Relacja konkursowa: Autobusem po Laosie
Relacja konkursowa nr 6 (zobacz jak zagłosować!)
nadesłana przez Arka, który jeździł autobusem po Laosie.
Autobusem przez Laos
Pod nogami pasażerów małego lokalnego autobusu leżą plecaki i worki.
Podczas nocnego przejazdu regularnie zatrzymujemy się, żeby zabrać
dodatkowe przesyłki. Gdy pojazd jest już zapakowany do granic
możliwości, steward wdrapuje się na dach i wrzuca nań kilka ciężkich
worków z ryżem. Potem, prowizorycznie przykleja je do karoserii zwykłą
bezbarwną taśmą. Spogląda czy mocowanie ładunku jest solidne i kiwa
głową, jakby bezgłośnie mówiąc – Przecież do góry nie poleci.
Niedaleko granicy wietnamsko-laotańskiej, przesiadam się do większego
autobusu, który może zabrać jeszcze więcej ryżu. Paradoksalnie, jazda w
tych mało komfortowych warunkach napawa mnie radością. Nikt się nie
denerwuje, mimo że wyjście z autobusu na przerwie to nie lada
ekwilibrystyka. Podróżni nie pytają czy dojedziemy punktualnie, bo
prujemy z prędkością na jaką pozwala stan dróg, czyli 30 km/h. Mogę
robić zdjęcia przez otwarte okno i nic się nie rozmazuje. Już w Laosie,
jedziemy przez tereny porośnięte bujną roślinnością. Domy w wioskach
stoją na palach, a zbudowane zostały głównie z plecionki liści
bananowca. Tylko niektóre są murowane. Co jakiś czas, widać druciane
talerze anten satelitarnych. Dzieci bawią się wesoło biegając; jedna
kobieta zbiera czerwone papryczki chilli rozłożone do suszenia, inna
myje się przy pompie przed domem.
Wieczorem, docieram do Udomxai. Nieliczne latarnie oświetlają ulice
miasteczka. Laos to jeden z krajów o najmniejszym zużyciu energii
elektrycznej na świecie. Gdy podchodzę do bankomatu, otacza mnie
gromadka dzieci. Wykrzykują – Sabaidee! – Nie chcą pieniędzy, jedynie
przywitać się.
Przed dalszą podróżą, kupuję od dworcowej sprzedawczyni lepki ryż w
bambusowym opakowaniu. Smakując tej fioletowej papki, nie liczę na
objawienie kulinarne, a okazuje się przepyszna. Sticky rice jest słodki i ma owocowy posmak. Naśladując Laotańczyków, jem palcami.
Luang Prabang to miasto o przyjemnej atmosferze. Odwiedzam Wat Xieng
Thong, a później wchodzę na wzgórze Phu Si, skąd mogę obejrzeć zachód
słońca nad Mekongiem. Nazajutrz, wstaję o piątej, żeby zobaczyć procesję
mnichów zbierających jałmużnę w postaci jedzenia. Gdy tylko zaczyna się
rozwidniać, idą ulicą Th Sakkarin. Każdy ma specjalny kosz na ryż. W
ostatnich latach, procesja bardzo się skomercjalizowała. Przyjezdni
błyskają mnichom w twarz fleszami.
Na dworcu w Luang Prabang dowiaduję się, że rano nie odjeżdża żaden
lokalny autobus i muszę kupić bilet na VIP bus, który kosztuje więcej,
ale w cenie zawarty jest lunch. Żałuję, że będę podróżował wygodniej niż
lokalni. Zdążyłem polubić nieklimatyzowane i jadące w żółwim tempie
autobusy lokalne. Przejazd dla „VIP-ów” wcale nie okazuje się luksusowy.
W autokarze psuje się zawieszenie i nie możemy kontynuować podróży.
Kierowca i steward zdejmują koszule, wyciągają części zapasowe i
rozpoczynają wymianę. Przystępują do tego rutynowo, bez jakiegokolwiek
zdenerwowania czy złości. Zgaduję, że mówią – Ot, taka kolej rzeczy.
Drogi są dziurawe, to nie dziw, że sprzęt się zużywa. – Naprawa
przeciąga się, a kierowca nie mówi po angielsku, więc nie możemy
przewidzieć ile to jeszcze potrwa. Niedługo zapadnie zmrok, dlatego
zniecierpliwieni pasażerowie, sami obcokrajowcy, organizują sobie
alternatywny transport. Płacą po kilkanaście dolarów od osoby i wsiadają
do miniwanów albo na paki ciężarówek. Zostaje tylko Dieter z Niemiec i
ja. Nie spieszy nam się. Poza tym, nie chcemy płacić za coś, za co już
zapłaciliśmy. Naprawa trwa osiem godzin i dopiero o północy docieramy na
miejsce.
Spacerując rankiem po Vang Vieng, zatrzymuję się, żeby spojrzeć na plan
miasta. Zaczepia mnie nieznajomy plecakowicz. Jego oczy są mętne.
Opowiada, że zeszłej nocy miał swoje pierwsze doświadczenie gejowskie, a
teraz idzie kupić valium, bo jest strasznie nabuzowany i nie może spać.
Pije piwo. W plastikowej siatce ma drugie. Ze spodni wyciąga ręcznik,
który wyniósł z guesthouse'u. Opowiada, że do Azji Południowo-Wschodniej
przyjechał zacząć nowe życie, bo w Niemczech wszystko mu się popsuło.
Vang Vieng to rozrywkowe centrum Laosu. Słynie z tubingu, czyli spływu
górską rzeką na dętkach od ciężarówek. Do niedawna, na brzegach rzeki
mieściły się liczne bary, w których podczas spływu można było zatrzymać
się na drinka, „happy” pizzę czy szejka z „magicznym” dodatkiem
(narkotyków). Zostały zamknięte przez oficjeli z Vientianu po tym, jak w
ciągu roku utopiło się 30 osób; w najtragiczniejszym miesiącu
zanotowano 6 zgonów.
Przez dwie godziny spływam wraz z grupą plecakowiczów. Woda jest
płytka, bo listopad to nie pora deszczowa. Trzeba tylko uważać na węże
wodne i pilnować, żeby dętka nie zahaczyła o wystające kamienie. Pogoda
jest kapryśna, na przemian świeci słońce i pada deszcz.
Po krótkim pobycie w Vientian, ściśnięty na pace ciężarówki jumbo jadę
na dworzec kolejowy, by po 10 minutach pokonać cały 3,5-km system torów
kolejowych w Laosie i przez Most Przyjaźni wjechać do Tajlandii.
Autobusem przez Laos - fot. Arek Braniewski |
Luang Prabang - fot. Arek Braniewski |
Vang Vieng - fot. Arek Braniewski |
Laotańska prowincja - fot. Arek Braniewski |
Lepki ryż - fot. Arek Braniewski |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!