Sprzęt: dwa kółka, namiot i cała reszta, czyli jedź miejskim rowerem przez Amerykę
W niniejszym wpisie serwuję zestaw w pełni nieprofesjonalnych rad (dokładnie tak jak w przypadku Kazbeku) dotyczących przygotowania sprzętowego do dłuższej wycieczki rowerowej. Co należy wziąć na rowerową wyprawę, nazwijmy to dumnie. W moim wypadku chodzi o Amerykę Łacińską, ale wiele poniższych stwierdzeń sprawdzi się także na trasie Jarosław - Cieszanów, czy Bratysława - Medżugorie w miesiącach letnich. Zajmiemy się zarówno kwestią samego roweru, jak i wszystkim tym, co sadystycznie na nim wozimy.
Podkreślam, że przedstawione rady są z jednej strony subiektywne, z drugiej zaś: wypróbowane tak podczas obecnej wycieczki amerykańskiej, jak i w kilku innych rowerowych podróżach po takich egzotycznych stronach jak np. Roztocze (znacznie piękniejsze od tego pożal się Boże Meksyku). W skrócie: wielu się nie zgodzi, że z 25-letnim rowerem w ogóle warto wychodzić z domu. A okazuje się, że się da. Co więcej: niczego nam z takim rowerem do szczęścia nie brakuje. W jeszcze większym skrócie: nie trzeba być milionerem, by sprawić sobie rower "wyprawowy".
(Czytałem kiedyś taki poradnik, gdzie gość chwalił się, że zdrapując z opon powłokę odblaskową zmniejszył wagę swojego roweru o 8 gram. Niniejszy poradnik ma trochę inny charakter.)
Za rower trochę przepłaciłem: 360zł to znacznie za dużo. No ale ten tęczowy lakier, ta elegancja, pal licho plastikowe dźwignie biegów, zszedłem do 360 z 420zł, więc niech już będzie.
Opony były solidnie spękane: tylną wymieniłem od razu, przednia wystarczyła jeszcze na prawie rok jazdy po Krakowie i paru kilkudniowych wycieczek po kraju. Ostatecznie jednak wszyscy jesteśmy leniwi, ja też, i nie lubimy zbyt często łatać dętek, dlatego na obecną wyprawę zakupiłem dobre opony Schwalbe Marathon Plus Tour coś tam coś tam, najdroższe chyba jakie są, 125zł za sztukę, czyli za dwie prawie tyle, co mnie ten rower kosztował, ale, powiem Wam, warto było. Podczas dotychczas przejechanych prawie czterech tysięcy kilometrów gumę złapałem tylko raz, na szutrowo-kamienistych zjazdach w puszczy w północno-wschodnim Belize. Usłane szkłem i odpadkami pobocza meksykańskich i gwatemalskich dróg zdają się tych opon wcale nie imać.
Druga inwestycja jaką poczyniłem, to koła. Przednie, drogie jak cholera, bo 129zł, kupiłem już ze 3 lata temu, gdy po wypadku rowerowym, którego padłem ofiarą na nieistniejącym już rowerze, a w którym moje koło przednie zamieniło się w obwarzanek, wiedziony przekonaniem, że dostanę odszkodowanie, nabyłem owo drogie. Odszkodowania nigdy nie otrzymałem, a koło się ostało. Tylne, z trzykomorową obręczą, czy trzywarstwową, czy co to tam (w każdym razie trzeba mu potem kupować dętki z długim wentylem), zakupiłem przed wyjazdem za złotych 79 w tym rowerowym w Krakowie, jak się na Hutę jedzie (we wszystkich innych mieli tylko dwuwarstwowe, i to w podobnej cenie). Czyli no jakiejś tam fortuny nie wydałem, a kółeczka trzymają sie prosto. Zwykłe kółeczko, takie za 40zł, pewnie by już nieźle latało na boki po przejeździe z CA-2 na El Obrajuelo usłanym kamieniami. Czyli, że warto było.
Ja wierzyłem w mój bagażnik (taki zwykły, druciany, jak w każdym rowerze). I on spełniał pokładane w nim nadzieje. Do czasu. Do czasu, gdy zjeżdżałem z San Cristobal de Las Casas, czyli ponad 2000m n.p.m., gdzie przez 160km pędzi się przeważnie w dół, a w każdej z licznych wiosek leży co najmniej kilka progów zwalniających. I po 100km już naprawdę nie chce ci się wyhamowywać do zera, więc wyhamowujesz tylko trochę, podskakujesz i jedziesz dalej. Po którymś ze skoków jedno z dwóch ramion trzymających bagażnik ułamało się było. Szczęśliwie stało się to opodal zakładu wulkanizatora (wulkanizator, jak sama nazwa wskazuje, zajmuje się naprawianiem wszystkiego - chociażby dlatego, że to takie długie i trudne słowo), który wziął dwa druty, kombinerki, namotał, namotał i naprawił. I działało przez następne 1500km i pewnie działało by dalej, gdybym w San Pedro w Gwatemali nie zamówił sobie za 60 quetzali (jakieś 25zł) nowego, silnego bagażnika złożonego z kawałka meksykańskiego second-handu i dwóch solidnych kawałków metalu. Śmiga jak malowany. Na takim bagażniku w Meksyku to panie, kubik drewna, żonę i troje dzieci wożą, to i z moimi torbami da radę.
Praktyka wożenia ze sobą bidonów jest dla mnie niezrozumiała, bo raz, że są małe, a dwa, że zawsze trzeba coś do nich przelewać. A, i że kosztują pieniądze. W czym gorsze są zwykłe pety od bidonów, jeszcze nie wiem, i dlatego używam zwykłych petów. Tzn. kupuję butelkę wody i wkładam ją w koszyk. Potem tę butelkę sobie zresztą zostawiam i kupuję wodę w woreczkach (bo taniej) albo w jednogalonowym baniaku (bo taniej, ale trudno dostępne), dosypuję cuktu i mam enerdżi drink bez konserwantów. Ceną za brak konserwantów jest to, że za jakiś czas butelka się zaśmierdzi i trzeba kupić nową. A jakbym posiadał bidon? Musiałbym go, o zgrozo, myć!
Inna sprawa to koszyki na bidony, których do mej ramy zwyczajcie przymocować nie można, bo nie ma ona tych specjalnych dziurek. W sklepach rowerowych można spotkać różne adaptery, bajery drogie lub jeszcze droższe, natomiast miły pan z tego serwisu rowerowego w Krakowie koło mostu Dębnickiego po stronie właściwej (czyli Podgórza i Dębnik... no właśnie, Dębnik czy Dębników, jak to się odmienia? kisielu?) doradził mi metalową opaskę. Trzyma, panie, jak beton! I fakt, trzyma. 2zł za sztukę (można kupić np. w samochodowym po niewłaściwej stronie ww. mostu), podłożyłem sobie jeszcze kawałki starych dętek z szacunku dla lakieru: patent jak bajka.
Podkreślam, że przedstawione rady są z jednej strony subiektywne, z drugiej zaś: wypróbowane tak podczas obecnej wycieczki amerykańskiej, jak i w kilku innych rowerowych podróżach po takich egzotycznych stronach jak np. Roztocze (znacznie piękniejsze od tego pożal się Boże Meksyku). W skrócie: wielu się nie zgodzi, że z 25-letnim rowerem w ogóle warto wychodzić z domu. A okazuje się, że się da. Co więcej: niczego nam z takim rowerem do szczęścia nie brakuje. W jeszcze większym skrócie: nie trzeba być milionerem, by sprawić sobie rower "wyprawowy".
(Czytałem kiedyś taki poradnik, gdzie gość chwalił się, że zdrapując z opon powłokę odblaskową zmniejszył wagę swojego roweru o 8 gram. Niniejszy poradnik ma trochę inny charakter.)
Rower
Oto rower |
Opony
Opony były solidnie spękane: tylną wymieniłem od razu, przednia wystarczyła jeszcze na prawie rok jazdy po Krakowie i paru kilkudniowych wycieczek po kraju. Ostatecznie jednak wszyscy jesteśmy leniwi, ja też, i nie lubimy zbyt często łatać dętek, dlatego na obecną wyprawę zakupiłem dobre opony Schwalbe Marathon Plus Tour coś tam coś tam, najdroższe chyba jakie są, 125zł za sztukę, czyli za dwie prawie tyle, co mnie ten rower kosztował, ale, powiem Wam, warto było. Podczas dotychczas przejechanych prawie czterech tysięcy kilometrów gumę złapałem tylko raz, na szutrowo-kamienistych zjazdach w puszczy w północno-wschodnim Belize. Usłane szkłem i odpadkami pobocza meksykańskich i gwatemalskich dróg zdają się tych opon wcale nie imać.
Koła
Druga inwestycja jaką poczyniłem, to koła. Przednie, drogie jak cholera, bo 129zł, kupiłem już ze 3 lata temu, gdy po wypadku rowerowym, którego padłem ofiarą na nieistniejącym już rowerze, a w którym moje koło przednie zamieniło się w obwarzanek, wiedziony przekonaniem, że dostanę odszkodowanie, nabyłem owo drogie. Odszkodowania nigdy nie otrzymałem, a koło się ostało. Tylne, z trzykomorową obręczą, czy trzywarstwową, czy co to tam (w każdym razie trzeba mu potem kupować dętki z długim wentylem), zakupiłem przed wyjazdem za złotych 79 w tym rowerowym w Krakowie, jak się na Hutę jedzie (we wszystkich innych mieli tylko dwuwarstwowe, i to w podobnej cenie). Czyli no jakiejś tam fortuny nie wydałem, a kółeczka trzymają sie prosto. Zwykłe kółeczko, takie za 40zł, pewnie by już nieźle latało na boki po przejeździe z CA-2 na El Obrajuelo usłanym kamieniami. Czyli, że warto było.
Bagażnik
Ja wierzyłem w mój bagażnik (taki zwykły, druciany, jak w każdym rowerze). I on spełniał pokładane w nim nadzieje. Do czasu. Do czasu, gdy zjeżdżałem z San Cristobal de Las Casas, czyli ponad 2000m n.p.m., gdzie przez 160km pędzi się przeważnie w dół, a w każdej z licznych wiosek leży co najmniej kilka progów zwalniających. I po 100km już naprawdę nie chce ci się wyhamowywać do zera, więc wyhamowujesz tylko trochę, podskakujesz i jedziesz dalej. Po którymś ze skoków jedno z dwóch ramion trzymających bagażnik ułamało się było. Szczęśliwie stało się to opodal zakładu wulkanizatora (wulkanizator, jak sama nazwa wskazuje, zajmuje się naprawianiem wszystkiego - chociażby dlatego, że to takie długie i trudne słowo), który wziął dwa druty, kombinerki, namotał, namotał i naprawił. I działało przez następne 1500km i pewnie działało by dalej, gdybym w San Pedro w Gwatemali nie zamówił sobie za 60 quetzali (jakieś 25zł) nowego, silnego bagażnika złożonego z kawałka meksykańskiego second-handu i dwóch solidnych kawałków metalu. Śmiga jak malowany. Na takim bagażniku w Meksyku to panie, kubik drewna, żonę i troje dzieci wożą, to i z moimi torbami da radę.
Złamane i naprawione |
Bagażnik custom shop (zwróć uwagę, że te dwa kawały metalu wspierające bagażnik przymocowane są nie na śrubki ósemki, ale znacznie solidniej - do osi) |
Bidony i koszyki
Praktyka wożenia ze sobą bidonów jest dla mnie niezrozumiała, bo raz, że są małe, a dwa, że zawsze trzeba coś do nich przelewać. A, i że kosztują pieniądze. W czym gorsze są zwykłe pety od bidonów, jeszcze nie wiem, i dlatego używam zwykłych petów. Tzn. kupuję butelkę wody i wkładam ją w koszyk. Potem tę butelkę sobie zresztą zostawiam i kupuję wodę w woreczkach (bo taniej) albo w jednogalonowym baniaku (bo taniej, ale trudno dostępne), dosypuję cuktu i mam enerdżi drink bez konserwantów. Ceną za brak konserwantów jest to, że za jakiś czas butelka się zaśmierdzi i trzeba kupić nową. A jakbym posiadał bidon? Musiałbym go, o zgrozo, myć!
Inna sprawa to koszyki na bidony, których do mej ramy zwyczajcie przymocować nie można, bo nie ma ona tych specjalnych dziurek. W sklepach rowerowych można spotkać różne adaptery, bajery drogie lub jeszcze droższe, natomiast miły pan z tego serwisu rowerowego w Krakowie koło mostu Dębnickiego po stronie właściwej (czyli Podgórza i Dębnik... no właśnie, Dębnik czy Dębników, jak to się odmienia? kisielu?) doradził mi metalową opaskę. Trzyma, panie, jak beton! I fakt, trzyma. 2zł za sztukę (można kupić np. w samochodowym po niewłaściwej stronie ww. mostu), podłożyłem sobie jeszcze kawałki starych dętek z szacunku dla lakieru: patent jak bajka.
Opaska metalowa |
smaczna i zdrowa! (to była reklama) |
Trybiki
Z przodu mam dwa talerze, tak jak było gdy kupiłem. Tylne zębatki mi się w zimowym Krakowie przestały obracać i trzeba było kupić nowe: na szczęście wziąłem te sześcio (a nie pięcio) pozycyjne (oczywiście wolnobieg), złotych 29 zdaje się. No i hula, za jakiś czas naturalną koleją rzeczy ząbki się spłaszczą i się kupi nowe. I przestanę chyba wreszcie hojrakować i do przodu sobie kupie takie z trzema talerzami, bo te wulkaniczno-górskie podjazdy mnie kiedyś wykończą. Łańcuch jak łańcuch. Przed wyjazdem w domowym zakładzie Ganczarek&Ganczarek w Jelczu-Laskowicach wymieniłem jeszcze koronki przy osi suportu (2zł sztuka) i zmieniłem pedała (25zł zdaje się).
Buty rowerowe
Zasadniczo, gdy nie jest jakoś tragicznie stromo, jeżdżę w modelu przedstawionym na zdjęciu poniżej. Zalety: cena (30 pesos, czyli 7zł), przewiewność i dostępność. Wcześniej jeździłem w moich doświadczonych sandałach obieżyświatach, ale w San Cristobal rozsypały się całkiem (a byliśmy razem w Gruzji, Abchazji, Karabachu, przemierzaliśmy miasta Iranu, góry Kirgistanu i pustynie Chin, a ileż to razy byliśmy na Kopcu Kraka!) . Gdy ze względu na pochyłość nogi wyślizgują się z klapków, zakładam adidaski które mi zostały w wuefu na uczelni na pierwszym roku, ale chyba też się niedługo rozpadną.
Profesjonalne obuwie rowerowe |
Lampa
Przednia lampa zasilana dynamem (mam też ledowe lampki ale...) jest głównie dla szpanu (bo w nocy raczej nie jeżdżę). Nie zrobiłem tego celowo, ale okazało się, że wystarczy dać parę złotych w rowerowym za tę imitację metalowej lampy z holendra, żeby wszystkie dzieci (te małe i te całkiem już stare) na wszystkich postojach wołały z zachwytu, że tiene luz, światło ma, a klienci nawiedzanych czasem sklepów rowerowych pytają, gdzie żeś tako ładno lampa pan zakupił. W Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, panie kulego!
¡Tiene luz! |
Aluminiowy widelec
Aluminiowy widelec (w komplecie z łyżką) kupiłem w militariach w Bielsku-Białej. Nie pamiętam ile kosztował, ale był, cholera, drogi, ponad 5zł napewno! A i tak używam głównie łyżki.
Aluminiowy widelec |
Chyba nieopatrznie przeszliśmy do spraw pozarowerowych. To może jeszcze najpierw o narzędziach.
Narzędzia
Wziąłem tego trochę, oczywiście większości nie używam, ale może się przydać. Mianowicie (od najważniejszego): pompka, olej do łańcucha, łatki i plastikowa łyżka do ściągania opon, śrubokręt prosty i krzyżakowy w jednym, mały klucz francuski, kombinerki (nabyte po drodze), klucze: 8, 10, i 15, imbusy (nabyte po drodze), skuwacz łańcucha, ściągacze do korby i do wolnobiegu. Wożę ze sobą jeszcze zapasowe klocki i linki hamulcowe (hamulce to najważniejsza część roweru, zwłaszcza w górzystej Ameryce Centralnej) i dętkę. A, zapomniałem dodać, że po kilku zjazdach, przy których zatrzymywałem rower butem i robiłem slalomy dla wyhamowania, kupiłem w Ciudad de Guatemala jakieś klocki hamulcowe firmy "Lepsze" i już jest dobrze. Pewnie dałoby się wziąć mniej, ale wbrew pozorom woreczek z narzędziami nie jest aż tak wielki. Plus: wożę ze sobą wielki i ciężki U-lock, który daje mi za swą wagę spory komfort psychiczny, gdy parkuje w miastach.
Co się psuło? Tak, tak, teraz powiedz nam pan prawdę, czy to rzeczywiście działa. Złamał się wspomniany bagażnik, raz poszła dętka. Wymieniałem linki i klocki hamulcowe. Myłem rower ze trzy razy (to bardzo ważne dla całego napędu!). Raz, na samym początku, dokręcałem oś w suporcie, bo było delikatnie za luźno. I, póki co, tyle. Czuć w nogach, że się łańcuch nieco rozciągną, ale ma już za sobą 3700km tutaj, w tym dużo podjazdów, i rok jeżdżenia wcześniej w Polsce. Czyli, że mu wybaczam, ma prawo.
Sakwy
Jak widać na pierwszym zdjęciu, są to torby Crosso Dry, 230zł za parę. Minimalistyczna konstrukcja (po prostu wór), ale faktycznie "dry", znaczy się jeszcze nie przemokły. A padało. Oj, padało.
Camping
Kupiłem namiot, który niby jest dwuosobowy, ale śpiące w nim dwie osoby musiałyby się chyba bardzo lubić (Terranova/Wild Country Helios 2). Na jedną osobę i bagaże miejsca jest jednak dość. Zaletą jest to, że waży 1.80kg, a jednocześnie jest dość wysoki (metr w najwyższym punkcie), podczas gdy większość lekkich namiotów to nory po 50-60cm. Wadą są jednak duże skosy, przez co namiot jest mimo wszystko cholernie ciasny. Inna rzecz, że przez kilka ostatnich lat targałem na plecach FN Lima III, czyli trzyosobowe, przestronne igloo. Superwygodny i nie do zdarcia: wytrzymał taką burzę w Kirgistanie, że do dziś jestem pod wrażeniem, ale waży prawie dwa razy więcej: 3.3kg . Z drugiej strony: te 1.50kg różnicy w plecaku może i tak, ale na rowerze nie jest specjalnie odczuwalne, a komfort nieporównywalny. Inna rzecz, że Helios 2 ma (a Lima nie) stelaż wewnętrzny, co zwykle też jest wadą, ale w ciepłych krajach bardzo się przydaje: w porze suchej można z 99% pewnością liczyć, że w nocy nie będzie padać, i spać bez zewnętrznej warstwy namiotu unikając (a) kondencacji wody, którą potem suszymy cały ranek i (b) zaduchu.
Karimata, taka zwykła.
Śpiwór mam letni, na 15 stopni, 650g. Zmarzłem porządnie tylko śpiąc na szczycie Acatenango: ciepłe kraje ciepłymi krajami, ale w grudniu na 4 tysiącach metrów JEST zimno.
Inne szpeje campingowe: scyzoryk (szwajcarski, a co, zakupiony za ciężko zarobione tamże franciszki!), palnik na gaz, menażka aluminiowa z harcerskiego, butla gazowa ta średnia (czyli ta, która dokładnie pasuje do menażki), zapalniczka, czasem sobie kupię świeczkę. I kawiarka (zdobyta w Antigua ze względów wyjaśnianych niedawno)! Bo są rzeczy ważne i ważniejsze. Do ważniejszych należy dobra kawa. Pomyśl sobie: wstajesz w wilgotnym namiocie, to już od tygodnia pada bez przerwy, niebo jest szare jak papier toaletowy, i już masz pomyśleć, że życie jest do dupy, kiedy z odsieczą przychodzi czarne espresso! Mmm!
Komentarz do kuchenki: faktycznie benzynowa/wielopaliwowa jest bardziej uniwersalna i praktyczna (bo gazowe butle turystyczne trudno dostać). Ale: jest cztery razy droższa, a po drugie: ostatecznie w stolicach i niektórych dużych miastach te butle gazowe można kupić, więc nie jest tak tragicznie (pierwszą kupowałem w Cancun, drugą w Antigua Guatemala). No i gazówka jest 8 razy wygodniejsza i szybsza w obsłudze, niż benzynowa.
Późniejszy dodatek (luty 2016): po latach użytkowania palnik gazowy (MSR pocket rocket) skończył z zajechanym gwintem (aluminiowym... celowo to zrobili!). Gwint koniec końców udało się zrewitalizować, ale w międzyczasie zakupiłem minimalistyczną kuchenkę na alkohol domowej roboty.
Komentarz do kuchenki: faktycznie benzynowa/wielopaliwowa jest bardziej uniwersalna i praktyczna (bo gazowe butle turystyczne trudno dostać). Ale: jest cztery razy droższa, a po drugie: ostatecznie w stolicach i niektórych dużych miastach te butle gazowe można kupić, więc nie jest tak tragicznie (pierwszą kupowałem w Cancun, drugą w Antigua Guatemala). No i gazówka jest 8 razy wygodniejsza i szybsza w obsłudze, niż benzynowa.
Późniejszy dodatek (luty 2016): po latach użytkowania palnik gazowy (MSR pocket rocket) skończył z zajechanym gwintem (aluminiowym... celowo to zrobili!). Gwint koniec końców udało się zrewitalizować, ale w międzyczasie zakupiłem minimalistyczną kuchenkę na alkohol domowej roboty.
Ubrania
Cztery koszulki (tak, tak bawełna), jedna ostatnio przerobiona na łaty na: krótkie spodenki, długie spodnie, historyczna kurtka z przeceny w cerro torre za 200zł razem z polarem, co to też wszędzie już była i zdobyła Kazbek, polar od tej kurtki, koszulka z długim rękawem, majtek 4, skarpet par 3, kąpielówy. Jedyną zbędną rzeczą okazuje się koszulka z długim rękawem. Z koszulkami też można by niby zejśc z 4 na 3, ale jak padało przez tydzień, a potem przyjechałem do miasta, to ta czwarta sucha przydała się, żeby się ludziom pokazać. Do tego wożę jakiś taki płaszcz przeciwdeszczowy z tesco czy skąd, który czasem służy także za podkładkę pod podłogę namiotu na podejrzanych gruntach.
I kapelusz od słońca, bardzo ważne!
Trzeba też przyznać, że moja destynacja, znaczy się Ameryka Środkowa, pomaga w minimalizacji bagażu: zasadniczo zawsze jest ciepło, więc w szczególności dużo ubrań nie trzeba. Normalnie pewnie trzeba by było zabrać też brązowe, wełniane podkolanówki (kolor brązowy produkuje ciepło, nie wiedzieliście?) i pulower.
Dlaczego nie mam kolarskich spodenek z "pampersem"? A bo to coś pomaga? A ja wiem, nie wiem, nigdy nie używałem. Jak zaczynasz podróż to po 5 dniach boli dupa przez kolejne 2, a potem przez kolejne 3 miesiące nie ma już problemu. Nie wiem jeszcze co się dzieje potem.
Dlaczego nie mam termooddychających, obcisłych gatek i koszulki? Po pierwsze: ze względów estetycznych. Po drugie: ze względów ideowych (ja na rower po prostu poszedłem, a nie na olimpiadę). Po trzecie: a bo to mi coś pomoże? Że się szybciej suszy niż bawełna? A ja wiem czy przy słońcu i 35 stopniach to coś zmienia? Wszystko się szybko suszy. A jak pada ciągle w porze deszczowej to się nic nie suszy. A poza tym i tak już ludzie ode mnie czasem uciekają, a jakbym jeszcze się w taki kosmiczny skafander przebrał, to w ogóle byłbym wyalienowany na skalę całego kraju.
Pozostałe przedmioty
Aparat lustrzanka (+ładowarka, zapasowa bateria i filtr polaryzacyjny), dyktafon, gruby zeszyt na dziennikonotanik, kieszonkowy słownik pl-hiszp (który rzeczywiście noszę w kieszeni i bardzo się przydaje), dobra mapa Ameryki Środkowej i inne przygodne mapy, od jakiegoś czasu książka o rewolucji nabyta w Meksyku, szkolny plecak na wycieczki piesze - leży na wierzchu, w sensie nie w sakwach, a poza, razem ze wspomnianą karimatą i ukulele, zdecydowanie najważniejszą z rzeczy, które wiozę, ze względu na magiczne, socjalizujące własności (zapakowane w zwykły pokrowiec i gruby, foliowy wór po butach z ccc). Leki: sraczkowe, polopiryna, na ból głowy, plastry, jakiś bandaż i malarone, na malarię, na wszelki wypadek. Przyznam, że przed wyjazdem brałem przez tydzień jakieś takie tablety na rozwój flory bakteryjnej, dzięki czemu nie siedziałem w toalecie przez pierwszy tydzień. W ramach przygotowania zdrowotnego wziąłem też szczepienia na żółtą febrę (to bardzo ważne, bo bez tego mogą nie wpuścić np. do Brazylii), dur brzuszny i tężec (polio i WZW A miałem już wcześniej). Przyznam się też, że przejechałem przez rozpalony słońcem do czerwoności Jukatan i komarowe Belize nie zakupiwszy kremu z filtrem ani repelenta na insekty. I nie było tak źle. Chciałem kupić, ale jakoś się nie złożyło.
Poza tym jakieś zapasowe baterie, długopis, mydło, szczotka do zębów, pasta i nić, nici do szycia. Mam również grzebień. I ręcznik!
W Ciudad de Guatemala za niecałe 600zł kupiłem mały komputer, a w Santiago de Atitlan piękną haftowaną szmatkę do trzymania tortilli (bo zwykle dostaje się ją w plastikowym worku, co szybko sprawia, że tortilla nasza poci się i jest potem nieprzyjemna: a tak mam i dobrą, ciepłą tortillę, i piękne rękodzieło za całe 8zł). I to chyba wszystko. Mieści się w dwóch 30-litrowych sakwach, przy czym plecak, ukulele i karimata przypięte są osobno dwiema gumami do bagażnika. W koszykach przy ramie wożę dwie 1.5 litrowe butelki z płynami, a jednolitrową dorzucam jeszcze do tyłu na bagażnik. A, byłbym zapomniał, od San Cristobal jeszcze jadą ze mną przyjaciele Tomek i Janusz (kobiet na pokład nie biorę, bo to męska jest wyprawa! poza tym kobiety powodują same problemy i niedogodności, w szczególności: sikając trzeba udać się w ustronne miejsce), jak to opisałem jakiś czas temu.
A jak ktoś dalej nie jest przekonany, że stare rowery dają radę, to jest jeszcze jedna prawda. Albo dwie. Trzy. No więc jedna jest taka, że stary rower odrobinę mniej wabi złodzieja, niż nowy (a w Ameryce Łacińskiej to niebezpiecznie jest, tzn. ja tego szczęśliwie nie doznałem, ale tak mówią). Druga, że dysponując rowerem o starej, klasycznej konstrukcji, mamy właściwie pewność, że w każdym, nawet niewielkim pueblo, znajdziemy w razie potrzeby wszystkie części zamienne czy narzędzia (bo tam się jeździ na rowerach, na rowerach zwykłych, a nie takich za kilka tysięcy z ramą ze stopów aluminiowotytanowo-nie-wiem-jakich). A trzecia prawda: stare rowery są po prostu znacznie ładniejsze i bardziej fotogeniczne niż nowe, i to chyba wystarczająco dobry powód sam w sobie : )! Jakbym miał spędzić wielomiesięczną podróż z brzydkim rowerem, to ja nie wiem, czy bym się na to pisał... A na przykład taka tęczowa szosa między polem trzciny cukrowej, a pastwiskiem, czyż nie jest miła w odbiorze?
To jak już wszystko wiecie, to w drogę. A jeśli nie, to wszelkie pytania czy wątpliwości mile widziane!
Nasza szkapa w północnym Belize |
Panie Kulego, wpis taki, że aż skomentować się chce, ale wątków tyle, że skomentowałbym każdy podrozdział, głownie, że och ach i tak samo myślę ;-) Ale konkretniej, bidon to jakiś wynalazek dla sportowców i od zawsze używam petów, bagażnik to piękny och ach jaki piękny bagażnik, prawie jak lamkpa rzeczpospolita! Kojarzy mi się z tymi z Kronanów, tu autoreklama będzie, Ania kiedyś pisała: http://www.wolnyrower.com.pl/2012/11/kronan-barbarzynca.html
OdpowiedzUsuńA najbardziej to się mnie podoba fragment mądry o przebraniu w skafander :)
I ten łańcuch jak czuć, że się rozciąga to lepiej go Pan wymień, bo się napęd szybciej zużyje i lepiej teraz łańcuch i kolejne pare tysięcy niż niedługo cały napęd.
A to może i jest dobra rada, dzięki!
UsuńNo, no! Rewelacyjna wyprawa (a co!)! Świetne podejście do sprzętu. Chyba sobie wydrukuję i zacznę czytać przed snem, żeby nie popaść w jakiś karbonowy szał kiedyś. ;)
OdpowiedzUsuńPS: Żeby u nas dało się dostać takie bagażniki... :)
Ja myślę, że jak sie udasz do jakiegoś spawacza w małej miejscowości, to da się coś wykombinować : )
UsuńSuper tekst! Wszystko chyba zostało ujęte i jeśli wyruszać w wyprawę, to tylko z takim wyprawowym rowerem:)
OdpowiedzUsuńOczywiści należy zabrać ukulele, albo coś podobnego. Mam plastikowy flet za dychę jeszcze z podstawówki. Może być? Chociaż nie, chyba nie, bo to nie pomoże mi towarzysko, bo nie da się jednocześnie śpiewać i grać:)
A jak jest z Internetem na takim wyjeździe? Skąd korzystasz?
Co do internetu, to korzystam jak siedzę u kogoś couchsurfingowo. Siedziałem też raz w hotelu, przyznam się (całe 10zł za dobę) i mieli wifi. Ale, wiadomo, wifi nie zawsze jest, nie każdy ma, np. dom parafialny w Quezaltepeque - nie. ALE, nie wiem jeszcze jak w Salwadorze, ale w Gwatemali często można spotkać w miastach i miasteczkach unoszącą się gdzieś w powietrzu siec o nazwie TURBONETT_COŚTAM, gdzie COŚTAM to jakaś liczba wielocyfrowa. Okazuje się, że w przeważającej liczbie przypadków hasło do takiej sieci to 72C0COŚTAM. Dobrze, że zazwyczaj nie chce im się tego zmieniać i tak np. korzystałem z internetu siedząc prawie tydzień w ww. domu parafialnym : )
Usuńa jak wyglądają noclegi z rowerem w Polsce czy hameryce ? rozumiem że ładujesz się z gratami do namiotu a rower przypinasz do jakiegoś drzewa i liczysz że nikt go nie skrobnie ?
OdpowiedzUsuńW Polsce nie jeździłem dużo rowerem, ale spędziłem parę namiotowych nocy na Roztoczu (dosłownie parę - dwie czy trzy), i wtedy faktycznie szedłem kawałek brzegiem łąki i lasu, wybierałem odpowiednio mało widoczne miejsce, rozbijałem namiot, pakowałem się do środka, rower do drzewa.
UsuńO noclegach w Ameryce niedługo napiszę coś więcej, chociać właściwie to już pisałem, na dziesięciu przykładach: http://fizyk-w-podrozy.blogspot.com/2013/11/z-jukatanu-az-do-chiapas-wykonany-skok.html . Generalnie: bywa bardzo różnie. Dość często pytam, czy mogę się robić u kogoś koło domu albo koło stacji benzynowej. Zupełnie na dziko zdarza się dość rzadko, bo tereny w Gwatemali czy Salwadorze są szczelnie ogrodzone. Jest to swoją drogą dość żałosny widok i smutne uczucie i o tym też mam zamiar napisać więcej. Ileż to ja mam zamiarów! Kto to będzie czytał, ło matko.
Dla roweru, stworzenia łagodnego i o potulnym sposobie bycia, obecność napisów zakazujących mu przekraczania pięknych oszklonych drzwi jest upokorzeniem i zniewagą. [...] we wszystkich bez wyjątku krajach świata zabrania się wprowadzania rowerów.
OdpowiedzUsuńTo chyba coś o Twoim rowerze. Baaardzo podziwiam i zazdroszczę jednocześnie.
Próbował ktoś Cię kiedyś okraść w tej Ameryce ? Albo pies zjeść albo wkręcić się do roweru (bo to jest dla mnie podstawowa niewygoda przy rowerze).
M.
Dzieki za podanie linka. Podoba mi się ten tekst, bo z tego co do tej pory czytałam, kazali kupować od razu super profesjonalny (i drogi) sprzęt. Ja sama mam stary rower Gianta, ale uwielbiam go, muszę tylko zmienić przetarte opony, kupić bagażnik itp i można jechac! :)
OdpowiedzUsuńPowodzenia w Twoich super podróżach
Cóż Ci mogę powiedzieć: na liczniku już pod 15 tysięcy kilometrów, rower dalej ma się dobrze : )
OdpowiedzUsuńo wow!
OdpowiedzUsuńDo takiego zestawu zdecydowanie przyda się również wodoszczelny worek , dzięki któremu będziecie mogli zabezpieczyć swoje rzeczy. Jest obecnie sezon wakacyjny, planujemy wiele podróży i na pewno warto w ten sposób się do nich przygotować. Fajne gadżety zawsze na takich wyjazdach rewelacyjnie się sprawdzają. Zainwestujcie w coś takiego, a przyda się na wiele sezonów.
OdpowiedzUsuń