Relacja konkursowa - Przystanek Ghana czyli podróż listem pisana
Relacja konkursowa nr 12 (zobacz jak zagłosować!), egzotyczno-afrykańska, od Agnieszki.
Przystanek Ghana czyli podróż listem pisana
Cześć Aniu!
Udało nam się! Po kilkunastu godzinach lotu dotarłyśmy do stolicy
„kraju płynącego złotem”. Czekałam na uderzenie afrykańskiego słońca
znad Zatoki Gwinejskiej, a powaliła mnie wilgoć powietrza Oceanu
Atlantyckiego.
Chwiejnym
krokiem pomaszerowałam w stronę budynku lotniska, tam formowały się już
dwie kolejki cywilów – obywateli i cudzoziemców, której reguły szybko
rozszyfrowałam. Nad stoiskami celnymi widniał wielki napis – AKWAABA
– co w TWI znaczy „Witaj!”. Po przejściu formalności, odnalezieniu
bagażu i ominięciu podejrzliwych spojrzeń celników udałam się do
głównego wyjścia, by stanąć oko w oko z Afryką. Stolica, największe
miasto z dwoma milionami mieszkańców, główny port - Akra – już około
godziny 19:00 pokryta ciemnością. Na skrzyżowaniach ruch zatrzymuje
tymczasowo działająca sygnalizacja świetlna, a trąbiących nieustannie
kierowców zaczepiają uliczni sprzedawcy. Nie widzę ich na początku,
kolor skóry zlewa się z ciemnością. Po chwili rozpoznaję, że to dzieci. W
rękach trzymają czerwone opakowania czekolady, woreczki z wodą i biegną
za ruszającymi samochodami. Pukają w okna, powtarzają: „one Ghana Cedis, one Ghana Cedis!”.
Obiecywałam sobie, że to zderzenie z Ghaną będzie dla mnie jak miłość
od pierwszego wejrzenia. Problem polega jednak na tym, że ani Ghany, ani
miłości nie dostrzegłam w tych wieczornych ciemnościach. Gdzieś w
oddali słychać było tylko Ghańczyków wybierających się na piątkowe
dyskoteki, głośna muzyka była tego niezbitym dowodem.
Czas
na sen. Po pierwszym starciu z moskitierą, udało mi się wejść na łóżko i
założyć baldachim, choć księżniczką nie jestem, przed komarami wolę się
chronić. Świerszcze cykają.
Pozdrawiam,
Agnieszka
Cześć Anno!
Jesteśmy w Afryce, dasz wiarę? Pocałunek Afryki, pocałunek Ghany. Tego
się nie zapomina, choć było ciemno, bo wieczór, a samoloty tylko wtedy
lądują.
Rozłożyłam
mapę kraju, taka mała, format A4. Akra na samym dole, a cel dokładnie
na samej północy – Paga. Mała miejscowość, wieś tuż przy granicy z
Burkina Faso. Mają tam krokodyle, o których wiedzą wszyscy odwiedzający
Ghanę. Plecak wylądował na plecach (spędziłyśmy wiele godzin w podróży,
już nie tej lotniczej – magicznej, bo afrykańskiej - a przynajmniej
przed zakupieniem biletu tak mi się wydawało), my na drodze, gdzie
usiłowałam złapać tro-tro albo
taksówkę do miasta. Jechały samochody jeden za drugim, wszystkie pełne
ludzi, więc nie zatrzymywały się. Trzeba czekać dalej. Zaczęłam
odczytywać liczne napisy na autach, choć wcześniej myślałam, że to tylko
nazwy kierunków jazdy (te ostatnie są jednak mniej przewidywalne). God is great!, Lord is my shepherd, Psalm 23, by His grace, God’s tro-tro. Brzmią
wszystkie, jak hasła reklamowe, no i chyba nie pomyliłam się zbyt
wiele. To jest reklama, otwarta reklama religijności Ghańczyków. W końcu
jeden kierowca się zatrzymał. Auto miał puste, co mnie zdziwiło, ale
nie na długo. Chciał nas podwieźć do miasta, tylko mnie, co oznaczałoby,
że należy zapłacić sama całą kwotę przejazdu (a dla białego, to pewnie
podwójna stawka), choć sugerowałam, że wolę tzw. dzieloną taksówkę,
czyli cztery osoby (jadące w stronę miasta) podróżują i płacą wspólnie.
Taksówkarz odjechał, mrucząc coś pod nosem w Ga – swoim języku
plemiennym. Czekamy więc dalej, macham palcem, wskazując kierunek mojej
jazdy i jeden z nawoływaczy machnął, że nas zabiorą do tro-tro. Kiedy
weszłyśmy do środka, znalazłam miejsce stojące, gdzie szlifowałam swój
garb. Dlaczego? Wiesz sama, że oni na 12 miejsc siedzących zapraszają do
środka nawet piętnastu pasażerów.
Po
godzinnej trasie w korkach, pomiędzy domami, autostradą i wśród
krzyczących przez okno sprzedawców, jest i dworzec. Chciałam pomyśleć:
„witaj przygodo!”. Do głowy przyszło mi tylko: „ale smród”. Okazało się,
że tuż za kasą z biletami sprzedawali kozy i owce, które wyglądały,
jakby mieszkały tam kilka lat. Do tego gołym okiem można było
zlokalizować miejską kanalizację. Po zakupieniu biletu do Bolgatanga
(stolica północnego regionu Ghany), dzięki numerom rejestracji zapisanej
na kartce, udało się znaleźć swój pojazd. O numerach stanowisk
autobusów można tylko pomarzyć. No to wsiadamy. Za oknem ciemna noc
(choć dopiero 19:00). W głośnikach rozległ się krzyk, na ekranach
telewizora pojawiły się postaci ze słynnych telenowel nigeryjskich.
Czary, zabijanie, klątwy i wieczne siedzenie na fotelach. Tyle
zapamiętałam z tej niekończącej się nocy. Więcej rzeczy nie pamiętam.
Obudziłam się w momencie, kiedy słońce na dobre ogrzało szybę, przy
której siedziałam. Chwilę później zobaczyłam, że zbliżamy się do
jakiegoś miasta. Bolgatanga! Thanks God!.
Różnica temperatury to jakieś 30 stopni Celsjusza, nie przymierzając.
Zabrałyśmy z dolnego pokładu swoje plecaki, by następnym pojazdem dostać
się do Pagi, to był przecież cel dzisiejszej podróży. Okazało się, że
na północy ludzie dużo lepiej mówią po angielsku. Pewnie dlatego, że
jest tu mnóstwo grup i plemion z różnych stron Ghany i północy Afryki.
Mają swoje języki plemienne, ale i francuski czy angielski, więc tym
najbardziej powszechnym okazał się angielski – Twoje, moje szczęście.
Daleko nie uszłam, a już chwytali mnie za ręce dobroduszni kierowcy,
ciągnący mnie to swoich aut. Samochód już sunie w stronę Pagi, a pod
nogami czuć asfalt. Welcome to Africa!
Pozdrawiam, śpiąc pośród baobabów.
Agnieszka
PS
Po dwunastu miesiącach historia zatacza koło. Kiedy wysiadłyśmy z
autobusu, poczułam ten sam zapach powietrza i oceanu, jak na lotnisku w Kotoka Airport. Na pożegnanie, po tysiąckroć słyszałam Safe jurney! A ja, z nadzieją w duchu, myślę: See you soon. Gotowa do odjazdu z przystanku Ghana.
super!:)
OdpowiedzUsuń