Ludzie z butelkowego domu
W Butelkowym Domu* robi się cyrk.
Złośliwi (w tym ja) twierdzą, że dosłownie i w przenośni, bo
organizacja, panie kochany, leży. Właściwie to, proszę się nie
pogniewać, panuje tam niejaki burdel. W tym oto burdelu miejsce jest
jednak dla każdego i, w istocie, różne typy ludzkie znajdują tu
swe schronienie, zalegając na materacach, piętrowych łóżkach i
namiotach: na godzinę (zwykle obiadową, ryż i fasola - nic
specjalnego, ale uśmiech kucharki niezastąpiony), dwa dni, trzy
tygodnie, cztery miesiące, to bywa różnie.
Przede wszystkim jednak koty. Pirata na
przykład to młody, czarno-biały zwierz bez jednego oka, który nie
może usiedzieć chwili w miejscu i wiecznie pcha się do kogoś na
kolana, na plecy, na stół czy do namiotu. Często też okłada po
pysku Konechę, sporej wielkości psa, który nie wiedzieć czemu –
pozwala na to. Ba, Konecha Piraty się boi. Drugi pies to Lorka,
która ma osobliwy zwyczaj ocierania się dupskiem o ścianę. Do
tego dochodzi cała bateria kotów starszych, które bynajmniej nie
okładają psów po pysku, tylko dostojnie wygrzewają się w słońcu.
Jednego z dwóch czarnych prążkowanych zawsze widzę rano śpiącego
zaraz przed moim namiotem, a biało-szara kocia mama puchata jest jak
odpustowa cukrowa wata.
Miguelo
Podróżuje z
walizą, waliza jest na kółkach i, jak przystało na walize,
posiada ona swe wieko. To wieko otwiera się i dobywa z wnętrza
marionetki. I robi teatr lalek. Na przykład w kawiarni. A potem
bierze kapelusz, wygłasza mowę, że mamy nadzieję, że się
podobało, i chodzi po sali zbierając do tego kapelusza datki. W
ogóle wcale nie musi być to teatr lalek, ale zasadniczo taki
zwyczaj panuje, że się wstępu nie biletuje, że się, proszę
pana, niech pan mnie dobrze zrozumie, kapelusz z głowy ściąga,
obraca w tym tak zwanym oka mgnieniu, wypukłością w dół, ku
piekłu, i puszcza pomiędzy stoliki. Miguelo kapelusz posiada,
między stoliki puszcza i jakoś z tego żyje.
Miguelo, zwany również Miguelonem lub Miguelem |
Urodził się
niedaleko DeeFe, znaczy się: stolicy Meksyku. Studiował
antropologię, ale go wyrzucili – za działalność polityczną,
PRI konkurencji nie lubi. Próbował ożywić ospałe społeczeństwo
swego małego miasteczka. Potem przeniósł się do Chiapas, do SanCristobal. Mieszkał jakiś czas w jednej z zapatystowskich komun.
Pomagał w organizowaniu protestów, akcjach informacyjnych,
politycznie płonął. Ale mu przeszło, dał sobie spokój, bo cele
i sens tej działalności gdzieś się po drodze rozmyły. Obrócił
się na pięcie i zamiast ostrej krytyki rozpoczął podróż siejąc
prosty, pozytywny przekaz. - Tym, którzy pracują dzień i noc, tym
dzieciom, które nie dojadają, nie można w kółko trąbić o tej
ich nie doli, bo oni to znają, znają aż za dobrze - mówi M.
Jeździ więc po Ameryce z przedstawieniami lalkarskimi, w których
można latać przy pomocy parasola, w których psy potrafią
przeskakiwać kilkumetrowe przeszkody i gra piękna muzyka.
Ale Chiapas,
zapatyści i walka zawsze zostaną w jego sercu. Można je dostrzec w
rozmowie. Można je rozpoznać w postaciach jego teatralnych sztuk,
takich jak młody pucybut, jak chora dziewczynka, której przyśniła
się biała gołębica (to moja ulubiona sztuka, zreszta: każdemu
się podoba, więc M. zostawia ją zawsze na koniec) czy niewidomy
staruszek z plakietką EZLN w klapie płaszcza. W końcu jest i walka
na wieku walizy, na które M. nakleił popularny zapatystowski plakat
z charakterystycznie zamaskowaną kobietą i hasłem: „każdy dzień pełen godności”.
Każdy dzień pełen godności |
M. wozi ze sobą
dwie harany – meksykańskie instrumenty strunowe, które zresztą
sam wystrugał. Harana (pisze się jarana) normalnej wielkości
ma 8 strun, mniejsza – mosquito – tylko 6, ale gra się w
zasadzie tak samo. Układ strun w haranie jest zbliżony do tego w
ukulele, tj.: A, E, C, G, z tym, że na dole mamy jeszcze jedno
dodatkowe G, a struny A, E i C są zdublowane (są na tyle blisko
siebie, że dociska się je jednym palcem, jak w gitarze
12-strunowej) z przesunięciem o oktawę. W mosquito tylko E jest
zdublowana. Dźwięk ma to przepiękny. Często gramy razem. M. lubi
też, niestety, śpiewać. Niestety, bo idzie mu to okropnie. Ale z
wdziękiem i zapałem, a to się liczy.
Pewnego dnia
Moncho, szkolny woźny, wyciągnął dla M. z przepastnego warsztatu
stareńki, czarny rower. Zainstalowaliśmy mu nowy łańcuch i
odkręciliśmy nadłamany błotnik, który ocierał o oponę i nie
bardzo było jak go udobruchać. Od tego czasu jeździliśmy z M. do
centrum rowerami (przez pierwszych kilka dni – bez hamulców, w
końcu M. je jakoś zaareglował). Wymagało to zwykle pewnego
zgrania, czekać bo to, bo tamto, a może najpierw obiad...? Tak czy
tak przyjemnie zjeżdżało się z Cmentarnej, z górki, w miasto, we
dwóch. M. zwykle jechał środkiem drogi, więc na niego trąbili.
Na mnie trąbili już tylko z nawyku. W sumie to nie ważne gdzie się
jedzie, bo i tak zatrąbią.
Miguelo męczy haranę |
Miguelo męczy publiczność |
M. ma trzy występy
w San Jose w marcu. Też tam jade niedługo, może się zobaczymy.
Sandra
Sandra robi teatr
niezależny. Robi też semafory, tj. światła uliczne, i
bransoletki. Jeździ autostopem, drugi rok w drodze: wyjechała z
Meksyku na festiwal Berrinche w Butelkowym Domu w 2013 roku. Potem
siedziała trochę w Kostaryce, w Panamie 6 miesięcy pracowała na
karaibskich wyspach, najpierw opiekując się dzieckiem, potem w
restauracji. W Kostaryce żonglowała na skrzyżowaniach (czyli
właśnie „robiła semafory”). Któregoś dnia siedziała na
mieście plącząc sznurki w bransoletki, ktoś zatrzymał się i
pyta: za ile? O, nie, to nie na sprzedaż, to dla znajomej. Ale takie
ładne, za ile...? I przerzuciła się na rękodzieło. -
Skrzyżowania działają – mówi S. - tak naprawdę nie ważne co
robię, bo dziewczynie i tak zawsze dadzą pieniądze, ale nie czuję
się z tym dobrze.
Któregoś dnia w
Kostaryce zostało jej w kieszeniu już tylko tyle, co pół dolara.
Wyciągnęła z kieszeni te resztki, popatrzyła na nie i schowała z
powrotem. I zaraz spotkała dawną znajomą, która, jak się
okazało, mieszka w okolicy, właściwie to w centrum, niedaleko
dużych skrzyżowań. Została u niej kilka tygodni, co pozwoliło
jej finansowo stanąć na nogi.
Sandra pięknie śpiewa. Zapraszam na debiutanckie nagranie Podróżnego Studia Nagraniowego Fizyka w Podróży: La Llorona!
W następnym roku,
na El Berrinche Abmiental 2014, z Meksyku przyjechała jej siostra z chłopakiem.
Wszyscy uczyli się w Puebli w szkole teatralnej i tam zaczęli swój
teatr niezależny, Anima Peeira. Berrinche odbywa się w styczniu, i
już od września się przygotowali (niezależnie, bo to teatr
niezależny): S. ćwiczyła swoją rolę w Panamie i pisała do
siostry-reżyserki jak idzie, jakie ma wątpliwości etc. Spotkali
się w Nikaragui krótko przed festiwalem, w Managua ćwiczyli
przedstawienie w miejskim parku. Dzień przed występem odbyła się
próba generalna – wieczorem na plaży, nad jeziorem w Granadzie.
Napastnicy ukradli wszystko: pieniądze, paszporty, nowo uszyte
kostiumy do spektaklu, tradycyjne instrumenty muzyczne.
Swój nowy kostium
S. uszyła z dnia na dzień, z kawałka materiału, który znalazła
w Butelkowym Domu. Jeden z instrumentów, które wykorzystują
obecnie, pożyczyli, drugi zrobili ze skorupy morro. Występ się
odbył, potem jeszcze raz w Casa de Tres Mundos, i znów w stolicy, w
Managua, i w Granadzie, w Cafe de Los Sueños. Dobry spektakl, taki z
wciąganiem publiczności i z katharsis.
S. jedzie dalej na
południe. W Kolumbii chce kupić rower, pewnie się spotkamy.
Maren
Pochodzi z Bawarii, choć jej matka
jest w zasadzie Chilijką. Nasza znajomość rozwinęła się od
barteru: kawa z mojej kawiarki za mleko. Te dwa zbawcze płyny
wlewamy razem do dwóch jedynych nie-plastikowych kubków lub dwóch
szklanek zrobionych z butelek i siadamy w cieniu, przy jednym ze
stolików wynurzających się z ziemi pod rozłożystym drzewem.
Ma. z Butelkowym Domem zna się od
dawna – przyjeżdża tu jak do starych znajomych na wakacje. W
Niemczech pracuje w cyrku, który zakładała nie tak dawno ze
znajomymi. Zaczynali od przedstawień w swoim mieście, potem wpadli
na pomysł, że w innych miejscach dzieciaki nie mają tej atrakcji:
kupili autobus i ruszyli w pierwszy tour. Obecnie mają już 5
samochodów i sporą grupę artystów: po powrocie z Nikaragui na Ma.
czeka trasa po niemieckich wysepkach na Morzu Północnym.
Dłubu dłub |
Oddając się Butelkowo Domowej
senności wpadły jej w oko lalki Miguelo, szczególnie jedna
zrobiona z korków od butelek, i Ma. zacząłe robić swoje. Potem z
korka przerzuciła się na te wielkie pestki, które więzi w
zielonym miąższu owoc awokado. W końcu kupiła w Masaya
tradycyjne, kolorowe tkaniny w paski i zaczęła szyć.
Spotkaliśmy się jeszcze raz na
Ometepe, w Finca Magdalena. Piłem akurat kawę, więc Ma. przywitała
mnie tym samym żartem co zwykle, tj. że dobrze mnie widzieć, a
jeszcze lepiej – moją kawiarkę.
Wojtek
Wojtek jest z Polski i jeździ rowerem.
O Butelkowym Domu powiedział mu Norman, gdy W. odwiedzał Managuę.
Przyjechał w charakterze wolontariusza, bo potrzebowano (podobno)
kogoś, kto mógłby pomóc dzieciakom nie tylko w akrobacjach czy
żonglerce, ale także w matematyce, fizyce czy obsłudze komputera.
W ciągu prawie 3 tygodniu jego pobytu lekcje się odbyły... Ja
wiem, ze cztery? Ale wszystkiego po trochu, tak, bo była i
matematyka (nauka mnożenia i dzielenia z przykładami o
kukurydzianych plackach), fizyka (wielkości wektorowe z przykładami
na kwadratowym układzie ulic kolonialnej Granady), komputer no i
jeden chavalo to już prawie grał La Bambę na ukulele. Potem
jakoś im się odechciało. W. jednak został, czytał Popol Vuh,
głaskał koty, gimnastykował się rano (potem też mu się
odechciało, ileż można się gimnastykować) i spał dobrze.
Wojtek, to ty? Ma kapelusz, tak, to on |
W. przebywał w Butelkowym Domu akurat
w czasie Międzynarodowego Festiwalu Poezji. Diego, szkolny dyrektor
(tak go nazwijmy) wpadł na pomysł włączenia koncertu W. w
piątkowy i sobotni program wieczorny Mimo Comedia Cafe, gdzie
wychowankowie cyrkowej szkoły Butelkowego Domu dają swoje wystepy.
Nie, żeby W. dawał wcześniej koncerty, ale właściwie, to nie
zaszkodzi spróbować. Zgodnie z sugestią D., W. przetłumaczył
kilka polskich piosenek na hiszpański, i te tłumaczenia wyświetlał
z projektora. Zagrał na gitarze, ukulele i haranie. Z Polski
przyleciał nagle do Nikaragui Kleyff i Oleszczuk, z zaświatów
Waligórski i Okudżawa. I spodobało mu się. Przed oczami W.
stanęła wizja serii koncertów muzyki jego słowiańskiej rodziny
(znaczytsja nie tylko z Polski, ale i Białorusi, Rosji, Czech i kto
wie, Serbii może) w Ameryce, z wyświetlaniem tłumaczeń, z
opowieścią, że jak w Ameryce Łacińskiej blondyn, to nie
koniecznie ze Stanów (bo okrzyki „gringo” działają W. na
nerwy), a jak z Europy, to nie koniecznie z Niemiec czy Francji. Że
jest coś takiego jak Polska, jak Białoruś, jak Ukraina. I że są
tam ludzie, śpiewają piosenki. Taki skromny, pozytywny przekaz, coś
jakby inspiracja tym, co robi Miguelo. Bo też W. przyjeżdżał tu z
innym nastawieniem, bo W. lubi pisać o polityce, tak jak M. lubił w
niej działać. A może nie warto, a może nie tego potrzeba, a może
to zupełnie inna rola na ciebie czeka. No, zobaczymy, co z tego
wyjdzie. A jak wyjdzie, to może i coś wpadnie do kapelusza. Bo W.
kapelusz posiada, i może go puszczać między stoliki.
I inni
Santiago pochodzi z Argentyny. W
Kolumbii kupił rower i jedzie na północ, w kierunku Meksyku. Po
drodze spotykał innych rowerzystów, zaczęli jechać razem. Potem
kolejni i kolejni... Jest ich już szesnastu. Ja tam sobie tego nie
wyobrażam, ale podobno właśnie tak jest. Wszyscy muzycy, więc
grają na ulicach, kawiarniach i restauracjach. Czasem razem, choć
zwykle w podgrupach. Sa. twierdzi, że dogadują się świetnie,
chociaż ja tam ze swoim – pozwolę sobie na to pyszne stwierdzenie
– doświadczeniem podróżniczym, już nie wierzę w te kolorowe
bajki, że w drodze to zawsze taka sielanka, uśmiechy i sama radość.
Potem Sandra, która spędziła z owymi rowerzystami trochę czasu w
Panamie opowiadała mi, że jechali wówczas z przyczepką, na której
wieźli nagłośnienie: mieli się z ciągnięciem tej przyczepki
jakoś zmieniać, ale nie wszyscy chcieli w tym uczestniczyć, w
końcu przyczepkę zostawili, a głośniki sprzedali. Tak czy tak:
szesnastu rowerzystów z różnych krajów, z instrumentami,
podróżujących razem zupełnie przypadkiem to zjawisko dość
osobliwe.
Cesar, czyli Petruchio, wpadł do
Granady z Kostaryki. Jest z tych, których wszyscy znają. Robi cyrk
jednoosobowy: jest doskonałym klownem, a przy tym świetnie
żongluje, malabarista, czaruje też sztuczkami z hula-hop i
szklaną kulą. Miał swój występ z Mimo Comedia Cafe, a potem
poszliśmy w miasto, razem z innym żonglerem, z Gwatemali. Ja
robiłem akompaniament. Za 4 czy 5 występów przed kilkoma
restauracjami na La Calzada, deptaku Granady, które to występy
zrobiliśmy w jakąś godzinę, wyszło nam 120 kordób na głowę.
Czyli jakieś 15zł, nie tak źle.
Jorge (z Kostaryki) i Katrin (z
Hondurasu) też jadą na rowerach. Jorge gra na gitarze i mówi
niewiele, Katrin wręcz przeciwnie, a do tego żongluje. Trafili do
Butelkowego Domu po jednym z występów w Mimo Comedia Cafe. Tamtego
wieczoru jeszcze długo po występie siedzieliśmy przed kawiarnią
(w której nie ma kawy) na krawężniku, gaworząc i żonglując (kto
umiał). K. bardzo się pomysł Domu spodobał, bo w Tegucigalpie
próbowali robić dla dzieciaków warsztaty cyrkowe, ale odbywało
się to w parku. A w parku to wiadomo, i nie tak przyjemniej, i
pogoda nie zawsze taka, jak trzeba. Przyjechali następnego dnia ze
swoim namiotem. K. świetnie śpiewa, improwizuje: z gitarą,
ukulele, haraną i K. szło nam świetnie, chcieliśmy coś
ponagrywać, ale oczywiście wszystkie najlepsze pomysły zostały
wyśpiewane przy Recording: OFF. I rzecz jasna padło jedno z
tych banalnych stwierdzeń, które jednak dobrze czasem usłyszeć
powtórzone po raz kolejny: że najpiękniejsze doświadczenia
nagrane są tylko w naszej pamięci, czy, jeśli ktoś woli, w
naszych sercach. J. i K. mają ponadto świetny patent na rowerowe
sakwy: dwa kanistry włożone jeden w drugi. Tanio, miejsca dużo, i
nie przemoknie, nie ma opcji.
Boisz się, że przemokną? Nieee... |
*Butelkowy Dom, czyli Casa de Las
Botellitas – zbudowana z dwudziestu tysięcy butelek siedziba Szkoły Komedii i Mima wGranadzie (Nikaragua), gdzie dzieciaki z ubogich rodzin uczą się
sztuk cyrkowych, otrzymują obiad i pomoc w szkolnyhch zadaniach
domowych.
Więcej zdjęć: o tutaj. A także kilka poniżej.
Więcej zdjęć: o tutaj. A także kilka poniżej.
Po przeczytanym tekście umyj buzię mydłem |
Krawężnik, mianowicie z butelek |
Nowe oblicze witrażu |
Miłość, przyjaźń i drapanie się po pleckach |
Czekając na Godota. I pizzę. Wiecie jak trudno jest dostać drożdże w Granadzie? Ale za to piece mają przednie |
Tak się zasiedziałem w Butelkowym Domu, że mój rower doczekał się rejestracji |
Tylko nikomu o tym nie mów! |
więcej studia nagraniowego uprasza się produkować ;)
OdpowiedzUsuńNo patrz pan, a ja myślałem, że Tobie to się najbardziej spodobają kanistrosakwy :D
Usuń+ 100 punktów za cukrowe koty :))
OdpowiedzUsuńJak zawsze czytało się wspaniale! Niesamowicie przekazujesz swoją podróż.
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst:) Wspaniali z Was ludzie:)
OdpowiedzUsuń