Z odwiedzinami u zapatystów, czyli o spotkaniu czterech zamaskowanych gości i o domku malowanym w grzyby

Ludzie, których spotkałem w Meksyku, nie bardzo chcieli ze mną o tym rozmawiać. Zapatyści? Nie, w tych okolicach nie ma. Albo: Zapatyści? Nie ma problemu, to przyjaciele! Ale co oni właściwie robią? Oni? Nie, nic nie robią. To znaczy może i robią, ale nie tutaj. Zresztą: ja nic nie słyszałem. A z tymi protestami, z tą reformą, to o co właściwie chodzi? Eee, ja to nie wiem dokładnie (a transparenty przeciw reformie wiszą w każdej wiosce, same się wywiesiły?).

Nikt nic „nie wie”. To chyba najlepiej zapytać samych Zapatystów. Będzie to opowieść z cyklu „a ciekawe, co się stanie, gdy tam pójdę”, prawie jak w przypadku Ksenii Degielko, ale tym razem mi się udało. Tak czy tak, pusty pokój z czterema zamaskowanymi gościami nie znajduje się na każdym rogu: żeby do niego dotrzeć, potrzeba pewnej wiedzy, niemniej nie jest to jakaś wiedza tajemna. Taką wiedzę zdobywa się – jak wszystkie najfajniejsze rzeczy w nieplanowanych podróżach – na drodze przypadku.

Ostrzegam, że tekst będzie długi, przed rozpoczęciem poleca się zaparzenie herbaty z miętą, cytryną i miodem, skołowanie paru herbatniczków i usadowienie się wygodnie na bujanym fotelu, z kosmatym kotem pod lewym ramieniem.
Jesteś na terytorium zapatystów: oni tutaj rządzą, a rząd pozostaje posłuszny

Niedaleko Palenque, w jedynej wsi z tych, w których spałem, której nazwy nie mam zanotowanej w mym tajemnym zeszycie (więc może być i tak, że ta wieś wcale nie istnieje, że zmaterializowała się zaraz przed tym, gdy do niej wiechałem, a gdy wyjechałem rano, rozpłynęła się w gęstnej mgle), spałem pod daszkiem Ayuntamiento, czyli czegoś w stylu ratusza (w przypadku wioski: dwupokojowy domek z werandą – weranda jest bezwzględnie obowiązkowa! - w samym środku innych zabudowań). Pan wójt i jego koledzy obserwowali, jak na betonowym boisku po piłkarskiej chałastrze do akcji wkraczają odziani w czyściutkie koszulki rodem z NBA nieco starsi adepci sportu i zaczynają swoje popisy w świetle dwóch reflektorów. No więc pan wójt i jego koledzy nie byli zbyt zainteresowani rozmową i skupiali się na zgrywaniu maczo (to zresztą bardzo zabawne, materiał na dłuższy opis, może kiedy indziej), natomiast młodzież zainteresowała się bardzo i tłumnie obstąpiła mnie, gdym zaczął grać na uke (o, co za dobro takie uke w podróży). Rozmowy trwały długo, zjawiła się i gitara, siedzieliśmy pod murem dopóki cały świat dookoła nie ucichł całkiem, opadłszy z codziennego wiru w nocny sen. Na koniec dołączył do półleżącego już zbiegowiska jeszcze jeden gość, który został ze mną jako ostatni, rozprawiając o tym, że wszyscy jesteśmy równi, i nad tym, czy warto emigrować, o kobiecie z Hiszpanii i innych rozterkach życiowych. Od słowa do słowa... A Zapatyści tu są? A są. A co robią? Nie no, właściwie to nic... to znaczy ja nie wiem, ALE jakbyś chciał wiedzieć... No, no, no? Ale jakbyś chciał wiedzieć, to jedziesz z 15 km w stronę granicy, potem skręcasz w prawo, jedziesz ze 20 km i dojeżdżasz do wioski Roberto Barrios. I tam pytaj. Ale co tam jest? Pojedziesz, zobaczysz.

Coś jakby ratusz, tu: o poranku
Nic specjalnego, po prostu mnie urzekł
Rankiem (a był to bardzo piekny poranek: kiedy jeszcze miałem głowę przy ziemi, kilka metrów dalej, po betonowym boisku przedefilowały przede mną cztery dorodne indyki) decyzja jest prosta: niby miałem sunąć prosto do Gwatemali, ale co tam, 20km od głównej drogi wielkiej różnicy nie zrobi. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to będzie 20km w górę i w dół, i w górę, i w dół, i w górę, i sam już nie pamiętam, czy ciężej było tam dojechać, czy stamtąd wrócić. Ale było warto.

Droga do Roberto Barrios - optycznie zupełnie przyjemna
Zatrzymuję się przy wymalowanych muralami zabudowaniach po lewej. Ogrodzone. Na schodach siedzi na oko czternastoletni młodzian w czarnej czapce na głowie i czerwonej chuście na szyi (jest ze 35 stopni, słońce grzeje, ja koszulkę włożołem dopiero przed wjazdem do wioski). Zaczynam krążyć koło płota, ale macho man nie zwraca na mnie, maluczkiego turystę, uwagi. Nie podchodzi, czasem zerka. Reaguję dopiero gdy staje możliwie blisko i mówię prosto do niego. Odpowiada, mamrocząc coś od niechcenia. Ale wstaje i idzie do budynku  napisem Centro Vigilancia, wymalowanego w grzyby (nie, nie wiem dlaczego). Jest zgoda, by wpuścić mnie za ogrodzenie, więc wtaczam się z rowerem. Za chwilę mam też wejśc do grzybowej chatki, gdzie siedzi równie poważny, ale nieco starszy (20-25?) jegomość w sławnej zapatystowskiej kominiarce z otworami na usta i oczy. Przystępuje do procedury rejestracji przybysza: imię, narodowość, która to wizyta, organizacja (najpierw wzrusam ramionami, ale po nerwowym ruchu głową zdaję sobie sprawę, że to ważna rubryka, podaję uniwersytet), powód wizyty. Wychodzą. Acha, wzięli mój paszport. Wyobrażacie sobie podobną głupotę: iść do jakiejś leśnej osady, spotkać gościa w kominiarce w drewnianej chacie wymalowanej w grzyby i zostawić mu swój paszport? Ale tak właśnie zrobiłem. Chcieli dokument, ale przecież mogłem równie dobrze dać im kartę biblioteczną z AGH.

Stylowy młodzian w czerwonej chuście niesie mój paszport razem z formularzem rejestracyjnym (ot takim wąskim świstkiem papieru) do budynku naprzeciwko, ochrzczonym mianem Oficina de Buen Gobierno, czyli siedziba dobrego rządu (dla odmiany od rządu oficjalnego, zwwanego łym rządem). Mały puka długo, w końcu drzwi się uchylają, ale tylko na tyle, by można było wsunąć dłoń. Do środka wpada mój paszport i kilka wyszeptanych słów w lokalnym języku (cholera wie, tzeltal, tzotzil czy jeszcze inny, bardzo szybko się zmieniają w zależności od regionu). Mały mówi, że każą czekać.Za chwilę zjawia się zresztą drugi mały, równie nierozmowny, ale przynajmniej wydawanie dźwięków sprawia mu widocznie mniej trudu, bo mówi nieco głośniej. Pytam, czy tu pracuje. Tak, jest strażnikiem – odpowiada ze słabo skrywaną dumą. Jest strażnikiem dobrego rządu. I faktycznie: dopiero teraz zdaję sobie w pełni sprawę o swojej sytuacji, że jestem na ogrodzonym terenie, gdzie każdy mój ruch obserwuje dwójka czternastoletnik strażników, znaczy się jestem niejako uwięziony – przeszedł mnie aż po plecach, dziwny dreszcz, bo chyba nigdy uwięziony nie byłem, nawet przez czternastolatków. Ale naprawdę? Sprawdźmy: wstaję i zmierzam do sali, gdzie odbywa się jakieś zebranie, chcąc zobaczyc co tam się dziee, posłuchać, ale strażnicy błyskawicznie wstali i mnie zawrócili. Mam czekać. Tutaj.
Siedziba Dobrego Rządu
Miałem chwilę czasu, żeby się im przypatrzeć. Młodzi strażnicy. Bez broni nawet, bez wykształcenia, fizycznej siły czy munduru, ale mający jedno, czego nie mam ja – mają władzę daną od kogoś z góry, mają też z tej góry wsparcie. I to wystarczy, by i oni z góry na mnie patrzyli, by zachowywali się, jakgdyby wrostu mieli 3 metry, a nie metr pięćdziesiąt w kapeluszu. To zawsze wygląda tak samo, tak samo dumni byli umundurowani gówniaże białoruskiego kgb z mieszaniną drwiny i pogardy patrzący na gmin jadący najtańszym pociągiem z Baranowicz do Mińska, tak samo za nic mnie mieli chińscy strażnicy graniczni, malutkie, chudziutkie chłopaczki w mundurkach, a jeden z nich dumnie dzierżący karabin. Psychologia zwierzchności i władzy, którą tak łatwo psuje się młode głowy, tak łatwo oszałamia się nią nic nie wiedzących jeszcze o życiu, a spragnionych wrażeń chłopaków. Dlatego rządzący bardzo lubią młodych chłopców w szeregach swych straży, z nich wyrosną ci najwierniejsi poddani.

Ale interesuja się moją sprawą: czasem podchodzą do chatki i pukają. W końcu mam wchodzić.

Oficina de Buen Gobierno to pusty, obszerny pokój, pod ścianą szeroki stół, a za nim czworo ludzi w kominiarkach (w tym jedna kobieta). W rogu stoi kserokopiarka. Za wyjątkiem mężczyzny po prawej, który raczej przekroczył już czterdziestkę, moi mili zapatyści to dwudziestokilkulatkowie. Na stole leży mój paszport.
Nowe ziarno, które wyda owoc
Zapatyści (5 pesos za sztukę)
Pierwsze wrażenie: nie wiadomo, czy ta czwórka w kominiarkach z otworami na oczy  (jeden na oba) i usta są bardziej przerażający czy komiczni. Przerażający to wiadomo dlaczego (jeszcze ten pusty pokój), a komiczni, no bo dajcie spokój, przyjechał jakiś koleś na rowerze, a oni się przebierają jak do filmu z Jamesem Bondem w roli głównej.

Są równie poważni, co ich młodsi koledzy – strażnicy, ale dla odmiany witają mnie typowym buenvenidos. Mówią też, że cieszą się, że przybywam, ale jakoś tej radości próżno szukać w ich głosie i spojrzeniu.

Najpierw pytania do mnie. Zadaje je mężczyzna po mojej lewej, czasem starszy z prawej – i jak się okaże, tak już zostanie do końca spotkania. Dziewczyna siedząca naprzeciwko czasem tylko potakuje zamaszyście kiwając głową (gdy mówią koledzy), lub przeczy (gdy pytam o coś nieprawidłowego). No więc: skąd jestem, co tu robię, po co, kto mnie przysłał (bardzo było dla nich ważne co to za organizacja mnie przysłała, więc tym razem mówię, że taka gazeta niezależna, że dziennikarzem jestem, że jeżdżę do takich miejsc jak Iran czy Białoruś i piszę, podałem im pewien adres internetowy, a oni skrzętnie zanotowali).

No dobrze, to co to pan panie dziennikarzu chciałby wiedzieć.

Tutaj należy dodać, że obecnie (grudzień) nie mówię po hiszpańsku zbyt dobrze, a wtedy (listopad) mówiłem jeszcze słabiej. Należy jednak przyznać, że w sytuacji stresowej nieoczekiwanie wspiąłem się na wyżyny moich językowych umiejętności i wydukałem jakieś pytania. Nagrywać dźwięku mi nie pozwolono, a ja, głupi, nie wpadłem na pomysł, żeby sobie wcześniej włączony dyktafon włożyc do kieszeni, no ale wszem i wobec wybaczam sobie tę niefrasobliwość, z racji że po raz pierwszy odwiedzam separatystyczne miasteczko. Następnym razem będę wiedział.

Bo tak swoją drogą, to tak to mianowicie obecnie wygląda w dużej mierze ta działalność zapatystów, że mianowicie są zorganizowani w comunidad, wspólnoty, czy po prostu wioski, które żyją sobie niezależnie od organizmu państwa Meksyk, policja i wojsko się tam nie zapuszcza, a oni prowadzą życie według swoich zasad. „Świat, którego chcemy, to taki, gdzie jest miejsce dla wielu światów”.

No to tak: to co oni tu właściwie robią, jakie rodzaje aktywności, jakaś działalność edukacyjna, kulturalna, nie wiem, bo widzę, że jakieś spotkania tu się odbywają, ale nie miałem okazji się przysłuchać.

Pan z lewej zaczyna mruczeć w materiał swojej kominiarki, że edukacja, owszem, że praca. Ale przede wszystkim la lucha, czyli walka.

Dużo jest tu ludzi? - zaczynam, i zara ostra riposta: a po co mi to wiedzieć? Noo, żeby rozeznać na jaką skalę jest to działalność. O, nie jest ważna ilość – odpowiada stary – ważne, że tu jesteśmy, że jest walka, la lucha, że walczymy przeciw systemowi kapitalistycznemu.

(Czyli biorąc naukę z białoruskiej lekcji rozmawiania z wysokopostawionymi, odpowiedź na postawione pytanie brzmi: mało.)

Mówią, że takich miejsc, jak comunidad Roberto Barrios, jest znacznie więcej, w całym Chiapas. Zorganizowane są w karakole (caracol – ślimak morski, teraz jesteśmy w piątym karakolu), a kazdy karakol ma swoje mniejsze oddziały terenowe.
Jesteśmy w piątym karakolu, czyli ślimaku morskim, w którym siedzi zapatysta
Fabryki, zło, szatan i wyzysk
Czy są też comunidades poza Chiapas? I znów: a po co mi to wiedzieć!? Poza Chiapas są, proszę pana, inne organizacje, też walczą, la lucha, z systemem kapitalistycznym, i to jest najważniejsze (czyli znów mamy do czynienia ze skomplikowaną formą wyrażenia odpowiedzi o treści „nie”).

Prowadzą działalność edukacyjną i uświadamiającą. Napisana jest książeczka po hiszpańsku na ten temat, ma z 60-70 stron (moi rozmówcy patrzą po sobie dla ustalenia tej liczby), ale tu, w Roberto Barrios, nie mają żadnej kopii. Jest też strona internetowa zapatystów ( http://www.ezln.org.mx/ ).

Mają swoje szkoły i służbę zdrowia (widziałem chatkę dentysty, ale przychodnia wyglądała na państwową...). Pytam o reformę edukacyjną (całe Chiapas obwieszone jest anty-reformowymi plakatami, czasem blokuje się drogi etc.), pytam czy oni też protestują. A oni, że nie, to nie ich sprawa, oni mają swoje szkoły.

I wtedy właśnie dotarło do mnie w pełni, że oni nie tyle walczą z rzeczywistością, która zastaje ich w Meksyku. Oni tworzą własną rzeczywistość. I to jest w tym wszystkim najciekawsze. Tworzą swój świat, swoją organizację społecznę, według swoich zasad. Zamiast tylko narzekać/walczyć/twierdzić, że oni zrobiliby to tak czy tak, oni to właśnie po swojemu robią.

Ale podobno są też działania paramilitarne, że zbrojne ramie zapatystów walczy z siłami rządowymi czy wielkimi właścicielami ziemskimi  w obronie wywłaszczanej biedoty, czym zyskują sobie w całym Chiapas wielką sympatię, prawda li to? Twierdzą, że obecnie zbrojnie się już nie działa. Że walka, la lucha, może być też pokojowa. I że, z drugiej strony, właściwie od początku, czyli od 1994 roku, żadne przedstawicielstwo złego rządu, wojsko czy policja, nie nawiedziły Roberto Barrios (dziwne, bo asfalt prowadzący tutaj z głównej drogi świeci świeżością – czyżby państwo łożyło fundusze na drogę do buntowanej wioski?).

A skoro walczycie, la lucha, z systemem kapitalistycznym, to jaka jest organizacja pracy w Roberto Barrios, jak to wszystko funkcjonuje?

Otóz, panie, pracujemy wspólnie. I owoce tej pracy wspólnymi są. La lucha.

No dobrze, to co jest tym największym problemem, o co jest la lucha, walka?

Narada. Zresztą: zawsze naradzają się wspólnie przed odpowiedzią po nie-hiszpańsku, zanim pan młodszy z lewej lub starszy z prawej udzieli odpowiedzi.

Odpowiedź po najdłuższej jak do tej pory naradzie: aaale nie rozumiemy pytania?

No o co jest walka, o co walczycie.

Narada. No, problemy są, panie, muchos problemas, hay muchos problemas.

Nooo i właśnie, jakie to problemy?

I wreszcie odpowiedź. Po pierwsze: edukacja. Po drugie: zdrowie publiczne. Po trzecie: słabe wyżywienie. Po czwarte: tu, muszę przyznać, nie zrozumiałem, prawdopodobnie jakaś kolejna niesprawiedliwość społeczna, przepaść w dystrybucji dóbr, bo to komuniści są. Tzn. komuniści, ale tacy sympatyczni, naprawdę. Po pierwsze, to musisz czytelniku wiedzieć (bo nie wszyscy wiedzą, to to podkreślę), że idee komunistyczne w Ameryce Łacińskiej mają zupełnie inne miejsce w świadomości społecznej niż w świadomości naszej. Dla nas komunizm=ZSRR, zamordyzm, Sybir, Stalin etc. Bo takie mamy doświadczenie. Oni mają doświadczenie z wspieranymi/nasłanymi/szkolonymi przez USA caudillos, którzy od z grubsza dwóch wieków stanowili w regionie prawo wspierające oligarchię, wielkich właścicieli ziemskich i zagraniczne korporacje, miażdżąc przy tym lokali, zwłaszcza i w szczególności Majów. Dla nich takie oczywiste dla nas rzeczy jak powszechny dostęp do darmowej edukacji to już komunizm. Bo to j e s t komunizm, w pewnym sensie, i to taki komunizm pozytywny. Jest sobie komuna, czyli wspólnota narodowa czy państwowa, i ona dzieli się tą edukacją, pozwala by każdy miał do niej dostęp. U nas tak na przykład jest, a tam tak na przykład nie ma. I ci ubodzy, którzy zarabiają 300zł miesięcznie, nie są wstanie wysłać swoich dzieci na uniwersytety i ta rodzina, przyjmując, że nic się w ustroju meksykańskim nie zmieni, już zawsze będzie sprzedawać banany na krajówce z Palenque do San Cristobal zatrzymując samochody powrozem od bydła, które już dawno wyzdychało. I to się nazywa, moi mili, zaklęty krąg ubóstwa. I, ciągnąc dalej to sprostowanie, proszę nie ulegać wrażeniu, że ja sobię moim ironicznym stylem drwię z działalności zapatystów. Ruch zapatystów jest zjawiskiem bardzo ciekawym, orginalnym i z wielu względów pozytywnym Natomiast sposób zachowania tych konkretnych ludzi, których spotkałem w Roberto Barrios, czyli śmiertelna powaga, sztywność i stan najwyższej gotowości jaki powzięli w związku z przybyciem zabłąkanego rowerzysty (zupełnie nie licujący z piszącym bajki dla dzieci, kulturalnym Subkomandante Marcosem), jest co najmniej zabawny.
Lubią Ché (obok: Subkomandante Marcos i Emiliano Zapata)
Nie lubią wuja Sama
Kontynuując.

Jak już wspomniałem, nie mówiłem i nie mówię dalej (grudzień 2013) po hiszpańsku na tyle, żeby wdać się z nimi w jakąś dyskusję, czego bardzo żałowałem wtedy i żałuję do dzisiaj. Mam nadzieję, że zanim dotrę do Kolumbii, gdzie być może przyjdzie mi porozmawiać z lokalnymi przywódcami FARC, będę hablał espaniol jak sam Gabriel Garcia Marquez.

Czy mogę zrobić zdjęcie?

Ale czego zdjęcie? I po co?

O, nic takiego, po prostu chciałbym o Was napisać, a do artykułu potrzebuję zdjęć. A te Wasze murale na przykład są bardzo wymowne.

Narada. Dalej narada. Pani kiwa głową, pan starszy przekonuje.

No dobrze, możesz, ale tylko murale, żadnych ludzi, żadnych twarzy. To wszystko?

W zasadzie tak. Dziękuję bardzo.

Oddają paszport, wychodzę przez lekko uchylone drzwi, tak, by nawet zbyt dużo powietrza nie dostało się do tajnej siedziby dobrego rządu. Wypuszcza mnie gość, który do tej pory ani nie mówił, ani nie potakiwał. Przydziela mi strażnika do robienia zdjęć, który po kilku ujęciach mówi, że starczy. No dobrz, starczy to starczy. Do widzenia.
Zapatyści z łódeczki mówią papa!
Wioska wygląda zupełnie normalnie, chociaż w istocie ludzie jakby lepiej ubrani, jakby więcej ich na ulicy. Przy budynku dobrego rządu odbywają się dwa kolejne, tym razem nieco mniejsze zebrania: jedno pod płotem, drugie w zadaszonej „klasie” z tablicą. Kilku mężczyzn w czynie społecznym ścina chwasty maczetami. W sklepie mają jogurty, szynkę, ser nawet, śmietanę i marmoladę – no panie, w statystycznej południowomeksykańskiej wiosce to takich smakołyków ze świecą szukać. O dziwo nie zakazuje się sprzedaży coca-coli, symbolu nierówności (bo w statystycznej południowomeksykańskiej w sklepach zwykle prawie nic nie ma, natomiast coca-cola jest zawsze, czyli człowiek się nie naje, ale koncern zarobi).
"Zawsze Coca-cola!" - znacie tę radosną reklamę?
Pod drzewem na boisku pasie się w cieniu dziesięć indyków, a kilku mężczyzn siedzi pod palapą (daszkiem z liści palmowych) na ławeczce, jest koło 10 rano. Są znacznie sympatyczniejsi niż standardowi macho-Meksykanie, nawet się usmiechają, to ci dopiero! Co z nich za mężczyźni, przecież prawdziwi meksykański mężczyzna się nie usmiecha! A tu patrz, uśmiechnięty facet, w Meksyku, ba, cała zgraja uśmiechniętych facetów, co się dzieje! I wcale nie uśmiechają się, bo aktualnie szydzą między sobą z gringo, tylko uśmiechają się do mnie. I pierwszy raz nawet spotkałem się ze zrozumieniem. Mianowicie jeden z nich orzekł, że to zdaje się całkiem dobry sposób tak podróżować rowerem, bo też chyba nie wydaje się zbyt dużo kasy tak jeżdżąc. I jak się żyje, panowie? Dobrze się żyje, panie, kukurydzę mamy, fasolę mamy, czego tu więcej trzeba. A skoro tak dobrzem się żyje, to dużo ludzi z innych wiosek przeprowadza się tu, do comunidad zapatista? No, panie, ale to się nie da zrobić. Wprowadzenie się tu z zewnątrz jest zabronione.

Polecili mi wodospad, mówią że można się wykąpać. I faktycznie, całkiem całkiem, kąpiel miła, a spadające na kark hetrolitry wody orzeźwiły i wymasowały. W drodze nad wodospady towarzyszyły mi dzieciaki, które zarabiały tak jako przewodnicy (20 pesos chcieli, dałem 10, bo mi wystarczył tylko jeden z wielu wodospadów – ja się tu umyć przyszedłem a nie tam przyrodę oglądać, przyrodę to ja mam na co dzień).
Wodogrzmoty Subkomandante Marcosa
Powrót przez góry mnie wykończył. Jadąc dalej zjadłem na obiad pieczonego kurczaka: baba, oglądając jakiś żarliwy chrześcijański program, schowała sobie kawałek mojej połówki przed podaniem. Przepraszam za wyrażenie, ale to było zajebiste. I wróciła do oglądania tych swoich ewangelickich showmanów.

Dalej wzdłuż drogi same rancza, cała ziemia pod niebem zamknięta ogrodzeniami. Tylu tych bolszewików w Chiapas, a nawet kroku na bok z drogi nie zrobisz, bo wszystko prywatne. Znaczy się walka musi trwać nadal.
Protest przeciwko planowanemu przeprowadzeniu autostrady przez kukurydziane pola: transparenty z wykorzystaniem symboliki zapatystów są wszechobecne, Zapata vive, la lucha sigue (Zapata żyje, walka trwa)!
Noc w miasteczku jakiś 1km przed Arena de Hidalgo, śpię na werandzie kombinacji posterunku policji i ayuntamiento. Nocą gaśnie upalne słońce i zaczyna się życie: nad boiskiem na centralnym placu miasta zapalają się światła i dzieciaki obu płci zaczynają mecz futbolowy. I dziewczyny wcale chłopakom nie ustępują! Potem rozwieszają siatkę do siatkówki, której – po polsku rozumując – z jakichś niezrozumiałych przyczyn nikt jeszcze ani nie ukradł, ani nawet nie zepsuł. Jest cicho, właściwie słychać tylko te odbicia piłki i rozmowy dzieci. Po lewej wieża kościelna i oświetlona ciepłym światłem budka pana z lodami. Ładny obrazek.

Policjant, po standardowych gadkach skąd jestem i gdzie jadę, zrobił mi wykład o tym, jak w Meksyku szanuje się i pilnuje obcokrajowców. Bo, panie, jakby się coś stało, to w telewizji pokażą, ambasada będzie protestować (ta, jasne) i będzie na nich, policjantów, że nie pilnują. Za chwilę pani burmistrz przyniosła mi szklankę zimnej koli.

Opowiedziałem mu o tym, jak byłem u zapatystów. Mówi, że legenda głosi, że Subkomendante Marcos jest... Polakiem.



¡Hasta la vista!

Komentarze

Popularne posty