Norawank, czyli apologia samotnego podróżowania
Norawank, czyli z ormiańskiego nowy kościół. Jak na zakaukaskie warunki rzeczywiście nówka sztuka - początek XIII wieku. W Armenii czy Gruzji stary monastyr to mniej więcej taki z VI-ego wieku.
Mniej więcej na 120 kilometrze za Erewaniem jadąc w stronę Sisian i Goris, kiedy przejedziemy już przez te wszystkie cudowne wyżyny i wjeżdżamy pomiędzy skały, za którymi całkiem niedaleko jest to miejsce, gdzie zawsze pogoda jest zła i gdzie jest skręt na Tatew, a więc właśnie przy tych skałach należy skręcić w prawo i po jakichś 10 kilometrach jesteśmy tam, to znaczy w Norawank.
Przy zakręcie stoi bar, przy którym krząta się kilka osób: ze trzy starsze kobiety i jeden młodszy mężczyzna, których ruchy, których istnienie w ogóle, nie przystają do martwoty skał i pustej drogi do monastyru osadzonych w gęstym, gorącym powietrzu sierpniowego popołudnia. Wzdłuż drogi na Goris płynie rzeka, przeszedłem przez most i zaczęła się rozmowa. Zaprosili mnie na chwilę do stołu, położyłem plecak.
- Jestem z Polski - powiedziałem
- Wiem - odparł mężczyzna - tylko Polacy tak podróżują.
Dwa kościoły, góry dookoła, to wszystko. W dzień czasem przyjeżdżają turyści z Europy, czasem Rosjanki w krótkich, kolorowych spódniczkach z cekinami. Wieczorem zostaje tylko młody dozorca. Kosi trawę, podlewa kwiaty. Wniosłem na tę górę arbuza, poczęstowałem nim chłopaka, on zaś dawał mi piwo. Rozbiłem namiot pomiędzy wiekowymi świątyniami. A więc ja, one dwie, góry i dziesiątki chaczkarów, ormiańskich kamiennych tablic z wyrzeźbionym krzyżem i bogatą, wzorzystą ornamentyką. Niebo jest czyste, księżyc duży i tak bliski, że można byłoby go ugryźć jakby nie to, że już nażarliśmy się arbuza i leżymy na kamiennych płytach, jeszcze ciepłych od słońca. I właśnie tam, chociaż pewnie nie pierwszy raz, ale właśnie wtedy w pełni rozumiałem dlaczego dobrze jest podróżować samemu (rozumiałem, a nie zrozumiałem, aspekt niedokonany jest tu istotny). I napisałem sobie o tym na okładce zeszytu. Takie zwykłości, ale doznanie miłe.
Acha, i niebo. Mógłbym się o to pokłócić nawet z Gruzinem, ale najbardziej błękitne niebo jest właśnie w Armenii.
"Dla takich chwil warto jechać samemu. Jestem w monastyrze Norawank. Jest wieczór. Siedzę. Czasem się przejdę. Albo postoję. Słońce sobie zachodzi, a ja sobie siedzę. Wiatr wieje. Otaczają mnie góry. Nade mną chmury, pode mną reszta świata. Świerszcze zaczęły grać. Nikt mnie nie ponagla, żebym rozłożył namiot. Nikt mi nie mówi, że zimno. Nikt nie pyta gdzie jutro pojedziemy (a bo ja wiem? gdzież do Karabachu). Ostatni zidiocieli* turyści robią sobie ostatnie idiotyczne zdjęcia. Zjadłem pół arbuza. Nikt nie marudzi, że jutro prawdopodobnie trzeba będzie przejść do głównej drogi piechotą. Nikt nie oponuje, kiedy postanawiam, by wstać rano. Nie muszę nikomu potakiwać, że jest cudownie. Tak, jest. Cudownie jest być czasem samemu."
*Wspomnienie o zidiociałych turystach może zabrzmiało trochę ostro, ale... uwierzcie mi, no musielibyście zobaczyć tych agentów
Rano przeszedłem się po okolicznych skałach. A potem nawet nie musiałem pokonywać piechotą tych dziesięciu kilometrów. Podwieźli mnie Holendrzy, których spotkałem jeszcze tydzień później na granicy z Gruzją.
Mniej więcej na 120 kilometrze za Erewaniem jadąc w stronę Sisian i Goris, kiedy przejedziemy już przez te wszystkie cudowne wyżyny i wjeżdżamy pomiędzy skały, za którymi całkiem niedaleko jest to miejsce, gdzie zawsze pogoda jest zła i gdzie jest skręt na Tatew, a więc właśnie przy tych skałach należy skręcić w prawo i po jakichś 10 kilometrach jesteśmy tam, to znaczy w Norawank.
Przy zakręcie stoi bar, przy którym krząta się kilka osób: ze trzy starsze kobiety i jeden młodszy mężczyzna, których ruchy, których istnienie w ogóle, nie przystają do martwoty skał i pustej drogi do monastyru osadzonych w gęstym, gorącym powietrzu sierpniowego popołudnia. Wzdłuż drogi na Goris płynie rzeka, przeszedłem przez most i zaczęła się rozmowa. Zaprosili mnie na chwilę do stołu, położyłem plecak.
- Jestem z Polski - powiedziałem
- Wiem - odparł mężczyzna - tylko Polacy tak podróżują.
Norawank |
Acha, i niebo. Mógłbym się o to pokłócić nawet z Gruzinem, ale najbardziej błękitne niebo jest właśnie w Armenii.
Towarzysz gołąb |
*Wspomnienie o zidiociałych turystach może zabrzmiało trochę ostro, ale... uwierzcie mi, no musielibyście zobaczyć tych agentów
Rano przeszedłem się po okolicznych skałach. A potem nawet nie musiałem pokonywać piechotą tych dziesięciu kilometrów. Podwieźli mnie Holendrzy, których spotkałem jeszcze tydzień później na granicy z Gruzją.
Pookoloczne skały |
Tak, czasami cudownie jest podróżować samemu :)
OdpowiedzUsuńTak, chwile rozumienia są niesamowite
OdpowiedzUsuńWiem, wiem, że to post z zadumą, ale chciałam tylko powiedzieć, że nie tylko z zadumą, ale i z inspiracją. A konkretnie: jak będę za czas krótki w Armenii, to też będę się wpatrywać w to piękne niebo.
OdpowiedzUsuń