzeń budki strażniczej. Pewnie stalibyśmy tam dobrych kilka godzin, jakby nie to, że obcokrajowcy mogli przechodzić przejściem wspólnie z samochodami, po prawej. Dowiedzieliśmy się o tym gdzieś tak po godzinie. Walka przy tym okienku była trochę mniej zażarta. Przepychałem się do okienka z Turkami, Kazachami, Azerami czy Uzbekami ciągnącymi na wschód. W końcu udało się, strażnik chwycił podawane przeze mnie paszporty i ogarnęła mnie ulga. Wreszcie przejdziemy przez granicę i kupimy wodę. A także: wreszcie osiągnęliśmy cel. Po niemal tygodniu dni spędzonych w podróży, w rozgrzanych samochodach, w nieznośnym słońcu, wreszcie byliśmy w Gruzji zostawiając za sobą Turcję i porośnięte herbatą, wiszące nad samym morzem wzgórza.
A wnioski z jazdy po Turcji? Świetne drogi, sporo dużych parkingów gdzie można przycupnąć gdzieś z namiotem, stopa łapie się łatwo a ludzie są gościnni. Tak, symbolem autostopowania w Turcji są radosne posiadówki przydrożne z grupą tirowców przy arbuzie i malutkich tureckich herbatkach. Ogólnie pozytywnie.
A wnioski z jazdy po Turcji? Świetne drogi, sporo dużych parkingów gdzie można przycupnąć gdzieś z namiotem, stopa łapie się łatwo a ludzie są gościnni. Tak, symbolem autostopowania w Turcji są radosne posiadówki przydrożne z grupą tirowców przy arbuzie i malutkich tureckich herbatkach. Ogólnie pozytywnie.
Fajnie jest zwiedzać świat autostopem, zwłaszcza w tirze. Kierowcy mają bardzo wiele do powiedzenia, generalnie super sprawa.
OdpowiedzUsuń