Ciężkie życie guerillero
W styczniu mieszkałem przez tydzień u Ericka, młodego rękodzielnika z Ciudad Segundo Montes, osady zamieszkałej przez tych, którzy po wojnie wrócili z obozów dla uchodźców w Hondurasie. Dom jest otwarty, często wpadają dzieciaki, żeby sprawdzić czy Erick przypadkiem czegoś dobrego nie gotuje... Przychodzą też i starsi, np. Dostawca Piór, który zwyczajem wszystkich znanych mi na całym świecie Dostawców Piór zajmuje się dostarczaniem piór.
Zanim jeszcze wybrałem się do El Mozote, o którym napiszę niedługo, Dostawca opowiedział mi, że był tam 2 dni po masakrze. Smród straszliwy - mówi - ciała popalone, sztywne, zestalone w ostatnich konwulsjach, głowy bez oczu, coś okropnego. Otóż Dostawca Piór walczył niegdyś w szeregach guerilli - podnosi triumfalnie lewą rękę na znak triumfu izquierdistów. A potem macha tą ręką opowiadając o wojnie, o tej przygodzie dużych chłopców (nie zawsze bardzo dużych, chociaż jeśli 14 to dużo, to czemu nie). Niby to śmieje się mówiąc o ukrywaniu się w lasach, ale wyraz twarzy nie oddaje tej radości. Dostawca Piór był saperem. Robił bomby. Urywał ludziom nogi. No, i on sam wysadził dwie ciężarówki Fuerzy Armady - chwali się.
Z innym byłym guerillero mam przyjemność w muzeum rewolucyjnym w Perquin. Perquin, obecnie wyjątkowo spokojne miasteczko, jest też wyjątkowo nieuporządkowane: wisi na zboczu góry, a siatka ulic nie jest zgoła żadną siatkę, przypomina raczej gryzmoły przedszkolaka przed podwieczorkiem. Napotkany nie trudnił się dostawą piór, był zaś Pracownikiem Muzeum, którzy jak wszyscy znani mi na świecie Pracownicy Muzeum, pracował w muzeum. Trochę poopowiadał, trochę go podpytałem.
Ciężkie życie guerillero - powiada Pracownik Muzeum. W lecie, jak są te wielkie liście, to można było sobie przygotować jakiś szałas, ale w zimie, to kaptur na głowę, przytulał się człowiek gdzieś do drzewa i spał. Plastikowe namioty (takie niziutkie - pokazuje ręką ze 60cm nad ziemią) były tylko dla szpitala czy radia, zwykłym szeregowcom nie przysługiwały. Zdarzały się dwa miesiące szkoleń: zarówno polowych, jak i ideologicznych oraz politycznych. - To bardzo ważne - podkreśla Pracownik Muzeum - bo ludzie muszę wiedzieć o co walczą. Bo np. w Boże Narodzenie czy Wielkanoc wojsko wszczynało wojnę psychologiczną: latali helikopterem z megafonem w łapie, trąbiąc, że guerillero, mama w domu czeka z plackiem, a ty biegasz z karabinem po lesie, no jak to tak? I jakby kto nie wiedział, nie był przekonany do tego, o co walczy, to zostawia broń i idzie do domu.
Zresztą, wśród ludzi, gdy odwiedzali wioski, również opowiadali i tłumaczyli o co ta wojna (no i bardzo słusznie, np. krakowska rowerowa Masa Krytyczna tego nie robi i ludzie nie wiedzą o co to "blokowanie dróg" co miesiąc). Salwador jest niewielki i takim niepozornym sposobem, ustnym przekazem informacji, można roznieść ją po całym kraju. Ludność zaś zwykle wspierała guerillę jedzeniem: tortillą i fasolą, chociaż i takiej pomocy często się obawiano. Bo mogła spowodować tragedię, masakrę, taką jak ta w El Mozote, sytuację nie do pomyślenia, w której żołnierze salwadorscy przychodzą wymordować salwadorskich chłopów za to, że być może wspierali guerillę...
Po dwóch miesiącach szkolenia wracało się na 6 miesięcy na front walki partyzanckiej: chodziło się po dwóch, trzech, maksymalnie sześciu ludzi. Świetna znajomość gór i łatwość w poruszaniu się tak małej grupy pozwalały wodzić za nos po lesie całe bataliony żołnierzy, a po walce odbić trochę przydatnej broni. Gorzej było, gdy zaplanowano nieudany atak na stolicę: prości chłopcy, którzy często po raz pierwszy znaleźli się w mieście, gubili się w plątaninie ulic.
A gdy zdarzył się dzień bez walki, to normalnie, panie, pranie, cerowanie...
Do istotnych zadań należał transport. Guerilla nie dysponowała samochodami (gdy umówiono rozmowy pokojowe w Meksyku, rządy tegoż kraju i Francji przekazały partyzantom po samochodzie, żeby ci mieli jak dojechać - te auta stoją teraz w muzeum). Broń, która dopływała m.in. od sandinistów z Nikaragui na wybrzeże Pacyfiku, częściowo kontrolowane przez guerillę, noszono na plecach do górskiego Morazan (dobrze ponad 100km), gdzie stacjonowała większość 8-10 tysięcznej armii powstańczej.
Do fenomenów salwadorskiej rewolucji należało Radio Venceremos (Radio Zwyciężymy), nielegalne radio partyzantki, nadające informacje i muzykę rewolucyjną z jaskiń, krzaków i puszczy - przemieszczając się w międzyczasie razem z całym ciężkim sprzętem nadajniczym. Robili też wywiady, a nawet zupełnie profesjonalne filmy, słowem: odwalali kawał imponującej roboty. To radio niejako zabiło Domingo Monterrosę, sławnego dowódcę z salwadorskiej armii, uczulony na punkcie radia, i lubiący symbolikę łupów wojennych. Odgadnąwszy psychologię swego zajadłego wroga, guerilla przy okazji jednej z bitw podrzuciła w ręce żołnierzy coś, co wyglądało jak nadajnik radia. Monterrosa był wniebowzięty, zwołał dziennikarzy, urządził wiec. Po triumfalnych przemował odleciał z domniemanym nadajnikiem w stronę stolicy. A potem nastąpił wybuch. Szczątki helikoptera też leżą w muzeum.
Ale zaraz, nie wytłumaczyłem się z tego co to jest muzyka rewolucyjna. Może to być podniosła pieśń chilijskich ruchów lewicowych czasów Salvadora Allende, bardzo zresztą piękna: El pueblo unido jamás será vencido (Zjednoczony lud nigdy nie będzie zwyciężony. Może to być jedna z wesołych pieśni Los Torogoces de Morazan, przybocznego zespołu salwadorskiej guerilli. Fajni są: nie wiem jak wy, ale ja sobie czasem słucham, gdy jadę rowerem :). A torogoz to po prostu piłodziób czarnogardły, narodowy ptak Salwadoru, znaczytsja u nas byłyby dajmy na to Orły z Małopolski.
Więcej o rewolucji można się dowiedzieć z wystawy w El Museo de la Palabra y la Imagen (MUPI, Muzeum Słowa i Obrazu) w San Salvador (znaczy się w stolicy). Jest tam m.in. cała sala poświęcona udziałowi kobiet w rewolucji: dziewczyny stanowiły ponad trzydzieści procent guerilleros! A poza wszystkim, to trzeba przyznać, że robi wrażenie w jak profesjonalny sposób z bolesnej historii zrobiono w Salwadorze... atrakcję turystyczną: byli partyzanci robią za przewodników, a założyciel Radia Venceremos Carlos Consalvi dyrektoruje wspomnianemu MUPI. Czy to źle? Ktoś może się oburzać, że to handlowanie krwią niewinnych ofiar, ale z drugiej strony informuje się tak zwanę międzynarodową opinię publiczną o tym, jak było, no i przy okazji wpada trochę pieniędzy. Najważniejsze jest jednak, by nie zapomnieć. Jak zresztą pisze Consalvi w swego rodzaju posłowiu do Luciérnagas en El Mozote (powszechnie znana w Salwadorze książka o masakrze w El Mozote), jest to szczególnie ważne dla młodego kraju, takiego jak Salwador, gdzie wręcz nie ma kultury wiedzy o historii swojego kraju, gdzie buduje się ten kraj, jego niepodległość, i trzeba by wiedziano na czym ona stoi. A ta potrzeba spotyka się z problemem, pisze dalej Consalvi, który, pisze teraz Wojtek, w Polsce nazwalibyśmy polityką grubej kreski, czyli zapomnieniem w imię pokoju. Ale na niewiedzy trwały pokój nie postanie. Powstały więc muzea, pisze się książki, i dobrze.
Na koniec kilka zdjęć z MUPI autorstwa wsłoskiego fotoreportera, Giovanniego Palazzo.
Zanim jeszcze wybrałem się do El Mozote, o którym napiszę niedługo, Dostawca opowiedział mi, że był tam 2 dni po masakrze. Smród straszliwy - mówi - ciała popalone, sztywne, zestalone w ostatnich konwulsjach, głowy bez oczu, coś okropnego. Otóż Dostawca Piór walczył niegdyś w szeregach guerilli - podnosi triumfalnie lewą rękę na znak triumfu izquierdistów. A potem macha tą ręką opowiadając o wojnie, o tej przygodzie dużych chłopców (nie zawsze bardzo dużych, chociaż jeśli 14 to dużo, to czemu nie). Niby to śmieje się mówiąc o ukrywaniu się w lasach, ale wyraz twarzy nie oddaje tej radości. Dostawca Piór był saperem. Robił bomby. Urywał ludziom nogi. No, i on sam wysadził dwie ciężarówki Fuerzy Armady - chwali się.
Z innym byłym guerillero mam przyjemność w muzeum rewolucyjnym w Perquin. Perquin, obecnie wyjątkowo spokojne miasteczko, jest też wyjątkowo nieuporządkowane: wisi na zboczu góry, a siatka ulic nie jest zgoła żadną siatkę, przypomina raczej gryzmoły przedszkolaka przed podwieczorkiem. Napotkany nie trudnił się dostawą piór, był zaś Pracownikiem Muzeum, którzy jak wszyscy znani mi na świecie Pracownicy Muzeum, pracował w muzeum. Trochę poopowiadał, trochę go podpytałem.
Jedno ze zdjęć z muzealnych zbiorów, a na nim muchacha guerillera |
Zresztą, wśród ludzi, gdy odwiedzali wioski, również opowiadali i tłumaczyli o co ta wojna (no i bardzo słusznie, np. krakowska rowerowa Masa Krytyczna tego nie robi i ludzie nie wiedzą o co to "blokowanie dróg" co miesiąc). Salwador jest niewielki i takim niepozornym sposobem, ustnym przekazem informacji, można roznieść ją po całym kraju. Ludność zaś zwykle wspierała guerillę jedzeniem: tortillą i fasolą, chociaż i takiej pomocy często się obawiano. Bo mogła spowodować tragedię, masakrę, taką jak ta w El Mozote, sytuację nie do pomyślenia, w której żołnierze salwadorscy przychodzą wymordować salwadorskich chłopów za to, że być może wspierali guerillę...
Po dwóch miesiącach szkolenia wracało się na 6 miesięcy na front walki partyzanckiej: chodziło się po dwóch, trzech, maksymalnie sześciu ludzi. Świetna znajomość gór i łatwość w poruszaniu się tak małej grupy pozwalały wodzić za nos po lesie całe bataliony żołnierzy, a po walce odbić trochę przydatnej broni. Gorzej było, gdy zaplanowano nieudany atak na stolicę: prości chłopcy, którzy często po raz pierwszy znaleźli się w mieście, gubili się w plątaninie ulic.
A gdy zdarzył się dzień bez walki, to normalnie, panie, pranie, cerowanie...
Do istotnych zadań należał transport. Guerilla nie dysponowała samochodami (gdy umówiono rozmowy pokojowe w Meksyku, rządy tegoż kraju i Francji przekazały partyzantom po samochodzie, żeby ci mieli jak dojechać - te auta stoją teraz w muzeum). Broń, która dopływała m.in. od sandinistów z Nikaragui na wybrzeże Pacyfiku, częściowo kontrolowane przez guerillę, noszono na plecach do górskiego Morazan (dobrze ponad 100km), gdzie stacjonowała większość 8-10 tysięcznej armii powstańczej.
Zdjęcie z przenośnego studia Radia Venceremos, El Museo de la Palabra y la Imagen |
Ale zaraz, nie wytłumaczyłem się z tego co to jest muzyka rewolucyjna. Może to być podniosła pieśń chilijskich ruchów lewicowych czasów Salvadora Allende, bardzo zresztą piękna: El pueblo unido jamás será vencido (Zjednoczony lud nigdy nie będzie zwyciężony. Może to być jedna z wesołych pieśni Los Torogoces de Morazan, przybocznego zespołu salwadorskiej guerilli. Fajni są: nie wiem jak wy, ale ja sobie czasem słucham, gdy jadę rowerem :). A torogoz to po prostu piłodziób czarnogardły, narodowy ptak Salwadoru, znaczytsja u nas byłyby dajmy na to Orły z Małopolski.
Więcej o rewolucji można się dowiedzieć z wystawy w El Museo de la Palabra y la Imagen (MUPI, Muzeum Słowa i Obrazu) w San Salvador (znaczy się w stolicy). Jest tam m.in. cała sala poświęcona udziałowi kobiet w rewolucji: dziewczyny stanowiły ponad trzydzieści procent guerilleros! A poza wszystkim, to trzeba przyznać, że robi wrażenie w jak profesjonalny sposób z bolesnej historii zrobiono w Salwadorze... atrakcję turystyczną: byli partyzanci robią za przewodników, a założyciel Radia Venceremos Carlos Consalvi dyrektoruje wspomnianemu MUPI. Czy to źle? Ktoś może się oburzać, że to handlowanie krwią niewinnych ofiar, ale z drugiej strony informuje się tak zwanę międzynarodową opinię publiczną o tym, jak było, no i przy okazji wpada trochę pieniędzy. Najważniejsze jest jednak, by nie zapomnieć. Jak zresztą pisze Consalvi w swego rodzaju posłowiu do Luciérnagas en El Mozote (powszechnie znana w Salwadorze książka o masakrze w El Mozote), jest to szczególnie ważne dla młodego kraju, takiego jak Salwador, gdzie wręcz nie ma kultury wiedzy o historii swojego kraju, gdzie buduje się ten kraj, jego niepodległość, i trzeba by wiedziano na czym ona stoi. A ta potrzeba spotyka się z problemem, pisze dalej Consalvi, który, pisze teraz Wojtek, w Polsce nazwalibyśmy polityką grubej kreski, czyli zapomnieniem w imię pokoju. Ale na niewiedzy trwały pokój nie postanie. Powstały więc muzea, pisze się książki, i dobrze.
Na koniec kilka zdjęć z MUPI autorstwa wsłoskiego fotoreportera, Giovanniego Palazzo.
Oj narażasz się Masie Krytycznej! Uważaj, bo wezmą i zablokują Jelcz-Laskowice ;)
OdpowiedzUsuńA niech blokują, ja bardzo chętnie ; ). Ostatnio spotkałem krytycznych masarzy z Managuy: podobno w macie bierze udział tak z... 5-6 osób. Chętnie bym się dołączył, ale chyba mnie tu nie będzie w następną niedzielę. A oni właśnie pracowici, co niedzielę jeżdżą, a nie tylko raz w miesiącu ; )
UsuńWojna. Mało przyjemna sprawa ale super tekst. Dzięki
OdpowiedzUsuń