Z kamerą wśród chińskiego Ałtaju
Stare chińskie przysłowie mówi: "Nie chodź z mapą samochodową w skali 1:2 000 000 po górach, w których nigdy nie byłeś, w których nie ma szlaków i w ogóle w których nic nie ma". I o tym właśnie będzie ta opowieść. A także o diecie górskiej w Chinach i różnych tam takich.
Gdy byłem w Chinach, poszedłem w góry. Niestety, gdy wcześniej jechałem tirem przez pustynię Taklamakan - zepsuł mi się aparat. I to nawet nie od piasku. A zepsuł się tak, że nie można było robić zdjęć. Ale można było robić filmy, zapraszam więc na ałtajską (i nie tylko) składankę grejtest hits z widoczków, a potem (ale tylko dla tych, którzy obejrzeli!) na krótką opowieść.
W północno-zachodnim skrawku Chin jest jezioro Kanas. Każdy Chińczyk (ten bogatszy) musi, po prostu MUSI je zobaczyć, w związku z czym koszt wejścia do lasu z jeziorem to 150 juanów, czyli jakieś 75zł. Nikt się jednak nie zraża, nie takie pieniądze Chińczycy mają, wobec czego autobus za autobusem - tysiące, czy pewnie i miliony obywateli Państwa Środka sunie nad Kanas. Bo ja jak zobaczyłem takie ładne duże jezioro na mapie tak daleko, na końcu Chin, to myślałem, że pusto będzie. Ta, jasne.
W te piękne okolice dojechałem dźwigiem (w kategorii "ciekawe stopowe pojazdy" plasuję go zaraz po traktorze marki Belarus, którym przemierzałem Kirgistan i po traktorku ogrodowym, który mnie wwiózł na górę z monastyrem Nekresi w Gruzji). Popatrzyłem sobie na elektroniczne bramki wpuszczające do lasu i ruszyłem sobie na górkę rozbić namiot i przemyśleć sprawę. No przecież nie będę płacił za wejście do lasu. Z jednej strony można by się przedrzeć górami, przejść ze 30km (bo tam już nic poza autobusami z turystami nie jeździ) i zobaczyć jezioro. Ale z drugiej strony, jeśli mam się obawiać, że mnie złapią (a tam akurat podobno łapią) i jeszcze nad samym jeziorem spotkać watahę bogatych Chińczyków, to ja dziękuję. Stwierdziłem, że pójdę się przejść po górach, ale nie nad Kanas. I tam rzeczywiście nikogo nie było, a krajobrazy i tak zniewalały umysł i serce. Och ach. Ale serio serio. A jakie gwiazdy nocą, moi drodzy, jakie gwiazdy!
Zanim jednak się tam wybrałem, zrobiłem zakupy. Co się kupuje w góry? Konserwę (na normalnie)/kiełbaskę suszoną (na bogato), jakiś ser, cebulę, czekoladę, chleb. No dobra, to idziemy do sklepu w Burczin. Konserwa? Nie ma. Kiełbasa? Nie ma. Ser? Nie ma. Czekolada? Jest, ale mała, droga i bardziej przypomina wyrób czekoladopodobny niż cokolwiek innego. Że w Chinach nic nie ma w sklepach? Nie no, jest, pełno różnych rzeczy! Ja nie wiem co to wszystko jest, ale na pewno nie tyrolska.
W Sinkjangu natomiast są niesłychanie tanie bakalie. Są też Ujgurowie, którzy pieką chleb (bo Chińczycy to raczej niespecjalnie). Poszedłem więc w góry z kilogramem rodzynek, torbami daktyli i różnych orzechów plus kilka ujgurskich, płaskich nanów, znaczy się chlebów. A z miąs... Z miąs to znalazłem jakieś takie parówki w folii, na sztuki, leżały koło batonów. Jeden Hiszpan w Kaszgarze powiedział mi, że niedobre strasznie, ale pożywne.
A tam, nie były wcale takie złe!
Popatrzyłem na moją mapę w skali 1:2 000 000 i wpadłem na genialny pomysł gdzie iść. Przeszedłem najpierw do końca grzbietem, na którym stał mój namiot, spojrzałem na góry, wybrałem najładniejszą i począłem brnąć na szczyt, na przełaj. Po drodze nie spotkałem nikogo, oprócz stada baranów i krów. Do tego niesamowite krajobrazy, góry coś jak połączenie Beskidu Żywieckiego i Alp. Bo tu takie zadrzewione pagórki, a tam czasem w dali jakiś szczyt zaśnieżony. Tylko mi te modrzewie syberyjskie do Beskidu Żywieckiego nie pasowały, ale miały piękny kolor. Dlatego szedłem i zachwycałem się, zachwycałem się i szedłem. Czasem słońce, czasem deszcz, czasem wieje, czasem... śnieg? Ej, jaki śnieg, jest lato a ja mam tylko krótkie majty i stanowczo sprzeciwiam się takim zjawiskom! No ale ostatecznie jest to podobno południowy kraniec Syberii, ta nazwa zobowiązuje!
Przespałem się w namiocie, poszedłem dalej i dalej zachwycałem się. O tam, ładna góra - to idziemy. A jak wrócić? O, może w tę dolinkę. No to hop.
W dolince, jak to w dolince, była rzeka. Wg tego co sądziłem po swojej mapie, powinienem znaleźć koło niej drogę. Ale nie zapominajmy, że była to mapa 1:2 000 000. Była tam faktycznie jakaś droga, dalej dalej, ale tak jakby po drugiej stronie rzeki (i - jak się potem okazało - zupełnie inna droga niż sądziłem). A rzeka była tak jakby szeroka, głęboka, rwąca, a z czasem zaczęła się zagłębiać w kanionie i sytuacja poczynała wyglądać nieciekawie. Nie mówiąc o tym, że zbocze góry przy samej rzece bywało dość strome, co od czasu do czasu dawało mi okazję przetestowanie w praktyce umiejętności wspinaczkowych, które nabyłem na Erasmusie w Lozannie. Tylko, że to nie była już ścianka na sali gimnastycznej, tylko skały wiszące nad rwącą rzeką, a na plecach - plecak. A na kolację nie miałem okazji zjeść Gruyère Rapé... No, ale zabawa była przednia, serio :D.
Dzień chylił się ku zachodowi, rodzynki dawno się skończyły, a mostu przez rzekę - ani widu, ani nic. Na szczęście skończyły się przygody skałkowe i brnąłem przez las zastanawiając się co z rosnących wokół traw i chaszczy dałoby się zjeść. Woda na szczęście pojawiała się raz na czas, ale z głodu nie leczyła. Wysypałem na dłoń resztki cukru z foliówki (zostawiając jeszcze z pół łyżeczki na czarną godzinę) i zlizałem ze smakiem. To tyle jeśli chodzi o papu. I zacząłem rozglądać się za dogodnym miejscem na spoczynek, co nie było łatwe, bo las, bo stromo.
Gdy słońce powoli nakładało już szlafmycę, las przekształcił się w polanę, polana zaś zaczęła schodzić coraz niżej, a u dołu moim oczom ukazał się on - most! Ooo, jaki byłem szczęśliwy. Zeżarłem ostatnie pół łyżeczki cukru i zacząłem biec ku mojemu wybawicielowi przerzuconemu przez drogę. Przed mostem zastałem żołnierza, który skorygował moje poglądy na temat kierunku drogi do Burczin, zawróciłem więc i zacząłem łapać stopa w tę stronę, co należy. Trzeba tu nadmienić, że żołnierz okazał dużo dobrej woli. Będąc w tamtym miejscu - jak się okazało - też powinienem mieć jakieś pozwolenie i uiścić jakąś opłatę (o czym funkcjonariusz ów nie omieszkał mnie poinformować), ale zdaje się, że widząc takiego obdartusa w nadpalonych na ognisku butach i obserwując na mojej twarzy mieszankę desperacji, zdumienia, zdziwienia, radości i wyczerpania stwierdził w swoim przyjaznym chińskim duchu, że wystarczająco dużo już dzisiaj przeszedłem.
Stop jeden, do skrzyżowania. Na skrzyżowaniu - już ciemno. I już mam rozkładać namiot - stop drugi. Chcą kasy, dużo. To dziękuję bardzo. Ruszają. Zatrzymują się. Wsiadaj, za darmo! Do Burczin. W Burczin byłem koło 12 w nocy. Opędzlowałem gorącą michę makaronu. Już nie miałem ani siły, ani ochoty by ćwiczyć moje żenujące umiejętności posługiwania się pałeczkami więc zadziwiłem miejscowych kieszonkowym zestawem łyżka+widelec. Smakowało, oj jak smakowało. Potem rozbiłem się gdzieś za jakimś gigantycznym klombem kwietnym pod miastem i rano ruszyłem przez kolejne pustkowia do Taczeng, na granicę z Kazachstanem.
Gdy byłem w Chinach, poszedłem w góry. Niestety, gdy wcześniej jechałem tirem przez pustynię Taklamakan - zepsuł mi się aparat. I to nawet nie od piasku. A zepsuł się tak, że nie można było robić zdjęć. Ale można było robić filmy, zapraszam więc na ałtajską (i nie tylko) składankę grejtest hits z widoczków, a potem (ale tylko dla tych, którzy obejrzeli!) na krótką opowieść.
W północno-zachodnim skrawku Chin jest jezioro Kanas. Każdy Chińczyk (ten bogatszy) musi, po prostu MUSI je zobaczyć, w związku z czym koszt wejścia do lasu z jeziorem to 150 juanów, czyli jakieś 75zł. Nikt się jednak nie zraża, nie takie pieniądze Chińczycy mają, wobec czego autobus za autobusem - tysiące, czy pewnie i miliony obywateli Państwa Środka sunie nad Kanas. Bo ja jak zobaczyłem takie ładne duże jezioro na mapie tak daleko, na końcu Chin, to myślałem, że pusto będzie. Ta, jasne.
W te piękne okolice dojechałem dźwigiem (w kategorii "ciekawe stopowe pojazdy" plasuję go zaraz po traktorze marki Belarus, którym przemierzałem Kirgistan i po traktorku ogrodowym, który mnie wwiózł na górę z monastyrem Nekresi w Gruzji). Popatrzyłem sobie na elektroniczne bramki wpuszczające do lasu i ruszyłem sobie na górkę rozbić namiot i przemyśleć sprawę. No przecież nie będę płacił za wejście do lasu. Z jednej strony można by się przedrzeć górami, przejść ze 30km (bo tam już nic poza autobusami z turystami nie jeździ) i zobaczyć jezioro. Ale z drugiej strony, jeśli mam się obawiać, że mnie złapią (a tam akurat podobno łapią) i jeszcze nad samym jeziorem spotkać watahę bogatych Chińczyków, to ja dziękuję. Stwierdziłem, że pójdę się przejść po górach, ale nie nad Kanas. I tam rzeczywiście nikogo nie było, a krajobrazy i tak zniewalały umysł i serce. Och ach. Ale serio serio. A jakie gwiazdy nocą, moi drodzy, jakie gwiazdy!
Zanim jednak się tam wybrałem, zrobiłem zakupy. Co się kupuje w góry? Konserwę (na normalnie)/kiełbaskę suszoną (na bogato), jakiś ser, cebulę, czekoladę, chleb. No dobra, to idziemy do sklepu w Burczin. Konserwa? Nie ma. Kiełbasa? Nie ma. Ser? Nie ma. Czekolada? Jest, ale mała, droga i bardziej przypomina wyrób czekoladopodobny niż cokolwiek innego. Że w Chinach nic nie ma w sklepach? Nie no, jest, pełno różnych rzeczy! Ja nie wiem co to wszystko jest, ale na pewno nie tyrolska.
W Sinkjangu natomiast są niesłychanie tanie bakalie. Są też Ujgurowie, którzy pieką chleb (bo Chińczycy to raczej niespecjalnie). Poszedłem więc w góry z kilogramem rodzynek, torbami daktyli i różnych orzechów plus kilka ujgurskich, płaskich nanów, znaczy się chlebów. A z miąs... Z miąs to znalazłem jakieś takie parówki w folii, na sztuki, leżały koło batonów. Jeden Hiszpan w Kaszgarze powiedział mi, że niedobre strasznie, ale pożywne.
A tam, nie były wcale takie złe!
Popatrzyłem na moją mapę w skali 1:2 000 000 i wpadłem na genialny pomysł gdzie iść. Przeszedłem najpierw do końca grzbietem, na którym stał mój namiot, spojrzałem na góry, wybrałem najładniejszą i począłem brnąć na szczyt, na przełaj. Po drodze nie spotkałem nikogo, oprócz stada baranów i krów. Do tego niesamowite krajobrazy, góry coś jak połączenie Beskidu Żywieckiego i Alp. Bo tu takie zadrzewione pagórki, a tam czasem w dali jakiś szczyt zaśnieżony. Tylko mi te modrzewie syberyjskie do Beskidu Żywieckiego nie pasowały, ale miały piękny kolor. Dlatego szedłem i zachwycałem się, zachwycałem się i szedłem. Czasem słońce, czasem deszcz, czasem wieje, czasem... śnieg? Ej, jaki śnieg, jest lato a ja mam tylko krótkie majty i stanowczo sprzeciwiam się takim zjawiskom! No ale ostatecznie jest to podobno południowy kraniec Syberii, ta nazwa zobowiązuje!
Przespałem się w namiocie, poszedłem dalej i dalej zachwycałem się. O tam, ładna góra - to idziemy. A jak wrócić? O, może w tę dolinkę. No to hop.
W dolince, jak to w dolince, była rzeka. Wg tego co sądziłem po swojej mapie, powinienem znaleźć koło niej drogę. Ale nie zapominajmy, że była to mapa 1:2 000 000. Była tam faktycznie jakaś droga, dalej dalej, ale tak jakby po drugiej stronie rzeki (i - jak się potem okazało - zupełnie inna droga niż sądziłem). A rzeka była tak jakby szeroka, głęboka, rwąca, a z czasem zaczęła się zagłębiać w kanionie i sytuacja poczynała wyglądać nieciekawie. Nie mówiąc o tym, że zbocze góry przy samej rzece bywało dość strome, co od czasu do czasu dawało mi okazję przetestowanie w praktyce umiejętności wspinaczkowych, które nabyłem na Erasmusie w Lozannie. Tylko, że to nie była już ścianka na sali gimnastycznej, tylko skały wiszące nad rwącą rzeką, a na plecach - plecak. A na kolację nie miałem okazji zjeść Gruyère Rapé... No, ale zabawa była przednia, serio :D.
Dzień chylił się ku zachodowi, rodzynki dawno się skończyły, a mostu przez rzekę - ani widu, ani nic. Na szczęście skończyły się przygody skałkowe i brnąłem przez las zastanawiając się co z rosnących wokół traw i chaszczy dałoby się zjeść. Woda na szczęście pojawiała się raz na czas, ale z głodu nie leczyła. Wysypałem na dłoń resztki cukru z foliówki (zostawiając jeszcze z pół łyżeczki na czarną godzinę) i zlizałem ze smakiem. To tyle jeśli chodzi o papu. I zacząłem rozglądać się za dogodnym miejscem na spoczynek, co nie było łatwe, bo las, bo stromo.
Gdy słońce powoli nakładało już szlafmycę, las przekształcił się w polanę, polana zaś zaczęła schodzić coraz niżej, a u dołu moim oczom ukazał się on - most! Ooo, jaki byłem szczęśliwy. Zeżarłem ostatnie pół łyżeczki cukru i zacząłem biec ku mojemu wybawicielowi przerzuconemu przez drogę. Przed mostem zastałem żołnierza, który skorygował moje poglądy na temat kierunku drogi do Burczin, zawróciłem więc i zacząłem łapać stopa w tę stronę, co należy. Trzeba tu nadmienić, że żołnierz okazał dużo dobrej woli. Będąc w tamtym miejscu - jak się okazało - też powinienem mieć jakieś pozwolenie i uiścić jakąś opłatę (o czym funkcjonariusz ów nie omieszkał mnie poinformować), ale zdaje się, że widząc takiego obdartusa w nadpalonych na ognisku butach i obserwując na mojej twarzy mieszankę desperacji, zdumienia, zdziwienia, radości i wyczerpania stwierdził w swoim przyjaznym chińskim duchu, że wystarczająco dużo już dzisiaj przeszedłem.
Stop jeden, do skrzyżowania. Na skrzyżowaniu - już ciemno. I już mam rozkładać namiot - stop drugi. Chcą kasy, dużo. To dziękuję bardzo. Ruszają. Zatrzymują się. Wsiadaj, za darmo! Do Burczin. W Burczin byłem koło 12 w nocy. Opędzlowałem gorącą michę makaronu. Już nie miałem ani siły, ani ochoty by ćwiczyć moje żenujące umiejętności posługiwania się pałeczkami więc zadziwiłem miejscowych kieszonkowym zestawem łyżka+widelec. Smakowało, oj jak smakowało. Potem rozbiłem się gdzieś za jakimś gigantycznym klombem kwietnym pod miastem i rano ruszyłem przez kolejne pustkowia do Taczeng, na granicę z Kazachstanem.
Mapa w takiej skali rzeczywiście może być "inspiratorką" wielu przygód ;-P
OdpowiedzUsuńшыкоўна))
OdpowiedzUsuńкалі-небудзь, абавязкова туды траплю. неверагодна прыгожа, і відэа і тэкст. дзякуй!)
няма за што ; )
Usuńjak zawsze piekne widoki tylko ten snieg.... po tegorocznej zimie mam chyba traume :) super wyprawa, pozdrawiam!!:)
OdpowiedzUsuń