Konduktor Moroz
Pociąg zbliża się do Brześcia. Obładowani zakupami Białorusini tłoczą się przy wyjściu. Delikatne prawo dżungli: łokciem nikt nie popycha, ale zagap się na chwilę, na chwilę zapomnij o nierównym, nerwowym rytmie kroków na przód, a już zobaczysz przed sobą kogoś nowego.
Konduktorka siedzi w swoim malutkim przedziale przy końcu wagonu. Jest gorąco, więc drzwi otwarte. W pomieszczeniu króluje lustro, do którego zawsze można spojrzeć, lub w ostateczności pić. Na stoliku pod oknem duży kubek z resztką zimnej już kawy, której kilka łyków spija jeszcze przed przyjazdem. Na piersi identyfikator i nazwisko: Moroz, dalej: imię i otczestwo. Mundur, czapka, a pod nią krótko obcięte włosy z pierwszymi oznakami siwizny. I wzrok: prosty, nieobecny, pogodzony. Pogodzony z teatrem, w którym uczestniczy. Ze świadomością, że te dumne metalowe i pozłacane spinki z symbolem białoruskich kolei to tylko żałosna bufonada.
Patrzy trochę w ziemię, trochę za okno, gdzie rzędami stoją osie i koła. Tylko osie i koła, bez wagonów. Pociąg przejechał granicę, za którą zmienia się także szerokość torów. Rzędy kół, które nie są w stanie przewieźć czegokolwiek z przed Buga za Bug.
Swieta mówi, że już lepiej, żeby Białoruś przyłączyła się do Rosji. Bo niby ma tę swoją niepodległość, ale co z tego? Kiedy później jechałem do niej zdezelowanym trolejbusem miałem nadzieję, że nic takiego nie usłyszę. A usłyszałem. Powód? Bo Łukaszenka się nie zmieni. A jak umrze? Przyjdzie jego syn. I dalej graj ten teatr w rozklekotanych trolejbusach.
Konduktor Moroz zamyka z hukiem drzwi.
Brześć Centralny.
no no.. zaczyna się kawał dobrej literatury na tym blogu :)
OdpowiedzUsuń