Relacja konkursowa: Gdzie Rzym, a gdzie…no właśnie, a gdzie my właściwie jesteśmy? (w Chorwacji byli)
Relacja konkursowa (zobacz jak zagłosować!) Marty z archeologicznie zorientowanego cyklizmu po Chorwacji (niestety nie ma żadnej wzmianki o wykopaniu roweru, na którym Neron uciekał z płonącego Rzymu).
Gdzie Rzym, a gdzie…no właśnie, a gdzie my właściwie jesteśmy?
Gdzie Rzym, a gdzie…no właśnie, a gdzie my właściwie jesteśmy?
Trzecia w nocy. Z niespokojnego snu wyrywa nas ostre „Zug ist
kaputt”. Tuż przed granicą austriacką, półprzytomne z rowerami
pod pachą i resztą bagaży zawieszoną na nas jak na choinkach, w
półbiegu zmieniamy pociąg. W jednym przedziale wypadło okno,
Polacy tego nie zauważyli, Słowakom nie przeszkadzało, a Austriacy
zmieniają nam pociąg. Od razu pojawia się myśl: „no to się
zaczęło...jak zwykle”.
Plan planem, ale na takich wyprawach nie można się go zbyt ściśle
trzymać. Dlatego po dobie w pociągu, na dworcu w Zagrzebiu zamiast
szukać noclegu skręcamy rowery i wsiadamy do kolejnego, tym razem
już na wybrzeże. Do Rijeki, nad morze, żeby czym prędzej zacząć
wyprawę!
W Rijece wysiadamy z pociągu, prosto w otaczającą nas czarną noc.
Nieliczni ludzie snują się jeszcze po ulicach, dzięki czemu udaje
nam się zlokalizować kierunek gdzie będzie najbliższy camping.
Nie możemy się już doczekać tej wolności podczas jazdy na
rowerach. Wiatr rozwiewa włosy, a rowery
radośnie skrzypią pod obciążeniem sakw.
Pora wyruszać.
Podczas wyprawy rowerowej w kwietniu ubiegłego roku przemierzałyśmy
chorwackie wybrzeże i wyspy oraz realizowałyśmy dwa główne cele.
Ja, jako raczkujący archeolog oraz pasjonat archeologii podwodnej
zbierałam materiały dotyczące starożytnych Rzymian na tym
terenie, z szczególnym naciskiem na znaleziska podwodne. Asia,
zapalony filmowiec, realizowała projekt dokumentalny, mający na
celu zarejestrowanie naszych poczynań na rowerach. Celem nadrzędnym,
wspólnym dla nas obydwu było po prostu przejechanie całej
zaplanowanej trasy na rowerach.
Ostatni cel, wydaje się być najłatwiejszym. Lecz jest takim tylko
z pozoru. Nadmorską Chorwację opisać można, jako kraj gór i
morza. Drogi wznoszą się na najwyższe wzniesienia stromymi i
krętymi serpentynami tylko po to, aby zaraz w szaleńczym zjeździe
opaść do poziomu morza. Słońce nawet w kwietniu potrafi przygrzać
niemiłosiernie, a po godzinie nie ma po tym najmniejszego śladu,
gdyż wszystko zmywa potężna ulewa. Wyspy czasami wydają się
bezludne, bo najbliższe osady ludzkie niekiedy dzielą dziesiątki
kilometrów. Mogę tak wymieniać bez końca, ciągłe skrajności,
ale nie o to tu chodzi. Wszystko to rekompensują widoki zapierające
dech w piersi, zachody słońca, które nigdy nie są takie same,
przemili i otwarci mieszkańcy, którzy zawsze wyciągają pomocną
dłoń i morze, które spokojne czy wzburzone zawsze budzi respekt.
Wyruszyłyśmy z Rijeki po to, aby po kilku dniach pedałowania
zajechać do Puli, antycznej Poli, która w czasach rzymskich
była najważniejszym portem na Istrii. Naprawdę nie mogłam się
doczekać tego przystanku, od samego początku te ruiny rozpalały
moją fantazję. Jednak jak pisałam, plan planem… Mapa okazała
się zbyt ogólna, a oznaczenia na drodze prowadzić mogły do celu
jedynie wtajemniczonych. Takim sposobem nagle, po szaleńczym, 20 km
zjeździe ocknęłyśmy się przy promie na wyspę Cres, w połowie
drogi do Puli. Zbyt wycieńczone by wtaczać się (nie było mowy o
jechaniu) z powrotem pod górę, wsiadłyśmy na prom. W takich
momentach należy zaufać losowi, czystemu przypadkowi czy głupiemu
szczęściu i dać ponieść się chwili. Nas ta chwila poniosła ku
nieznanemu.
Wyspa Cres przywitała nas w swojej najokrutniejszej odsłonie. Żar
lał się z nieba bez najmniejszego powiewu wiatru, a droga przez
wiele kilometrów nieprzerwanie pięła się w górę. Od czasu do
czasu mijał nas sznur samochodów, które właśnie przypłynęły
promem. Drogę niekiedy urozmaicały owce, leniwie podgryzające
suchą trawę i karłowate roślinki. Krajobraz przechodził w coraz
bardziej surowy, a wody w butelkach ubywało w niepokojącym tempie.
Gdzieś w połowie trasy znalazłyśmy niewielka wioskę, przytuloną
do zbocza, gdzie niestety nie było sklepu (najbliższy za 20 km).
Ale za to byli pomocni ludzie, którzy napełnili nasze puste już
butelki zimną i mokrą kranówką. Po wzmacniającej zupce z
proszku, napełnione nowymi siłami znów ruszyłyśmy. Wyspa Cres
jest chyba jedynym miejscem w Europie gdzie swoją ostoję znalazł
sęp płowy. Mieszkańcy wyspy, na których w końcu trafiłyśmy, są
z tego faktu bardzo dumni i przy każdej możliwej okazji informują
o tym niczego nieświadomych turystów.
Z wyspy Cres, jakże urokliwej jak się potem okazało, udałyśmy
się promem najpierw na wyspę Krk a następnie na Rab. Wjeżdżając
na prom w ostatnim momencie (w końcu liczy się efekciarski wjazd)
zostałyśmy przyuważone przez Jasona, samotnego rowerzystę z
Arizony. Spotkania takie są bardzo cenne, gdyż wymiana przeżyć i
doświadczeń bardzo wiele daje w takiej podróży. Z Jasonem
rozstaliśmy się mówiąc sobie „see you on the road”, ale już
wtedy wiedziałyśmy, że jest on „too fast for us”.
Wyspa Rab jest dużo bardziej przystępna dla rowerzystów. Więcej
tu drzew, a trasy są płaskie, przez co w cale nie tracą ze swojego
uroku. Z „zielonej wyspy”, wróciłyśmy ponownie na ląd, gdzie
przywitał nas silny i mroczny wiatr z gór Velebit, który w żadnym
wypadku nam nie pomagał zwiewając nas z całym dobytkiem z drogi.
Po 2 dniach ciągłej walki o utrzymanie się w siodełku
postanowiłyśmy powrócić na wyspy, tym razem na największą,
wyspę Pag.
Tu wreszcie uśmiechnął się do mnie archeologiczny los. W
miejscowości Novalja działa małe muzeum miejskie, które skrywa
iście podwodne skarby. Wody przybrzeżne wyspy skrywają liczne
wraki i porty, które w ostatnich latach zaczęli badać lokalni
archeolodzy. Wiele z tego, co zostało odkryte znajduje się w
zbiorach muzeum. Niespodzianką dla odwiedzających może być fakt,
że budynek muzeum zbudowano bezpośrednio na rzymskim wodociągu z I
w, do którego prowadzi bezpośrednie przejście z muzeum.
Przez 60 km wyspa towarzyszyła nam w całej swojej okazałości,
ukazując strome zbocza, urocze zatoczki i solniska ciągnące się
przez kilometry, a pożegnała jakże majestatycznym mostem łączącym
ją ze stałym lądem.
I nagle znalazłyśmy się w całkiem innym świecie, jakbyśmy
jechały przez polską wieś. Morze skryło się za pasmem gór, a
nas zaczęły otaczać pola, łąki i nieliczne wioski, gdzie jak
zwykle byłyśmy nie lada atrakcją. Na camping dojechałyśmy późną
nocą, byłyśmy wyczerpane, ale i szczęśliwe, bo trasa tego dnia
wreszcie była dla nas łaskawsza i pozwoliła w pełni nacieszyć
się cudownymi widokami. Następnego dnia, przy śniadaniu
natknęłyśmy się na dwóch rowerzystów (dokładnie to oni
natknęli się na nas). Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że
zmierzamy w tym samym kierunku. Więc pożegnaliśmy się klasycznym:
„see U”, dając sobie 50% szans na kolejne spotkanie. Tym milszym
było dla nas zaskoczenie, gdy na campingu w Zadarze okazało się,
że czeka na nas wiadomość od nowych przyjaciół! Reto i Lloyd,
Szwajcar i Anglik. Poznali się przypadkiem na promie, na jedną z
wielu chorwackich wysp. Lloyd korzystając z 10 dni urlopu postanowił
zrobić sobie szybką wyprawę po Chorwacji, Reto wyruszył na swoim
wehikule z Szwajcarii i zmierza na Sri Lankę. Lloyda pożegnaliśmy
w Zadarze, z którego miał już samolot do domu, a Reto kilka
miesięcy temu osiągnął swój cel. Tak inni, a po kilku dniach
wspólnej podróży zostali serdecznymi przyjaciółmi.
Podróżowanie na rowerze bardzo zbliża. Z naturą, od której w
dużej mierze zależy jak daleko dziś zajedziesz, z ludźmi, którzy
w potrzebie zawsze są gotowi pomóc i z samym sobą, gdyż uczysz
się praktycznie żyć na nowo.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!