Relacja konkursowa: Historia pewnego miejsca (znaczy się Wyspy Wielkanocnej konkretnie)
Relacja konkursowa (zobacz jak zagłosować!) Mariusza z Wyspy Wielkanocnej. Ten człowiek mnie kompletnie rozbroił swoją formą wypowiedzi konkursowej (do dziś nie mogę się pozbierać): historia Rapa Nui w postaci bajki społeczno-politycznej (przeplatane wspaniałymi zdjęciami), absolutnie genialne. Więcej o podróżach Mariusza znajdziecie na: wpzs.pl
Historia pewnego miejsca
Było tak: za siedmioma morzami, za siedmioma górami w tak zamierzchłej przeszłości – gdy jeszcze nie znano telewizji (czarno-białej) – a fejsbuk kojarzył się angolom z obiciem komuś facjaty, na małej oceanicznej wyspie, której nazwy nie pamiętam żyły sobie zwaśnione klany.
Dla ułatwienia nazwijmy ich Kowalskimi i Nowakami. No więc, żyli sobie we względnej zgodzie (dopóty nie byli w zasięgu wzroku), mając w pamięci pewne rozróby z przeszłości (miedza i te sprawy). Jednym słowem atmosfera była równie gęsta jak niedzielna zupa gotowana przez staruszki z wioski. Kowalski Janek był królem w swojej wiosce, a Nowak Zdzisiek u siebie. Jak to zwykle bywa każdy z nich miał pociech bez liku, które to wałęsały się po okolicznych dżunglach – dla ułatwienia nazwijmy je lasami Sherwood. Dnia pewnego młody Kowalski (Tadek), wracając z imprezy ujrzał kąpiącą się córkę Nowaka (Jolkę). Że widok był ponętny to gnany swoimi pierwotnymi instynktami zrobił to co zrobił, na nowo rozpętując konflikt pomiędzy klanami.
Wydawać by się mogło, że sprawę uda się jakoś zatuszować, jednak fakt skonsumowania Jolki (w postaci grillowanej – dla niewtajemniczonych) widziało kilku ziomali Nowaka i sprawa się rypła – bo nie było jak zwalić winy za zeżarcie córki wodza na zwierzynę z Sherwood. Po wyczerpującej walce i zjedzeniu dziesiątek przeciwników – wynik spotkania w dalszym ciągu był remisowy. Zebrała się więc starszyzna obu rodów (Alojz Kowalski i Staszek Nowak) i uradzili rozjem pod warunkiem banicji młodego żarłoka.
Cóż było zrobić – konsultacje społeczne niezbicie dowodziły słuszność tej decyzji, wsiadł więc z paroma kumplami na łupinę wystruganą z drewna i pognał przez wzburzony Ocean Spokojny na wschód. Długa to była podróż, pełna przygód i mało urozmaiconego jadłospisu – gdyż nie wiedząc jak długa droga ich czeka nie mogli się zjadać nawzajem – wiadomo -potrzebni byli jelenie do wiosłowania. Gdy pokonali już parę tysięcy kilometrów ujrzeli skaliste wybrzeże nieznanej krainy. Mimo, że brzeg nie wyglądał zbyt gościnnie przybili do jedynej plaży w okolicy i wspięli się na najwyższy szczyt. Ich oczom ukazał się widok wspaniałej zalesionej wyspy. Po krótkim pobycie tutaj postanowili sprowadzić swoich ziomali, nadali też wyspie nic nie znaczącą nazwę bo wiedzieli że i tak Alojz ją zmieni – dziadkowe zawsze musiało być na wierzchu. Wsiedli więc do swojej łodzi i kierując się położeniem gwiazd pognali w drogę powrotną. Oj długa to była podróż i pełna niebezpieczeństw, bla bla bla…
Gdyby byli Francuzami to po powrocie natychmiast zażądali by wcześniejszej emerytury, gdyby byli Grekami to 15 i 16 pensji, a Amerykanami to napisaliby książkę o swojej podróży i przyszłymi zyskami z jej sprzedaży pod-lewarowaliby gospodarkę całej Polinezji – ale jako, że naród to skromny i pracowity (skoligacony za sprawą pewnego ówczesnego backpackersa z okolic Sztokholmu z narodem szwedzkim) to grzecznie zdali raport starszyźnie plemiennej z przebiegu swojej wyprawy, zagryźli jakimś naprędce schwytanym Nowakiem i wspólnie uradzili co następuje:
- Pakujemy plecaki – rzekł Alojz – i ruszamy na tą waszą Rapa Nui (zgrabnie przekręcił nazwę wyspy jaką zaproponowała młodzież).
- weźmy też trochę prowiantu na drogę – zakomenderował Janek – patrząc dwuznacznie w stronę wyspy którą zamieszkiwał klan Nowaków.
- o tak – zawtórował mu Tadek – nim okrzykną zwycięstwo walkowerem, musimy zrobić z nimi porządek
- pamiętajcie – rzekł Alojz – my już jesteśmy z Rapa Nui – więc bramki na wyjeździe liczą się podwójnie.
- Urrra – krzyknęła wiara, zaplotła swoje blond warkoczyki, wpięła kolczyki w swe nienaturalnie długie uszy i ruszyła po prowiant.
to co nastąpiło później w skrócie opisać można tak:
!@#$%^&^%$#@!@#$%^&^%$#@!#$%^&
!@#$%^&*(*&^$@#$%^&*((&^%$#@@# $
Pomyślne wiatry sprawiły, że szybciej dotarli do swojej ziemi obiecanej i nie zdążyli skonsumować swoich zapasów. Wpadli więc na pomysł – aby ich hodowlę kontynuować na wyspie.
Sobie zbudowali osiedle na wzgórzu na skraju wulkanu Rano Kau i nazwali je Orongo, A krótkouchych – jak pogardliwie nazywali potomkowie owego Szweda (chyba miał na imię Olaf) – swoich poddanych – umieścili u podnóża góry.
Żywot wiedli dostatni i spokojny. Aby zapewnić sobie odpowiednią ilość rozrywek co roku na wiosnę urządzali swego rodzaju triatlon zwany z czeskiego Birdman. Mianowicie organizowali wyścig po jajo pewnego ptaka zamieszkującego skaliste wysepki oddaloną o blisko kilometr od Rapa Nui.
Triatlon składał się z trzech dyscyplin:
Zwycięzcą zostawał ten, któremu udało się zdobycz przetransportować w postaci nienaruszonej do wioski. W tym też celu startujący upinali swoje rude pukle (takie akurat były trendy na wyspie) do góry – tak by tworzyły specjalne gniazdo gdzie mogli podczas tej niebezpiecznej podróży trzymać jajo (znalezione – dla jasności).
Dla ułatwienia nazwijmy ich Kowalskimi i Nowakami. No więc, żyli sobie we względnej zgodzie (dopóty nie byli w zasięgu wzroku), mając w pamięci pewne rozróby z przeszłości (miedza i te sprawy). Jednym słowem atmosfera była równie gęsta jak niedzielna zupa gotowana przez staruszki z wioski. Kowalski Janek był królem w swojej wiosce, a Nowak Zdzisiek u siebie. Jak to zwykle bywa każdy z nich miał pociech bez liku, które to wałęsały się po okolicznych dżunglach – dla ułatwienia nazwijmy je lasami Sherwood. Dnia pewnego młody Kowalski (Tadek), wracając z imprezy ujrzał kąpiącą się córkę Nowaka (Jolkę). Że widok był ponętny to gnany swoimi pierwotnymi instynktami zrobił to co zrobił, na nowo rozpętując konflikt pomiędzy klanami.
Wydawać by się mogło, że sprawę uda się jakoś zatuszować, jednak fakt skonsumowania Jolki (w postaci grillowanej – dla niewtajemniczonych) widziało kilku ziomali Nowaka i sprawa się rypła – bo nie było jak zwalić winy za zeżarcie córki wodza na zwierzynę z Sherwood. Po wyczerpującej walce i zjedzeniu dziesiątek przeciwników – wynik spotkania w dalszym ciągu był remisowy. Zebrała się więc starszyzna obu rodów (Alojz Kowalski i Staszek Nowak) i uradzili rozjem pod warunkiem banicji młodego żarłoka.
Cóż było zrobić – konsultacje społeczne niezbicie dowodziły słuszność tej decyzji, wsiadł więc z paroma kumplami na łupinę wystruganą z drewna i pognał przez wzburzony Ocean Spokojny na wschód. Długa to była podróż, pełna przygód i mało urozmaiconego jadłospisu – gdyż nie wiedząc jak długa droga ich czeka nie mogli się zjadać nawzajem – wiadomo -potrzebni byli jelenie do wiosłowania. Gdy pokonali już parę tysięcy kilometrów ujrzeli skaliste wybrzeże nieznanej krainy. Mimo, że brzeg nie wyglądał zbyt gościnnie przybili do jedynej plaży w okolicy i wspięli się na najwyższy szczyt. Ich oczom ukazał się widok wspaniałej zalesionej wyspy. Po krótkim pobycie tutaj postanowili sprowadzić swoich ziomali, nadali też wyspie nic nie znaczącą nazwę bo wiedzieli że i tak Alojz ją zmieni – dziadkowe zawsze musiało być na wierzchu. Wsiedli więc do swojej łodzi i kierując się położeniem gwiazd pognali w drogę powrotną. Oj długa to była podróż i pełna niebezpieczeństw, bla bla bla…
Gdyby byli Francuzami to po powrocie natychmiast zażądali by wcześniejszej emerytury, gdyby byli Grekami to 15 i 16 pensji, a Amerykanami to napisaliby książkę o swojej podróży i przyszłymi zyskami z jej sprzedaży pod-lewarowaliby gospodarkę całej Polinezji – ale jako, że naród to skromny i pracowity (skoligacony za sprawą pewnego ówczesnego backpackersa z okolic Sztokholmu z narodem szwedzkim) to grzecznie zdali raport starszyźnie plemiennej z przebiegu swojej wyprawy, zagryźli jakimś naprędce schwytanym Nowakiem i wspólnie uradzili co następuje:
- Pakujemy plecaki – rzekł Alojz – i ruszamy na tą waszą Rapa Nui (zgrabnie przekręcił nazwę wyspy jaką zaproponowała młodzież).
- weźmy też trochę prowiantu na drogę – zakomenderował Janek – patrząc dwuznacznie w stronę wyspy którą zamieszkiwał klan Nowaków.
- o tak – zawtórował mu Tadek – nim okrzykną zwycięstwo walkowerem, musimy zrobić z nimi porządek
- pamiętajcie – rzekł Alojz – my już jesteśmy z Rapa Nui – więc bramki na wyjeździe liczą się podwójnie.
- Urrra – krzyknęła wiara, zaplotła swoje blond warkoczyki, wpięła kolczyki w swe nienaturalnie długie uszy i ruszyła po prowiant.
to co nastąpiło później w skrócie opisać można tak:
!@#$%^&^%$#@!@#$%^&^%$#@!#$%^&
!@#$%^&*(*&^$@#$%^&*((&^%$#@@#
Pomyślne wiatry sprawiły, że szybciej dotarli do swojej ziemi obiecanej i nie zdążyli skonsumować swoich zapasów. Wpadli więc na pomysł – aby ich hodowlę kontynuować na wyspie.
Sobie zbudowali osiedle na wzgórzu na skraju wulkanu Rano Kau i nazwali je Orongo, A krótkouchych – jak pogardliwie nazywali potomkowie owego Szweda (chyba miał na imię Olaf) – swoich poddanych – umieścili u podnóża góry.
Żywot wiedli dostatni i spokojny. Aby zapewnić sobie odpowiednią ilość rozrywek co roku na wiosnę urządzali swego rodzaju triatlon zwany z czeskiego Birdman. Mianowicie organizowali wyścig po jajo pewnego ptaka zamieszkującego skaliste wysepki oddaloną o blisko kilometr od Rapa Nui.
Triatlon składał się z trzech dyscyplin:
- łażenia po skałach
- pływania z rekinami
- tropienia ptaka i pozyskania jego jaja.
Zwycięzcą zostawał ten, któremu udało się zdobycz przetransportować w postaci nienaruszonej do wioski. W tym też celu startujący upinali swoje rude pukle (takie akurat były trendy na wyspie) do góry – tak by tworzyły specjalne gniazdo gdzie mogli podczas tej niebezpiecznej podróży trzymać jajo (znalezione – dla jasności).
Nagroda była nie byle jaka – rodzina zwycięzcy pełniła funkcję przywódczą do kolejnych zawodów.
W młodości swej wspomniany już tutaj Olaf (albo Sven – historycy nie są zgodni) brał udział w pewnej zorganizowanej wycieczce na tereny jednego kraju nad Wisła (którą to ekskursję ludność z państwa tego – potopem zwała). I zwiedzając miejsce to, widział posąg stojący na słupie w jegoż stolicy.
Opowieść o tym (nieco pokręcona – bo spożywał wówczas sporo) przyniósł na ową Polinezyjską wyspę. Ci zaś nie chcąc być gorsi od tajemniczego ludu znad Wisły – postanowili wystrugać swój własny posąg – a właściwie kilka i ustawić je wyspie. Na pierwszy ogień poszło siedem sztuk upamiętniających Tadka i jego ziomali – którzy to ziemie te odkryli. I jako jedyne ustawili je z twarzą zwróconą w stronę morza.
Opowieść o tym (nieco pokręcona – bo spożywał wówczas sporo) przyniósł na ową Polinezyjską wyspę. Ci zaś nie chcąc być gorsi od tajemniczego ludu znad Wisły – postanowili wystrugać swój własny posąg – a właściwie kilka i ustawić je wyspie. Na pierwszy ogień poszło siedem sztuk upamiętniających Tadka i jego ziomali – którzy to ziemie te odkryli. I jako jedyne ustawili je z twarzą zwróconą w stronę morza.
Żeby posągi miały lepsze wju to ustawili je na podeście. Ten zaś nazwali – nie wiedzieć czemu – AHU. Co ważne – posągi, również nie nazywały się posągami – a MOAI. Istnieje podejrzenie, że to Alojz – cierpiący ówcześnie na demencję starczą takich właśnie nazw sobie zażyczył.
Jak już wspomniałem RapaNuiczanie uprzyjemniali sobie czas corocznymi igrzyskami, tudzież produkcją kolejnych Moai i ich ustawianiem wzdłuż brzegów wyspy. Tak więc co wystrugali to transportowali. Był to też dobry sposób na likwidację bezrobocia – bo w czasach owych recesja dosięgła Rapa Nui i konieczne były środki zaradcze. Niestety trochę się chłopaki przeliczyli budując dwie fabryki podzespołów do Moai (osobno korpus, osobno czapka – vel afro), co zresztą i dziś widać jak na dłoni, że się przeinwestowali.Ogromna ilość posągów pozostała w fabryce, na dodatek w przygotowaniu było parę sztuk, które miały pewnie za zadanie przyćmić wszystko co było wcześniej, cóż nic nie przyćmiły za to pewnie parę głów poleciało tytułem nadywkonu. Kolejnym zaś nie wypłacono rocznego bonusa – co skutkowało tym, że ciemiężony (dobre słowo) naród proletariacki (jeszcze lepsze) krótkouchych sam sobie wypłacił premię – zżerając swoich wyższych kolegów. W sumie to był ku temu najwyższy czas, bo urodzajna dotąd ziemia przestawała rodzić, zapasy żywności kurczyły się błyskawicznie. A to za sprawą szybko postępującej erozji niczym nie zabezpieczonej gleby. Kolejne pokolenia historyków zbijają kasę zastanawiając się czy to wycinka lasu celem pozyskania drewna do transportu posągów czy też – ogromna populacja szczura polinezyjskiego (gustującego w nasionach palm porastających wyspę) – była tego przyczyną.
Fakt pozostaje jeden – gdy holenderski żeglarz (Jacob Roggeween) przypętał się tutaj w niedzielę wielkanocną roku pańskiego 1722 zastał tylko garstkę tubylców, trochę więcej szczurów i parę setek dziwnych posągów.
Jak to zwykle bywa z tubylcami dość szybko poradzili sobie łowcy niewolników i nieodłączni towarzysze europejskich zdobywców zwani Syfilis i Ospa, ze szczurami polinezyjskimi zaś ich większy brat ze Starego Świata. Nam pozostały tylko posągi i ich tajemnica.
Jak już wspomniałem RapaNuiczanie uprzyjemniali sobie czas corocznymi igrzyskami, tudzież produkcją kolejnych Moai i ich ustawianiem wzdłuż brzegów wyspy. Tak więc co wystrugali to transportowali. Był to też dobry sposób na likwidację bezrobocia – bo w czasach owych recesja dosięgła Rapa Nui i konieczne były środki zaradcze. Niestety trochę się chłopaki przeliczyli budując dwie fabryki podzespołów do Moai (osobno korpus, osobno czapka – vel afro), co zresztą i dziś widać jak na dłoni, że się przeinwestowali.Ogromna ilość posągów pozostała w fabryce, na dodatek w przygotowaniu było parę sztuk, które miały pewnie za zadanie przyćmić wszystko co było wcześniej, cóż nic nie przyćmiły za to pewnie parę głów poleciało tytułem nadywkonu. Kolejnym zaś nie wypłacono rocznego bonusa – co skutkowało tym, że ciemiężony (dobre słowo) naród proletariacki (jeszcze lepsze) krótkouchych sam sobie wypłacił premię – zżerając swoich wyższych kolegów. W sumie to był ku temu najwyższy czas, bo urodzajna dotąd ziemia przestawała rodzić, zapasy żywności kurczyły się błyskawicznie. A to za sprawą szybko postępującej erozji niczym nie zabezpieczonej gleby. Kolejne pokolenia historyków zbijają kasę zastanawiając się czy to wycinka lasu celem pozyskania drewna do transportu posągów czy też – ogromna populacja szczura polinezyjskiego (gustującego w nasionach palm porastających wyspę) – była tego przyczyną.
Fakt pozostaje jeden – gdy holenderski żeglarz (Jacob Roggeween) przypętał się tutaj w niedzielę wielkanocną roku pańskiego 1722 zastał tylko garstkę tubylców, trochę więcej szczurów i parę setek dziwnych posągów.
Jak to zwykle bywa z tubylcami dość szybko poradzili sobie łowcy niewolników i nieodłączni towarzysze europejskich zdobywców zwani Syfilis i Ospa, ze szczurami polinezyjskimi zaś ich większy brat ze Starego Świata. Nam pozostały tylko posągi i ich tajemnica.
ps. Wszelka zbieżność nazwisk, nazw i okoliczności – chyba przypadkowa.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!