Raport z przypadkowych wakacji / Zakarpacie i Maramuresz (4)
-Je... suis allé... à la montagne en Ukraine...
-Oh, tu parles français?
-Oui, je suis habité cinq mois en Suisse, mais... mais j'ai oublié tous...
Rościsław i Luda zostawili mnie na magistrali z Chustu na wschód. Strasznie bolała mnie głowa, przejechałem się z tirowcem jadącym do Jaremczy i spędziłem noc w nadgranicznym Sołotwinie, gdzie chyba wszyscy kanciarze i cyganie z Rumunii przenieśli swoje pałacyki i wille na wieść, że Unia, że jakieś zasady, prawo, że korupcja to nie... I za chwilę miałem się przekonać, że tego francuskiego to ja już na prawdę nie pamiętam.
Ukraińskie wioski urzekają, dają spokój. Piękno i majestat Karpat oniemiewa, jednak często miasteczko czy cokolwiek bliżej cywilizacji oznacza brud, hałas i bałagan.
Takie też jest Sołotwino.
A potem przechodzę 500m i siedzę w spokojnym Sigecie Marmorskim, piję kawę i jest tak strasznie dobrze. I jeszcze bym tam posiedział.
Społeczeństwo też siedzi w tej kawiarni. Je lody. Albo gdzie indziej, na rynku - szuka miejsca na ławce pod drzewem, bo wszystkie zwykle zajęte przez dziadków w sweterkach i babcie, starowiny w kwiaciastych spódnicach do kolan, sterczących na boki jak i baletnicy. Te babcie są zresztą niesamowite. Na głowie chusta. To chyba zostanie na następne pokolenie, w sklepach i na bazarze kwiaciastego materiału wbród. Są i eleganckie panie w jasnych garsonkach. Jest miła architektura, kolorowe domki, kościoły czterech wyznań
No więc trwa ten powolny taniec chodzony, każdy czai się na swoją ławkę, choćby kawałek cienia. Z towarzyszem lub bez. Czas płynie powoli, ktoś się dosiada, ktoś wita. Babina podchodzi do ławki obok i wyprostowana, grzecznie jak uczennica recytująca wiersz na szkolnej akademii, pyta tam siedzących o godzinę.
Są i żebracy, jednak niewielu. Chodzą dziewczynki i proszą, a panie na ławce na przeciwko tej, na której jem arbuza, dają im jakiś życiowy wykład z przejęciem. Zaraz obok dosiada się gruba baba z dzieckiem i kawałkiem pizzy.
O właśnie, jedzenie. Warzywa na targu tak tanie, bakłażan po 1.5zł za kilo! Warzywa, bogactwo warzyw. A w kuchni trochę jak w Gruzji - mają tyle tych warzyw, ale jak nie wybierzesz starannie restauracji, czeka cię fryta, suche mięcho i pół łyżeczki kapusty.
Trzeba jeszcze zareklamować muzeum etnograficzne w Sigecie. Toaleta niczego sobie. Gdy wychodzisz z kolejnych sal, pani po kolei gasi w nich światło. Pierwsze piętro zaskakuje, bo wiszą tam całe kawałki domów. Grube, drewniane ramy okienne i drzwiowe, bramy i filary - wszystko starannie rzeźbione. Chyba całych kawałów chałup to w muzeum jeszcze nie widziałem.
Postacie na ikonach mają piękne dłonie i palce, takie pozaokrąglane i smutkłe jednocześnie.
Napisy po rumuńsku, francusku (często te same słowa), po angielsku (często z błędami) i niemiecku (często brak). Dwa złote polskie, studencki.
Wreszcie zmuszam się do wyjazdu i drogą wśród gór kieruję się na Baia Mare z myślą, by po drodze zatrzymać się gdzieś przy rzece, wykąpać, pooglądać wioski. I właśnie pani, które wiezie mnie do Harnicesti sprawdza moją znajomośc francuskiego - bo tu się w szkole francuskiego uczy - i przekonuję się, że pod naporem czasu i inwacją hiszpańskiego, moje frankofońskie możliwości uległy całkowitej degradacji.
Pani wysadza mnie pod mapką. Przypadkowo.
Przypadkowo trasa wytyczona na mapce jest jakby spełnieniem moich marzeń, bo pozwala na włóczenie się po wsi i przejście się po górach (zaplanowałem sobie nocleg nad rzeką za Mara i przejście dalej na przełęcz Gutai).
Pewnie tak bym właśnie zrobił. Pisałem już, że wieczór wcześniej bolała mnie głowa? Pisałem. Gdym zaś szedł z Harnicesti do Mara odwiedzałem toalety autochtonów nader często. Oj nader. A potem, nocując przy rzece, musiałem z 10 razy wychodzić z namiotu aby oddać co nieco naturze drogą ustną. W takim stanie nie byłem zdolny do żadnego marszu na przełęcz, więc grzecznie wróciłem do wsi i dalej pojechałem stopem.
ALE! Zanim staną się te wszystkie strasznie rzeczy - jest zachwyt, zachwyt nie do opisania! Mara, Harnicesti, Desesti - to jest ogród! Idzie się czymś jakby sadem, pośród drzew owocowych, pośród stogów siana, pośród bab z koszami wiklinowymi na plecach, pośród wreszcie tych drewnianych rzeźbionych domów z drewnianymi rzeźbionymi bramami. Ludzie są radośni o mówimy sobie zawsze "buna!", czyli dzień dobry.
Nie ominie was zatem solidna seria zdjęć.
Rumunia jest cudowna, ale mi trzeba wracać. Szalony kierowca zawodowy przewozi mnie do Baia Mare, które przychodzi mi przejść pieszo, ale bardzo nie żałuję, bo to ślczne miasteczko jest. Potem na Djakowe, bo wpadłem na genialny pomysł wracania przez Ukrainę i to był błąd. Po pierwsze primo: bo okazało się, że Djakowe i potem za Użgorodem są przejścia, których nie można przekraczac pieszo (tu przy okazji gratulacje do tych, co na to wpadli!) więc trzeba siedzieć bite 2-3 godziny w samochodach (tu podziękowanie dla rumuńskiego pogranicznika, który sam znalazł mi samochód na opustoszałej granicy, gdzie z filmową gracją stąpał powoli i kierował ruchem tirów). Po drugie primo (jak mówią niektórzy): 70 km z Djakowe do Mukaczewa jechałem 3 godziny. Takie są drogi. Ale pan Serb - kierowca ciężarówki, był nadwyraz radosnym gościem i nadwyraz kwieciście tę drogę opisywał mieszanką wszystkich słowiańskich języków jakie znał, więc sie nie nudziłem. I pan Serb jakoś przypomniał mi moje autostopowe początki, które właśnie na Bałkanach miejsce miały. Potem sen koło ukraińskiej stacji benzynowej, koło czegoś co niby miało być autostradą, ale cholera wie co to jest.
I potem Słowacja. Na Słowacji stopa łapie się całkiem ekspresowo - tak było i tym razem.
Ooo, i po tym tygodniu upału ten klimatyzowany słowacki samochód był jak niebo.
Kierowca jednak prawie zaczął płakać, bo tydzień wcześniej umarł mu syn, a ja we wszystkim mu tego syna przypominałem. Bo tyle a tyle lat, bo on też studia skończył właśnie i...
To jest piękne w autostopie, że trafiamy nagle w sam środek czyjegoś życia. Czasem to Rusin, któremu właśnie umarł syn. I ten człowiek jest wtedy całkiem otwarty, i zamiast opowiadać mu gdzie się było i inne tego typu nic nie warte historie, to się jakoś tak razem duma nad sensem życia w języku ogólnosłowiańskim. Albo to może być Niemiec, któremu lekarze powiedzieli, że ma raka, za kilka miesięcy umrze. I on wtedy wziął samochód i ruszył do Armenii, bo zawsze, bo załe życie po prostu o tym marzył. A ja spotkałem go w tej drodze gdzieś chyba kilka lat temu w Macedonii.
No ale wróćmy do tej Słowacji, jadę w stronę Barwinka, Dukli, Beski Niski, a tu jego słowacka część, więc pytam się jak z Łemkami u nich, bo u nas wysiedleni, została garstka, krzyże kamienne, drewniane cerkwie. A on, że on sam Łemko, Rusin znaczy, że ich tu bogato, sto tysięcy będzie, że i radio jest i w szkole po rusiński. Dobrze się powodzi.
A stamtąd, ze Strażskego, gdzie mnie wysadził, po 5, po 10 km jakoś się kulałem powoli do Polski. Jeszcze po drodze zaliczyłem kąpiel w zimnym jeziorze Mała Domasza, jeszcze mnie Słowacy szarlotką nakarmili i obdarowali ogórkami. I ciągnę, powoli, i już Svidnik, już rzut beretem, już polskich rejestracji więcej, niż słowackich.
I nic.
Jeszcze mnie jeden Słowak podrzucił kilka wsi dalej, już do granicy kilometrów piętnaście, już Polacy właściwie sami, jeden za drugim, w grupach po ośmiu.
I stoję przy tej drodze, no i widać, że ja swój.
I nic.
I tu, mimo że może mi w wieku lat 25 nie przystoją takie narzekawcze zagrywki, to sobie narzeknę. No bo wygląda to mianowicie tak, że jedzie tych pięciu Polaków, jeden za drugim, a za nimi z jeden Słowak się trafi. Słowak albo pokaże, że on tutaj, albo pokiwa palcem, jakoś tam zawsze zareaguje, albo zabierze do samochodu. A Polak?
Pa-pa-pa-pa-pa-pa-poker face, lalalalala. Mój samochód, moja rodzina, moje moje, ja byłem NA* Chorwacji, a idźże brudasie! Nie widzę cię nawet!
No ja wiem, że dzieci wieziecie, że macie dmuchane wieloryby w bagażniku, ale przecież wam ich nie zjem, luz.
Na szczęście w końcu pewna miła młoda para spod Rymanowa zabrała mnie do Miejsca Piastowego, skąd nieoczekiwanie (bo już ciemnawo było) złapałem stopa z radosną młodzieżą z Sanoka, prosto do Krakowa, no prawie pod dom (dzięki!).
Podróż tygodniowa (nawet nie, 6 dni), ale intensywna. Intensywna Ukraina, Rumunia, nawet ten przejazd przez Słowacje był wspaniały. Dużo dobrych wspomnień, widoków i zapachów. Duży uśmiech.
Więcej zdjęć -> tutaj.
*NA - jak pewnie zauważyliście "na" (zamiast "do") używa się zwyczajowo do nazw wysp (na Islandię), dzielnic miasta (na Kazimierz) lub - co ciekawe - krajów, które niegdyś wchodziły w całości lub częściowo do Korony lub Księstwa Litewskiego (mówimy: na Białoruś, na Litwę, na Ukrainę, na Słowację, ale już: do Czech, do Niemiec). Fakt, że w ostatnim czasie bardzo często słyszy się o wyjazdach NA Chorwacje świadczy o tym, że mentalnie przejęliśmy kontrolę nad tym bałkańskim turystycznym krajem, czujemy się tam jak w domu. Faktycznie, pamiętam, że jak jechałem raz stopem przez jedną z tych długaśnych chorwackich wysp, to polskich rejestracji było więcej niż jakichkolwiek innych.
-Oh, tu parles français?
-Oui, je suis habité cinq mois en Suisse, mais... mais j'ai oublié tous...
Rościsław i Luda zostawili mnie na magistrali z Chustu na wschód. Strasznie bolała mnie głowa, przejechałem się z tirowcem jadącym do Jaremczy i spędziłem noc w nadgranicznym Sołotwinie, gdzie chyba wszyscy kanciarze i cyganie z Rumunii przenieśli swoje pałacyki i wille na wieść, że Unia, że jakieś zasady, prawo, że korupcja to nie... I za chwilę miałem się przekonać, że tego francuskiego to ja już na prawdę nie pamiętam.
Malowane znaki, kochane |
Takie też jest Sołotwino.
A potem przechodzę 500m i siedzę w spokojnym Sigecie Marmorskim, piję kawę i jest tak strasznie dobrze. I jeszcze bym tam posiedział.
Społeczeństwo też siedzi w tej kawiarni. Je lody. Albo gdzie indziej, na rynku - szuka miejsca na ławce pod drzewem, bo wszystkie zwykle zajęte przez dziadków w sweterkach i babcie, starowiny w kwiaciastych spódnicach do kolan, sterczących na boki jak i baletnicy. Te babcie są zresztą niesamowite. Na głowie chusta. To chyba zostanie na następne pokolenie, w sklepach i na bazarze kwiaciastego materiału wbród. Są i eleganckie panie w jasnych garsonkach. Jest miła architektura, kolorowe domki, kościoły czterech wyznań
No więc trwa ten powolny taniec chodzony, każdy czai się na swoją ławkę, choćby kawałek cienia. Z towarzyszem lub bez. Czas płynie powoli, ktoś się dosiada, ktoś wita. Babina podchodzi do ławki obok i wyprostowana, grzecznie jak uczennica recytująca wiersz na szkolnej akademii, pyta tam siedzących o godzinę.
No więc trwa ten powolny taniec chodzony, każdy czai się na swoją ławkę |
O właśnie, jedzenie. Warzywa na targu tak tanie, bakłażan po 1.5zł za kilo! Warzywa, bogactwo warzyw. A w kuchni trochę jak w Gruzji - mają tyle tych warzyw, ale jak nie wybierzesz starannie restauracji, czeka cię fryta, suche mięcho i pół łyżeczki kapusty.
Trzeba jeszcze zareklamować muzeum etnograficzne w Sigecie. Toaleta niczego sobie. Gdy wychodzisz z kolejnych sal, pani po kolei gasi w nich światło. Pierwsze piętro zaskakuje, bo wiszą tam całe kawałki domów. Grube, drewniane ramy okienne i drzwiowe, bramy i filary - wszystko starannie rzeźbione. Chyba całych kawałów chałup to w muzeum jeszcze nie widziałem.
Postacie na ikonach mają piękne dłonie i palce, takie pozaokrąglane i smutkłe jednocześnie.
Napisy po rumuńsku, francusku (często te same słowa), po angielsku (często z błędami) i niemiecku (często brak). Dwa złote polskie, studencki.
Jest miła architektura, kolorowe domki, kościoły czterech wyznań |
Pani wysadza mnie pod mapką. Przypadkowo.
Przypadkowo trasa wytyczona na mapce jest jakby spełnieniem moich marzeń, bo pozwala na włóczenie się po wsi i przejście się po górach (zaplanowałem sobie nocleg nad rzeką za Mara i przejście dalej na przełęcz Gutai).
Pewnie tak bym właśnie zrobił. Pisałem już, że wieczór wcześniej bolała mnie głowa? Pisałem. Gdym zaś szedł z Harnicesti do Mara odwiedzałem toalety autochtonów nader często. Oj nader. A potem, nocując przy rzece, musiałem z 10 razy wychodzić z namiotu aby oddać co nieco naturze drogą ustną. W takim stanie nie byłem zdolny do żadnego marszu na przełęcz, więc grzecznie wróciłem do wsi i dalej pojechałem stopem.
ALE! Zanim staną się te wszystkie strasznie rzeczy - jest zachwyt, zachwyt nie do opisania! Mara, Harnicesti, Desesti - to jest ogród! Idzie się czymś jakby sadem, pośród drzew owocowych, pośród stogów siana, pośród bab z koszami wiklinowymi na plecach, pośród wreszcie tych drewnianych rzeźbionych domów z drewnianymi rzeźbionymi bramami. Ludzie są radośni o mówimy sobie zawsze "buna!", czyli dzień dobry.
Nie ominie was zatem solidna seria zdjęć.
Idzie się czymś jakby sadem |
Jako się rzekło, stogi siana |
Jest nawet szlak. Szlak jest prawoskrętny. Ja szedłem w lewo, więc żeby zobaczyć oznaczenia, musiałem co jakiś czas się odwracać |
Stogi siana - mam miliony zdjęć stogów siana! |
Krzyże, też drewniane, no bo jakie |
No dobra, kamienny też się zdarzy, może z Brusna przywleczony? |
Cerkiew |
Trakt, którym się idzie do Mara, to zdaje się były nasyp kolejowy |
Baba, mianowicie z wiklinowym koszem na plecach |
Jako się rzekło, brama |
I taki krajobraz do kompletu |
Szalony kierowca zawodowy przewozi mnie do Baia Mare, które przychodzi mi przejść pieszo, ale bardzo nie żałuję, bo to ślczne miasteczko jest |
I potem Słowacja. Na Słowacji stopa łapie się całkiem ekspresowo - tak było i tym razem.
Ooo, i po tym tygodniu upału ten klimatyzowany słowacki samochód był jak niebo.
Kierowca jednak prawie zaczął płakać, bo tydzień wcześniej umarł mu syn, a ja we wszystkim mu tego syna przypominałem. Bo tyle a tyle lat, bo on też studia skończył właśnie i...
To jest piękne w autostopie, że trafiamy nagle w sam środek czyjegoś życia. Czasem to Rusin, któremu właśnie umarł syn. I ten człowiek jest wtedy całkiem otwarty, i zamiast opowiadać mu gdzie się było i inne tego typu nic nie warte historie, to się jakoś tak razem duma nad sensem życia w języku ogólnosłowiańskim. Albo to może być Niemiec, któremu lekarze powiedzieli, że ma raka, za kilka miesięcy umrze. I on wtedy wziął samochód i ruszył do Armenii, bo zawsze, bo załe życie po prostu o tym marzył. A ja spotkałem go w tej drodze gdzieś chyba kilka lat temu w Macedonii.
No ale wróćmy do tej Słowacji, jadę w stronę Barwinka, Dukli, Beski Niski, a tu jego słowacka część, więc pytam się jak z Łemkami u nich, bo u nas wysiedleni, została garstka, krzyże kamienne, drewniane cerkwie. A on, że on sam Łemko, Rusin znaczy, że ich tu bogato, sto tysięcy będzie, że i radio jest i w szkole po rusiński. Dobrze się powodzi.
A stamtąd, ze Strażskego, gdzie mnie wysadził, po 5, po 10 km jakoś się kulałem powoli do Polski. Jeszcze po drodze zaliczyłem kąpiel w zimnym jeziorze Mała Domasza, jeszcze mnie Słowacy szarlotką nakarmili i obdarowali ogórkami. I ciągnę, powoli, i już Svidnik, już rzut beretem, już polskich rejestracji więcej, niż słowackich.
I nic.
Jeszcze mnie jeden Słowak podrzucił kilka wsi dalej, już do granicy kilometrów piętnaście, już Polacy właściwie sami, jeden za drugim, w grupach po ośmiu.
I stoję przy tej drodze, no i widać, że ja swój.
I nic.
I tu, mimo że może mi w wieku lat 25 nie przystoją takie narzekawcze zagrywki, to sobie narzeknę. No bo wygląda to mianowicie tak, że jedzie tych pięciu Polaków, jeden za drugim, a za nimi z jeden Słowak się trafi. Słowak albo pokaże, że on tutaj, albo pokiwa palcem, jakoś tam zawsze zareaguje, albo zabierze do samochodu. A Polak?
Pa-pa-pa-pa-pa-pa-poker face, lalalalala. Mój samochód, moja rodzina, moje moje, ja byłem NA* Chorwacji, a idźże brudasie! Nie widzę cię nawet!
No ja wiem, że dzieci wieziecie, że macie dmuchane wieloryby w bagażniku, ale przecież wam ich nie zjem, luz.
Na szczęście w końcu pewna miła młoda para spod Rymanowa zabrała mnie do Miejsca Piastowego, skąd nieoczekiwanie (bo już ciemnawo było) złapałem stopa z radosną młodzieżą z Sanoka, prosto do Krakowa, no prawie pod dom (dzięki!).
Podróż tygodniowa (nawet nie, 6 dni), ale intensywna. Intensywna Ukraina, Rumunia, nawet ten przejazd przez Słowacje był wspaniały. Dużo dobrych wspomnień, widoków i zapachów. Duży uśmiech.
Więcej zdjęć -> tutaj.
*NA - jak pewnie zauważyliście "na" (zamiast "do") używa się zwyczajowo do nazw wysp (na Islandię), dzielnic miasta (na Kazimierz) lub - co ciekawe - krajów, które niegdyś wchodziły w całości lub częściowo do Korony lub Księstwa Litewskiego (mówimy: na Białoruś, na Litwę, na Ukrainę, na Słowację, ale już: do Czech, do Niemiec). Fakt, że w ostatnim czasie bardzo często słyszy się o wyjazdach NA Chorwacje świadczy o tym, że mentalnie przejęliśmy kontrolę nad tym bałkańskim turystycznym krajem, czujemy się tam jak w domu. Faktycznie, pamiętam, że jak jechałem raz stopem przez jedną z tych długaśnych chorwackich wysp, to polskich rejestracji było więcej niż jakichkolwiek innych.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!