Czasem bywa tak, że droga się kończy. Zarasta,
jak w Meksyku, albo np. się zalewa, jak w Belize. A czasem wody jest na tyle dużo, że nie pozostaje nic innego jak wpakować się w mydelniczkę z Punta Gorda do Puerto Barrios i zmienić kraj z Belize na Gwatemalę.
|
Z południowego Belize do Gwatemali drogi lądowej brak |
Gdy ktoś narzeka na drogi w Polsce to ostatnio zwykłem radzić, by wybrał się w
Zakarpacie. Doświadczenia ostatnich dni nauczyły mnie jednak, że Gwatemalę radzić trzeba, że droga "wojewódzka" wcale nie musi być prosta, wcale nie musi mieć asfaltu i w ogóle nic nie musi. Ale jak zacznę mówić "ej idźse pan zobacz w Gwatemali jakie drogi majo" to zaraz będzie, że burżuj, że nie wiadomo co, opiernicza się, kasy ma jak lodu i do Gwatemali na wczasy jeździ. A tam burżuj, 300 euro za bilet do Meksyku, 300zł za rower z drugiej (albo i dalszej) ręki, kawałek się człowiek przejedzie i jest w Guate. 300 euro, dużo to, mało? A te ajfony, ajpady i co to jeszcze ta dzisiejsza młodzież posiada (bo młodzież dzieli się na dobrze wychowaną i ach tę dzisiejszą, jak to zauważył kabaret Potem)? Ja nie mówię, że kupowanie elektroniki jest złe. Ja tylko mówię, że każdy ma ileś tam pieniędzy i jeden kupuje telefon z aparatem, wyrzutnią rakiet i wodotryskiem, a drugi jeździ na rowerze po Gwatemali. I tyle. I nie ma co narzekać, tylko wybierać to co komu odpowiada.
No ale miało być o Gwatemali trochę i o drogach.
Droga główna z Puerto Barrios do stolycy ma jakieś 300km, pobocze rowerowo-przyjazne i wszystko byłoby w porządku, jakby nie setki tirów gnających z kontenerami z portu do stolicy. Dzień i noc. Jeden za drugim. Oszaleć można. Wybrałem więc drogę przez El Estor, jakieś 100km dłuższą. I zamiast trzy dni jechałem nie cztery, a siedem.
Jak tylko wjechałem do Gwatemali, zaczęło padać (
to już znana historia, więc nie powinienem się dziwić). Napotkanego motorzystę pytam zwyczajowo kiedy w tym regionie się kończy pora deszczowa, a on mi na to, że tutaj to się właściwie nie kończy. Pada cały czas.
|
Padało, padało, a ja pomyślałem sobie - no i co ja mogę zrobić... Mogę zrobić zdjęcie! I zrobiłem. |
|
Tablice głosi "pracujemy!". Ta, jasne, praca wre po prostu jak na przysłowiowej polskiej autostradzie |
Nocleg u pastorostwa jakiegoś dziwnego kościoła (jest tu duży wybór różnych ewangelikopodobnych kościołów). Dziwni ludzie. Dziwne miejsce. Pastor jakoś mało rozmowyny, natomiast siedzący w kącie dziadek nawija bez przerwy. Jest niewidomy, czeka na operację oczy i pochodzi z Salwadoru. Pastorowa, która jest zupełnie z innego świata - ma jasną karnację, inteligentne spojrzenie i w zasadzie mogło być tak, że spadła tu kiedyś z jakiegoś hiszpańskiego samolotu i stwierdziła z pokorą, że jeżeli tak ma być, to ok, i żyje w tym niepasującym do niej huku głównej trasy, brudzie niesionym z ulicy, nosząc na ręku kolejne dziecko i przybierając kilogramów od tłustych potraw, z których jedną serwuje i mi. Odgradza się od otaczającej rzeczywistości lekką, czerwoną sukienką i skręconym kosmykiem włosów spływającym po twarzy.
Rano huk drogi, aż do Rio Dulce, słodkiej rzeki o wyjątkowo gorzkim smaku, bo z ruchliwej trasy lądujemy z bolącą głową w bananach, mandarynkach, tortilli i wszystkim co spływa razem z handlarzami na ulicę miasteczka o takiej samej nazwie. Na rzece porty jachtowe z łódkami czekającymi chyba właśnie na mnie, bym wziął jedną z nich i pożeglował na Haiti. Skręcam jednak na El Estor i wreszcie robi się spokojnie.
|
Wioski dystryktu Isabal |
I tak można opowiadać bez końca, że nad jeziorem pagórki łąk, ale wszystko ogrodzone, że w rowerowym w El Estor nie było bagażników i dalej (już prawie 2000 kilometrów!) jeżdżę na bagażniku złamanym, naprawionym na dwa druty przez jednego wulkanizatora z Chiapas.
|
Odpoczynek po drodze |
Albo że ranek w tamtych okolicach, górskiej otoczce jeziora Izabal, gdy za El Estor kończy się asfalt, jest bardzo piękny. Spod strzech kurnych chat sączą się stróżki dymu od ognia, na którym piecze się nieskończone ilości placków tortilli. Z pól trzcinowych, z lasów i pastwisk wolno sunie mgła, a z gęstej mieszaniny dymu, mgły właśnie i pierwszych promieni słońca przebijającego się przez przydrożne drzewa wynurzają się faceci z maczetami. Właściwie to często i młodzi chłopcy. I właściwie to możnaby się nieźle przestraszyć gdyby człowiek znalazł się tam nagle, teleportowany dajmy na to z Krakowa, i nie wiedział, że inaczej niż kibice Wiosły i Cracovii, tutejsi znacznie częściej przykładają ostrze maczety do trzciny cukrowej niż do dowolnych części ciała przypadkowych osobników.
|
Pola trzciny |
A jak to było z tymi ludźmi, co uciekali? Któregoś popołudnia usiadłem w małej wiosce za miasteczkiem Tucuru z ukulele i zacząłem grać. I patrzyłem jak wzdłuż drogi ustawia się kilka grupek obserwujących mnie ludzi. Uśmiechają się, słuchają, stoją. Stoją, słuchają i nikt nie podchodzi.I tak może pół godziny. Tylko dwie dziewczyny przedefilowały przede mną chichocząc, ale jak się potem okazało, prowodyrka tej wyprawy miastowa była i nietutejsza. Tutejsi zaś trzymali dystans. A że miało się ku wieczorowi, zdecydowałem się podejśc do najbliższej z grup i spytać o nocleg, o rozbicie namiotu na trawie koło domu. I gdy tylko ruszyłem, gdy tylko stało się dla nich jasne, że to w ich stronę zmierzam, zaczęsli uciekać w popłochu. Unosząc ręce. Co najmniej, gdyby zmierzał w ich stronę sławny jaguar, o którym niebezpieczeństwie lubią opowiadać. Ze cztery kobiety, w tym jedna stara babina, i gromadka dziedzi. I mówię, że nie jestem niebezpieczny, że no soy peligroso, że jedno pytanie tylko, solo una pregunta, ale skryli się za węgłem ganku wszyscy, a jedna z kobiet ruszyła po męża, który stanął przed zlęknioną dziatwą i odpowiedział na moje pytanie. Pozytywnie. A ośmioletnie Keili jeszcze długo nie chciała iść do domu zadając miliony pytań, szarpiąc struny uke i obserwując co robi ten dziwny człowiek, co za płachtę rozkłada i jak gotuje herbatę na małej kuchence. A chodziła dopiero rok do szkoły, wcześnioej mówiła tylko w Poco, regionalnym języku tutejszych Majów. Chyba powinienem zapisać się z Keili do jednej klasy, bo mój hiszpański jeszcze nie daje rady.
|
Keili - mała dziewczynka, dużo słów na minutę |
Rankiem dojechałem do Tamahu, zawieszonego w czasie i górskich łańcuchach, spokojnego miasteczka z przyjemnym klimatem, orzeźwiającym powietrzem i przyjaznymi ludźmi. Uliczki stromo pną się w górę, a w centrum, przy białym kościele, na skrzyżowaniu-placu kobiety sprzedają banany, arbuzy i tamalos. Kawałek dalej, w otwartym na ulicę comedorze dają tortillę nadziewaną papą fasolową po 1 quetzalu (jakieś 40gr) za sztukę, kawa w glinianym, malowanym ręcznie kubku dochodzi gratis. wieże powietrze i ciepłe jedzenie ze słodkim kawowym płynem odradzają człowieka na nowo. Domki barwy pastelowej trzymają się jeden drugiego by nie spaść z gór w dół w dolinę. Nie ma tego nadmiaru wszystkiego, zgiełku i huku miast nizinnych. Na środku skrzyżowania-placu cień daje drzewo i wszystko jest jakieś takie odpowiednie.
|
Kukurydziane placki nadziewane fasolową masą, czyli draniki po gwatemalsku |
|
Skrzyżowanie-plac w Tamahu |
Podjazd na drogę główną z Coban do Guate nie ma końca, ale w nagrodę czeka mnie złota gwatemalska jesień, bo iglaki, bo żółto kwieciste drzewa rozrzucone po lesie dają wrażenie żółtych liści października. Słońce prześwietla czyste powietrze i wszystko jest
tak jak w Beskidzie Sądeckim, że aż łza tęsknoty się w oku kręci. Albo
jak wracać wrześniową niedzielę z Ticino do Zurychu przez zajesienione góry. Pięknie.
Nikt nie potrafi wskazać prostej drogi do Salama, więc jadę główniejszą, ale trochę dookoła. Mam przynajmniej asfalt pod kołami, więc 50km zjadam w chwilunię. Wieczór zastaje mnie na wzgórzach nad Salama, znów wszystko ogrodzone, ale jest akurat właściciel jednego z pól, które schodzą w dół po zboczu. Można? Można. I śpię na wrzosowisko-kukurydzowisku z widokiem na światła rozrzucone w dolinie.
|
Rzut oka na miasto w dolinie |
Drogę przez El Chol każdy odradza. Już do Rabinal jest dość ciężko - najpierw serpentynu podjazdu (ale po asfalcie), potem stromy zjazd - w połowie zmieniam z przodu klocki hamulcowe. W Rabinal główny plac nie zatracił swojej funkcji i dalej jest targowiskiem. Wbijam się w nie szukając obiadu, a widać po obracających się głowach, że taki jak ja to nie często się tu zdarza. Kurczaka kawałek z zupnego gara i trochę ryżu kosztuje mnie 5Q, więc biorę dwie porcję, tortillę i kawę.
Chudzina-babina, z czarnymi warkoczami splecionymi nad głową cieszy się, że mi smakuje. Dookoła dogasa targowisko, bo już popołudnie. I miałbym temu wszystkiemu robić zdjęcie? Chyba wolę tak po prostu, jak gdyby nigdy nic, jakbym przychodził tam co dzień, zanurzyć się w pomidorach, bananach i gotowanych kurczakach i żyć tym przez chwilę. A odchodząc usłyszeć życzenia dobrej podróży.
Za Rabinal droga już tylko gruntowa, początkowo wije się łagodnie, ale coraz to przybiera na stromości. Ruch znikomy, ale trochę motorów i aut porzebija się przez przełęcz. Serpentyny wiją się bez końca i coraz częście prowadzę rower - albo przez pochyłość, albo przez grzązkie błoto, albo przez jedno i drugie. Myślę sobie, że góry, chłód, iglaste drzewa i znów wszystko jak w beskidzie, i malują mi się w głowie połoniny i polany, na których można się zanurzyć w trawie, namiot postawić, drewno zebrać, a tu pewnie po wyczerpujących podjazdach całego dnia na przełęczy powitają mnie ogrodzenia. Bo to ogrodzony kraj jest.
|
Narzucać trochę piachu, przejechać walcem, rach-ciach i droga gotowa! (walec jechał akurat w dół, ale nie dopędziłem go by strzelić focię) |
|
Zdjęcie z ptakiem, albo reklama czekolady |
I przywitały mnie faktycznie kolczaste druty, ale była i kaplica. Wiało niemożebnie, a w oddali błyszczała nocnymi światłamio stolica - osiągnąłem grzbiet pasma de las Minas. Wiatr nie ustaje, chłód (tak, w Gwatemali bywa zimno) razem z nim, a namiot w sakwach mokry. Tymczasem kaplica św. Róży pusta, sucha, otwarty "schron" z krzyżem na tylnej ścianie. Trochę się zastanawiałem czy można, ale Mt 12, 1-4 przekonał mnie, żeby rozbić namiot w środku. Obok leżały jakieś ścinki drewna, ognisko trudno było rozpalić w tym wietrze i wilgoci, ale udało się. I było mi strasznie dobrze, chociaż nieco zimno, a może właśnie dlatego.
|
Widok na Ciudad de Guatemala, albo po prostu Guate |
|
Kaplicoschron. Następne wyzwanie - rozbić namiot w Sykstyńskiej! |
Miałem ze sobą nawet kiełbasę, i piekłem ją tak jak każda pani przedszkolanka i nauczycielka mówi, żeby nie robić, bo sam węgiel z tego będzie, i fu, i niezdrowo. Ale, panie moje, zimno, ognisko wiatr zdmuchuje, czasu nie ma! Jeśli zaś chodzi o banany, to nie przypominam sobie, by którakolwiek pani przedszkolanka czy nauczycielka udzielała mi rad dotyczących pieczenia ich w ognisku (cóż za luka w systemie edukacji!), więc bez wyrzutów sumienia wpakowałem je prosto w ogień. Herbata z naczynka z łupiny owocu malowanej olejną smakowała trochę farbą, ale tylko przez pierwszych kilka łyków. Potem smak olejnej znikał. Albo po prostu przestawał być wyczuwalny, wedle uznania.
|
Wgóręwgóręwgóręwgóręwgóręwgórę |
I zjechałem w dół. I znów hamulce ledwo dają radę. A potem znów w górę, od Grenados na szczęście po asfalcie, ale podjazdów nie ma końca. Cały cały cały dzien do góry zniszczył mnie strasznie. Wjeżdżasz już na górę, na szczycie mała wioska i antena i myślisz sobie, że o, wreszcie zjedziemy, ale potem widzisz następny, wyższy szczyt, i znowu do góry. I serpentyny coraz ciaśniej, i coraz stromiej, i myślisz sobie, że to już musi być koniec, ale za zakrętem widzisz kolejny zakręt, i tylko mówisz do siebie "to niemożliwe...". Bo ileż można podjeżdżać do góry. I mimo że z gór do Gwatemali zostało mi niewiele, to jeszcze musiałem przespać się przy stacji benzynowej w San Juan, gdzie wieczór umilali mi strażnicy, jeden młody, drugi starszy, z wielką dubeltówą na piersi i kluczem do kibla w kieszeni, dobrze mieć takich znajomych.
I szczęśliwie jestem już w Ciudad. Albo i nieszczęśliwie, bo głośno, strasznie głośno, chaotycznie tu i śmierdząco. Ale gdzieś w końcu trzeba kupić nowy bagażnik.
Rozpisałeś się. Ale było o czym. Widoki musiały być niesamowite. I wrażenie oczywiście też. Podziwiam Cię.
OdpowiedzUsuńSzerokiej drogi :)
Historia jak zwykle wciągająca i obszerna, a jak jak to zwykle mam w zwyczaju, uczepię się jednego elementu tylko wrednie, znaczy tego bagażnika co się rozsypał, i wspomnę naszą rozmowę przy owym bagażniku na korytarzy przy placu przystanek :P
OdpowiedzUsuńNo co, no co, przeciez mowie, ze dziala :p
UsuńNiesamowita rzeczywistość. Za Krakowem ty Ty chyba nie tęsknisz :)
OdpowiedzUsuńA będzie w końcu z górki? Bo ja czytając się zmęczyłam tymi podjazdami, a co dopiero Ty!...
Widzę, że praktykowany przez Ciebie styl ubioru na wyprawach, to "na dziada":-)
OdpowiedzUsuńSuper:)
Przepraszam bardzo, ze niby odwieczna koszulka miasta i gminy Jelcz-Laskowice to nie ladna jest? No na plecach sie dziury zrobily od prania na tarce, ale ogolnie na bialo znaczy sie elegancko calkiem sie nosze ; )
UsuńI nie tylko chyba reklama czekolady ale i rodzimego miasta? o ile się nie mylę... :D
OdpowiedzUsuńO tak, ale właśnie kilka dni temu ta historyczna koszulka, w której chyba też zdobyłem Kazbek o ile dobrze pamiętam, i w ogóle która wszędzie już była, wylądowała w kosu, bo dziury na plecach od prania na tarce powiększyły się niemożebnie, a kolor biały niebezpiecznie zaczął przypominać czerń.
UsuńAle przysłużyła się jeszcze ludzkości w mojej jednoosobowej reprezentacji: ze szmatek po koszulce zrobiłem sobie łaty na za przeproszeniem dupę krótkich spodenek, bo od długotrwałego pedałowania się materiał przetarł był.
"Draniki" po gwatemalsku to pupusas i najlepsze są w Salwadorze, bo to salwadorskie danie tradycyjne
OdpowiedzUsuńCześć Anita. Draniki po gwatemalsku najlepszą są tam, gdzie mi najlepiej smakują, bo to ja wybieram co dla mnie jest najlepsze, otóż dla mnie najlepsze są w Tamahu ; ).
OdpowiedzUsuńEl Estor podobno jest od ang. To piraci tu przybywali po zakupy.
OdpowiedzUsuńDraniki - to jednak tylko z bulby.
Rio Dulce = idzie o wode slodka ( w sensie bez soli).
O, zaręczam, że draniki robi się też z mięsem : )
OdpowiedzUsuńczy można zadać intymne pytanie, jakim aparatem robisz zdjęcia?
OdpowiedzUsuńo, zwykłym pentaxem k-r ze zwyklym kitowym obiektywem
Usuń