Relacja konkursowa: Wykolejona podróż, która się skończyła, zanim się zaczęła
Relacja konkursowa nr 9 (zobacz jak zagłosować!), w której Magda raczy nas niezapomnianymi wspomnieniami z taboru PKP.
WYKOLEJONA
PODRÓŻ, KTÓRA SIĘ SKOŃCZYŁA, ZANIM SIĘ ZACZĘŁA
“06.08.2012
Siedzę właśnie w pociągu do
Szczecina... Tak! Zrobiłam to! Jutro po 6.00 rano będę w Świnoujściu. A co
potem? Cholera wie. Mam zamiar iść wzdłuż wybrzeża, nie wiem jak długo, ile
starczy czasu i kasy. Wyjechałam po 15:09 z rozkopanego dworca w Katowicach.
Siedzę w przedziale, obok mnie jakaś młoda kobieta, która właśnie wróciła z
Ibizy – tak usłyszałam, gdy rozmawiała z matką przez telefon. Ciekawe... cała
ta wycieczka była dla mnie totalną abstrakcją do momentu, gdy nie założyłam na
siebie wypchanego plecaka z namiotem, śpiworem, karimatą. Teraz powoli próbuję
uwierzyć w ten fakt. Najbardziej martwię się o noclegi, bo nie mam nic
zalatwione – zresztą i tak nie było co załatwiać (...)”
No to jestem. Naprzeciw mnie
dziewczyna, która wróciła z Ibizy. Ma na sobie miejski strój, obok walizka na
kółkach. Rozsądna. Przygląda mi się z zaciekawieniem. Ja, z wypchanym
plecakiem, muszę stanowić jej zupełne przeciwieństwo. Podczas gdy ona uspokaja
kogoś przez telefon, że wszystko jest pod kontrolą, ja swój wyłączam, żeby
bateria starczyła na dłużej. I żeby nikt nie zadzwonił z podobnym zapytaniem,
bo dopiero oceniam sytuację, ale raczej na stan pełnej kontroli nad sytuacją
nie mam szans. I całe szczęście. Ponieważ od dłuższego czasu moja
umierająca z nudów egzystencja toczyła się dość jednostajnym torem, pewnego
dnia uświadomiłam sobie, że chyba siedzę w nie tym pociągu co trzeba. Niewiele
myśląc, spakowałam parę najpotrzebniejszych rzeczy i przesiadłam się w relację
Katowice – Szczecin Główny. Czytam wydrukowane tuż przed wyjazdem informacje
dla tych wariatów, którzy postanowili z sobie tylko znanych powodów przejść
wzdłuż wybrzeże. Odkładam je. Zabieram się za pisanie, ale po parunastu linijkach
przerywam. Wyjmuję aparat. Upewniam się, że nie działa. Przy każdym
uruchomieniu domaga się sformatowania karty, więc nici ze zdjęć. Tak
podejrzewałam, gdy pakowałam go do plecaka. Cóż... odkładam aparat. Wyjmuję
książkę. Czytam parę stron i uświadamiam sobie, że nie zrozumiałam ani linijki.
Nie potrafię się skupić. Zostało mi więc patrzenie przez okno. Kontemplowanie
widoku zaniedbanych śląskich kamienic przerywa... niestety, nie pamiętam
imienia, ale ponieważ imię Justyna odwiecznie kojarzyło mi się z rozsądkiem,
nazwijmy roboczo moją towarzyszkę podróży Justyną. Tak więc Justyna zakłóca
ciszę, która nastała, po tym gdy straciłam zainteresowanie wszystkimi obiektami
leżącymi w zasięgu mojej ręki i pyta o cel wycieczki. Trochę dziwnie na mnie
patrzy, gdy nie potrafię go dokładnie sprecyzować. Ona właśnie wraca z
wycieczki last minute, na którą pojechała z koleżanką. Przedtem tylko raz
wyjechała gdzieś z biura podróży, bo nigdy nie potrafiła wyciągnąć znajomych,
którzy albo nie mieli pieniędzy, albo czasu. Ale sama by się nie wybrała, uważa
że samotnie podróżująca dziewczyna, to zbyt ryzykowne, zwłaszcza że bez
zapewnionych noclegów. Że nikomu nie można ufać. Poza tym, wolałaby mieć choć
jedną osobę, z którą by mogła dzielić chwile, zachwycać się zachodem słońca. No
cóż, z tym ostatnim się zgodzę, jednak mimo wszystko lepiej jest się zachwycać
zachodem słońca na plaży, niż w mieście, nawet jeśli akurat wypadło, że samemu.
Do reszty dodałabym aneks, że ryzyko tego, że coś nam się stanie, jest w
większości przypadków tak samo wysokie pod domem, jak gdziekolwiek indziej,
więc... po co siedzieć w domu? Podczas gdy my tak miło wymieniałyśmy nasze
światopoglądy, do wagonu wkroczyła bardzo krzykliwie ubrana kobieta w średnim
wieku. Bez zbędnych ceregieli zajęła dwa przeciwne siedzenia, zarzucając z
impetem nogi w pstrokatych trampkach na kanapę. Przez chwilę nam się
przysłuchiwała, śmiejąc się donośnie, gdy któraś powiedziała coś zabawnego, ale
nie włączając się do rozmowy. Potem założyła słuchawki na uszy i zapuściła
ostrego rocka, przytupując do rytmu. A jednak, po tym, jak Rozsądna Dżasti
opuściła wagon na swojej stacji, nawiązałam z nią rozmowę, pomimo moich
obiekcji, czy jest aby na pewno zrównoważona psychicznie. W końcu miała image
uderzająco podobny do jednej kobiety na moim osiedlu, która zawsze wykrzykiwała
obelgi do różnych niewidocznych złoczyńców na swojej drodze. Dlatego zawsze
wolałam schodzić jej z tej drogi. Nazwijmy więc ją Ziuta. Ziuta bardzo się
ucieszyła, gdy ją zagadnęłam. Okazało się, że pracuje z ludźmi
niepełnosprawnymi prowadząc z nimi terapię, polegającą na tworzeniu z nimi
sztuk teatralnych, co pozwala im wyrażać swoje emocje. Kocha to co robi i
uważa, że to raczej ona uczy się od swoich wychowanków, niż odwrotnie.
Najważniejsze jest, żeby robić w życiu to, co się kocha, a jeszcze lepiej, gdy
można dzielić swoją pasję z innymi – mówi, po rozmowie telefonicznej z
koleżanką, z którą wymyślały scenariusz do nowego przedstawienia. Luna ma teraz
urwanie głowy, bo jej mąż został właśnie wokalistą Myslovitz – Michał
Kowalonek, kojarzysz? No oczywiście, że kojarzę! I tak, temat rozmowy zszedł na
muzykę, jako że mamy podobne gusty (ale muzyczne...) to poleciła mi kilka
fajnych kawałków, a ja zrewanżowałam się tym samym. Zresztą, gdyby nie moje
ulubione Wish You Were Here Pink Floyd, słuchane na cały regulator,
pewnie bym nie zaczęła tej rozmowy. Ziuta wysiadła w Poznaniu, gdzie miała do
przygotowania kolejną sztukę teatralną i tu też dosiadła się pulchna pani o
rumianych policzkach, ani nie za młoda, ani nie za stara (Krystyna?) – od razu
skojarzyła mi się z kurą domową. Krycha jedzie do Szamotuł, gdzie mieszka z
matką, w kamienicy w centrum. Pracuje w MOPSIE, gdzie trafiła na okres
przejściowy 20 lat temu i tak została. Uwielbia chodzić do kina, ale w jej
miasteczku nie ma żadnego, najbliższe jest dopiero w Poznaniu. Wiedzie raczej
spokojne życie codziennie z rana budzona przez furgonetkę ze świeżym pieczywem.
Ma znajomego, który jeździ stopem po świecie i kiedyś był w Pompejach, ale
uwierzyła mu dopiero jak jej pokazał te Pompeje na zdjęciu. Gratuluje mi odwagi
i życzy powodzenia. Chwilę później za oknem pociągu nastał zupełny mrok, a ja
po rozmowie z konduktorem wydedukowałam, że czeka mnie noc na dworcu w
Szczecinie, czego nie wzięłam pod uwagę wcześniej. Bo i owszem, sprawdziłam, że
pociąg ze Szczecina do Świnoujścia przyjedzie koło 5.00, ale nie przyszło mi do
głowy obliczyć ile czasu będzie trwać przesiadka.
Około 21.00 byłam już w Szczecinie.
W dodatku nie na Głównym, a w Szczecinie Dąbie, ale przy perspektywie spędzenia
nocy na dworcu zupełnie się tym nie przejęłam – dworzec to dworzec. Wprawdzie
mniejszy i bardziej zasyfiony, niż dworzec w Krakowie (gdzie też kiedyś miałam
okazję przypadkowo nocować, więc pamiętam dobrze) ale za to tylko z jednym
menelem, podczas gdy w Krakowie było ich cale mnóstwo. Wiem, że może taka pora
nie jest dla samotnej dziewczyny najlepszym czasem na zwiedzanie, zwłaszcza w
okolicach dworca w Szczecinie Dąbie, ale naiwnie liczyłam na jakiś całodobowy
McDonald's. Trafiłam na KFC, czy Burger King i to po długim błądzeniu. W
dodatku właśnie zamykany. Nieźle za to wystraszyłam pracownika tegoż lokalu,
który zrobił minę, jakbym co najmniej chciała go napaść. To by było nawet
zabawne i z pewnością poprawiłoby mi humor na jakiś czas, ale nie przewidziałam
korzystania z tego typu rozrywek i nie byłam odpowiednio wyposażona, dałam więc
spokój. Wracając chyba się znowu trochę pogubiłam, bo wszędzie było tak samo
pełno krzaków, jakieś supermarkety, wiadukt, tory, uliczki z kocich łbów i
masakrycznie ciemno. No chyba że ktoś dla spotęgowania wrażenia rodem z filmów
Tima Burtona postawił sobie latarnię. W ich świetle staw przy dworcu z
odpływającymi/dopływającymi kanałami wyglądał naprawdę paskudnie i jestem szczerze zdziwiona, że pomimo
moich usilnych starań, nie zauważyłam tam żadnego pływającego topielca, czy
innych atrakcji. Możliwe, że to wina mojej wady wzroku. Po wycieczce
krajoznawczej wróciłam na dworzec, który również po chwili zamknęli a ja
zostałam sama na peronie. Nawet Menel gdzieś się ulotnił.
Nie mając żadnej innej opcji,
usadowiłam się na ławce pod daszkiem, wyjęłam Alefa Paulo Coelho i
zaczęłam czytać... dalej za dużo nie rozumiejąc. Teraz, po spacerze po
miasteczku z pogranicza jawy i snu, siedząc samemu nocą na dworcu kolejowym i
czytając powieść o podróży jak się okazało... koleją, wprawdzie
transsyberyjską, naprawdę powinnam czuć się wzorowo wprowadzona w klimat. A
jednak trafił do mnie jedynie aspekt podróżniczy, pozostawiając duchowe teorie
pana Coehlo głęboko w tyle. “Do podróżowania nie
potrzeba pieniędzy, lecz odwagi.” - mimo
wszystko mądry facet. Do rana przeczytałam całą książkę, kilkakrotnie
zmieniając tylko miejsce z ławki nieopodal kładki na dworcu na tąże kładkę, a z
kładki pod kładkę z powodu niesprzyjających warunków meteorologicznych. “Nie
warto siedzieć i gadać, bo to niczemu nie służy. Zacznij działać. Najwyższa
pora, żebyś się ruszył, odzyskał swoje królestwo, które niszczy rutyna. Dosyć
powtarzania w kółko tej samej lekcji. W ten sposób niczego nowego się nie
nauczysz.” Dokładnie z tego powodu zdecydowałam się na tą eskapadę. A nie
czytałam tego wcześniej. Dziwne.
Po 5.00 wsiadłam wreszcie do pociągu
do Świnoujścia. Upchnęłam plecak pod czerwone twarde siedzenia i prawie
natychmiast wpadłam w dziwny stan pół jawy i pół snu, zapamiętując jeszcze
spojrzenie jakiegoś łysego faceta z plakietką na szyi. Jemu też się wydaję
podejrzana? Punkt 7.15 pociąg stanął w
Świnoujściu a ja stanęłam na nogi, czując powiew wiatru we włosach i zapach
słonej wody morskiej. W jednym momencie odzyskałam wszystkie swoje siły witalne
i jasność umysłu. Zew natury kazał mi iść przed siebie (no dobra, pytałam parę
ludzi po drodze), w stronę morza, do portu i na prom, bo tam gdzieś, gdzieś
musi być ten upragniony... supermarket, żeby zrobić poranny shopping
oczywiście! Czekając na prom poznałam Justynę (wiem, że na pewno ma na imię
Justyna, bo dopiero niedawno wykasowałam kontakt w komórce), która wracała,
bądź jechała do swojego chłopaka. Zaofiarowała się, że podprowadzi mnie kawałek
po wyjściu z promu. Justyna w tym roku napisała maturę i teraz wybiera się na
resocjalizację, żeby w przyszłości pracować w MOPSIE pomagając osobom z
uzależnieniem od narkotyków. Jej ciocia tym właśnie się zajmuje i Justyna
sprzedaje mi parę mrożących krew w żyłach, ale i interesujących historii z
ośrodka, w którym pracuje jej ciotka. Ponadto opowiada jak to w Świnoujściu nie
ma pracy, jedynym czasem na podreperowanie budżetu jest sezon i wtedy za dość
marną kasę pracuje całymi dniami w knajpie lub pomaga matce prowadzić
pensjonat. Jej chłopak dojeżdża rowerem do Niemiec i tam pracuje na budowie, a
jego niemiecki szef, traktuje Polaków jak tanią siłę roboczą. Ponieważ
supermarket okazuje się marnym domem handlowym i co najgorsza, otwartym dopiero
od 9.00, uznaję, że nic tu po mnie. Miałam nadzieję, że może znajdę jakiś
sklep, gdzie kupiłabym tani aparat fotograficzny i trochę jedzenia, bo tego
również nie mam, ale widać nie mam szczęścia. A cierpliwości to już na pewno
nie. Zawracam. Chwilę po tym, jak na horyzoncie mojego pola widzenia (które jak
już wiemy bywa ograniczone ze względu na wadę wzroku) pojawiają się pierwsze
maszty a w oddali, drugi brzeg, moim oczom ukazuje się szeroki szczerbaty
uśmiech od ucha do ucha skierowany z pewnością w stronę mojej osoby, bo
odwróciłam się i nikt mnie nie śledził. Uśmiech należał do starszego już mocno
jegomościa siedzącego na ławce. Obok wielki plecak z karimatą i przewieszoną
menażką. Widać też czekał na ten sam prom, więc nie było sensu stosować żadnych
uników... OK. Challenge accepted! Podeszłam do gościa – prom odjeżdża za
10 minut. No, przynajmniej się na coś przydał. Okazało się, że on już zjechał
całe wybrzeże, sypiając na dziko na plaży (też miałam taką opcję, ale samej
trochę się bałam), co sobie bardzo chwalił. Co roku jeździ gdzieś stopem i tak
zwiedził już prawie całą Europę, ale w tym roku postanowił pozwiedzać Polskę.
Starałam się słuchać asekuracyjnie nie przejawiając zbyt wielkiego entuzjazmu,
ale chyba nie wypadłam przekonująco w roli Panny O Zdrowym Rozsądku, bo i tak
padło sakramentalne pytanie, czy może nie chciałabym ja, z nim, teraz, pojechać
stopem do Kazimierza Dolnego. Bo on się tam właśnie wybiera. No cóż. Nie.
Nawiasem mówiąc to ja, teraz i stopem to nawet chętnie, ale może nie z nim. Przez
resztę drogi opowiadał mi o jakimś nowym genialnym zastosowaniu menażki
wymyślonym przez niego, a podczas gdy on objaśniał skomplikowane szczegóły
operacji, ja trochę drzemałam, próbując przybrać dość inteligentny wyraz twarzy
człowieka, który doskonale wie o co chodzi. To chyba mi się udało, bo mam
wyćwiczone ze studiów. Prom dobił do drugiego brzegu, a ja, nie idąc z Kazikiem
(pasuje jak ulał!) na kawę, na którą jednak gorąco zapraszał, ruszyłam w stronę
plaży. Po przejściu ok. 3 km asfaltem, NARESZCIE dochodzę do plaży i napotykam
mężczyznę i kobietę w firmowych polarach. Ponieważ już wcześniej widziałam ich
jak coś majstrowali przy brzegu, zagaduję, co tam robili, ale nie chcą
powiedzieć. To znaczy kobieta mówi, że nic, a mężczyzna, że szukali skarbów.
Odkrywcy się znaleźli. Hm.
Ruszam w końcu przed siebie i jak na
zawołanie zaczyna padać. Na szczęście po chwili deszcz przechodzi,chociaż nadal
jest chłodno. Na całym 10-kilometrowym odcinku plaży od Świnoujścia do
Międzyzdrojów ludzi prawie nie było, jedynie nieliczni, którzy albo biegali,
albo uprawiali nordic-walking, albo po prostu szli na spacer. Często zagadywali
dokąd idę i życzyli powodzenia. Miłe. Niestety sielanka się skończyła, gdy
dochodziłam do Międzyzdrojów. Poczułam nagły ból w stopie, gdzie parę miesięcy
temu odniosłam kontuzję, a która już dawno powinna się zagoić. Ból stał się nie
do wytrzymania, więc położyłam się na chwilę na piasku, zeby zastanowić się co
dalej, a deszcz skorzystał z okazji i lunął ze zdwojoną siłą. Stało się jasne,
że właśnie mój plan przejścia całego wybrzeża wziął w łeb. Warto nadmienić iż w
momencie, gdy się zdecydowałam na powrót do Katowic i doskakałam na jednej
nodze do wejścia na molo, nagle się pięknie wypogodziło. Ale zanim cokolwiek
postanowiłam, poszłam za bardzo apetycznym zapachem dochodzącym z drewanianych
budek... GOFRY! Usiadłam na jakiejś ławeczce przy kebabie, ignorując wrogie
spojrzenie pani tam pracującej i przeanalizowałam sytuację. Punkt medyczny na
plaży był dość blisko, a ratownicy bardzo przystojni, ale niestety nie
powiedzieli mi nic nowego, ponadto to do czego sama doszłam metodą dedukcji.
Stwierdzając, że nic tu po mnie, skierowałam się w stronę dworca, chyba
jedynego dworca w Polsce, gdzie trzeba iść nieźle pod górę, żeby się do niego dostać.
Zapytałam o drogę jakąś babcię z siatkami, która wyglądała na miejscową i która
jak się okazało mieszkała na przeciwko dworca, więc dalej szłyśmy razem. W
praktyce wyglądało to tak, że ona pruła przed siebie, taszcząc wielkie siatki
pełne zakupów, a ja próbowałam dotrzymać
jej tempa skacząc na jednej nodze z plecakiem niewiele mniejszym, niż ja sama.
Razem musiałyśmy stanowić dość komiczny widok. Na dworcu okazało się że mam
szczęście – za 1,5 h odjeżdża jedyny bezpośredni pociąg do Katowic. Siadam na
ławce i prawie momentalnie zasypiam, ledwie rejestrując jeszcze że obok mnie
dość młodzi chłopcy wciągają jakiś biały proszek. W końcu nadjeżdża pociąg. Gdy
tłum ludzi ustawionych zgodnie z numeracją miejsc na rezerwacjach spostrzega,
że pociąg przyjechał z wagonami ustawionymi w kolejności dokładnie odwrotnej,
na peronie zapanowuje wielki rozgardiasz. Uśmiecham się do jakiegoś kolesia z
rowerem i sakwami, którego wydaje mi się, że już gdzieś widziałam. Gdy już
znalazłam swoje miejsce, dosiada się jak najbliżej mnie, pomimo tego, że cały
przedział był pusty (a może właśnie dlatego) i relacjonuje mi swoją sprzeczkę z
konduktorem, który nie chciał go wpuścić z rowerem, albo upierał się, że ma
zapłacić wysoką karę, a może jedno i drugie. W końcu zostawił rower w przejściu
pomiędzy wagonami ale teraz musi cały czas mieć na niego oko. “A w ogóle to X
(nazwijmy go Sindbad) jestem, jadę do Poznania, a ty?” Gdy wychodzi doglądnąć
roweru, ja opracowuje skomplikowaną strategię, mającą na celu zapobiegnięcie
kolejnemu wtargięciu w moją przestrzeń życiową. Niby wydaje się być OK, ale
jego mowa ciała niekoniecznie to potwierdza. Kładę plecak wzdłuż kanapy, na
ktorej siedzę, tak że zajmuje co najmniej dwa miejsca. Sama kładę się używając
plecaka zamiast poduszki. W ten sposób zajmuję 100% swojej, lepszej kanapy, a
Sindbad, jak chcę, niech sobie siądzie na drugiej. Dla wzmocnienia komunikatu
nakładam kaptur na głowę, a gdy przychodzi, oznajmiam, że jeśli nie ma nic
przeciwko, to idę spać. Sindbad z nosem spuszczonym na kwintę, siada na drugiej
kanapie a po chwili odzywa sie w podobnym tonie, czy jeśli nie mam nic
przeciwko, to przebierze się w mokre spodnie, bo najlepszym żeglarskim sposobem
na suszenie ciuchów jest założenie ich. Gdy Sindbad założył już gacie a ja po
jakichś dwóch godzinach doszłam do wniosku, ze i tak już nie zasnę, zaczynamy
gadać. Sindbad jest żeglarzem, często wyjeżdża na Mazury z kumplami, ale teraz
akurat nikt nie mógł, więc wziął rower, sakwy i jeździł po wyspie Wolin. Potem
daje mi wykład o rodzajach, cenach i zastosowaniach sakw rowerowych, ale nic z
niego nie pamiętam. Potem gładko przechodzi na temat narkotyków i dokonując
podziału na “fajne/nieszkodliwe” i “niefajne/szkodliwe” prezentuje po kolei
każdy podrodzaj, wzbogacając je o opinie z życia wzięte (w tym momencie
przypomniałam sobie o jakiejś tabletce, którą wziął, gdy spałam), z tematu
narkotyków przechodzi na muzykę, Witkacego i filmy. Te tematy nawet mnie
interesowały, ale w większości przypadków nie dałam rady przebić się przez jego
szaleńczy słowotok, więc zrezygnowana, patrzyłam na Sindbada, niedowierzając
jego zdolnościom oratorskim. On za to dalej niezrażony ciągnął już teraz o
swoich doświadczeniach seksualnych, porównując z doświadczeniami swoich kumpli.
Znowu wrócił do Witkacego, potem do Młodej Polski, malarstwa, muzeów i cen
wybranych dzieł na Allegro. Gdy późnym wieczorem, mignęła mi za oknem tabliczka
Poznań Główny i pociąg się zatrzymał, wysiliłam się jeszcze raz, by wejść mu w
słowo i wyprawić z pociągu. Pozbierał sakwy, wziął rower, wyprowadził na peron
i... wszedł z powrotem dokończyć wątek. Dopiero gdy uslyszałam gwizdek i
krzyknęłam żeby się zbierał, wyskoczył, a sekundę później pociąg ruszył.
Uff...wymieniłam rozbawione spojrzenia z kobietą obok i wróciłam do przedziału,
gdzie po chwili wpakowała się cała rodzinka Poznaniaków. Ci na szczęście szybko
poszli spać, a ja razem z nimi. Wreszcie CISZA. Gdy tuż po wschodzie słońca
wychodzę (o ile tą czynność z użyciem jednej stopy można nazwać wychodzeniem) z
pociągu, żegna mnie może jedno czy dwa półprzytomne spojrzenia. Katowice.
Ponieważ, jak przeczytałam, zdjęcia
są mile widziane i z pewnością wzbogacają wartość przesłanego tekstu, przesyłam
super odjazdową fotkę, którą sobie strzeliłam zaraz po powrocie do Katowic.
“Życie to nieustająca podróż, od narodzin, aż po śmierć.
Zmienia się otoczenie, ludzie, nasze potrzeby, a pociąg jedzie dalej. Bo życie
jest jak pociąg, a nie stacja kolejowa.”
- to też z Alefa. Mówiłam już, że Coelho to jednak
mądry facet?
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!