Pieczątki i naklejki, czyli jak nielegalnie wjechać do Panamy i co się dzieje potem

Jakiś czas temu, na tak zwanym znanym portalu społecznościowym, pozwoliłem sobie zamieścić informację, iż źle mi się dzieje, iż jestem chory na wszystko i do tego nielegalnie przebywam w Panamie, czego naprawienie wymaga przejechanie przez cały kraj długi (i niezbyt szeroki) w stanie wysokiej gorączki, kataru, zapalenia ucha i ogólnego smutku. No to chyba należałoby się teraz wytłumaczyć po kolei o co w tym wszystkim chodziło.

Wjechałem do Panamy dnia 10 kwietnia 2014 roku od strony Kostaryki, przejście graniczne Sixaola-Guabito, prowincja Bocas del Toro. Po stronie kostarykańskiej opłaciłem podatek wyjazdowy w wysokości 7 dolarów (plus dwa dolary opłaty za opłatę: punkt graniczny oferuje możliwość wpłaty 7 dolarów poprzez specjalną maszynę z czytnikiem paszportów, która po prostu nie działa: wielu próbowało i nikomu się nie udało, jeśli zaś maszyna nie działa, możesz opłacić podatek w miejscowej „aptece” która to apteka zasadniczo chyba nie ma leków na stanie, a utrzymuje się właśnie z owych 2 dolarów opłaty za opłatę). Dalej: przeszedłem dziurawy most kolejowy, po którym dziesiątki lat temu jeździły pociągi z bananami i wszedłem na stronę panamską. Tam zaś ogólny targ i burdel, biuro kontroli sanitarnej, ludzie handlujący juką i bananami oraz budka urzędników, którzy zapraszają mnie do środka. Mają czyste (szczególnie na tle rozpadającej się granicy) koszule i identyfikatory. Biorą mój paszport, wklejają znaczek zwany „sello turistico”, o którym czytałem wcześniej, że tak, że owszem, mają taki wynalazek, i że wkleja się go. Po czym pytam: czy to już wszystko, czy mogę już wjechać do Panamy. Odpowiadają, że tak. Dwa miesiące później okazało się, że nie.

Po drodze na drugi koniec Panamy mija się dwa punkty kontroli paszportowej: jeden zaraz za granicą w Guabito, drugi przy przejeździe z prowincji Chiriqui do Veraguas. Na jednym nie zwrócili na mnie uwagi, gdy jechałem przez drugi – padało, więc usiadłem pod daszkiem biura. Dali mi nawet sok i ciastka, ale paszportu nie sprawdzali. A to by wiele ułatwiło...

W czerwcu, próbując wjechać do Darien, skrajnie wschodniej prowincji Panamy i sławnej „jedynej prawdziwej granicy” na świecie (aby przejść do Kolumbii należy przebijać się przez bagnistą dżunglę i góry, spotykając rzekome oddziały kolumbijskiej partyzantki, handlarzy narkotyków - którzy nie mają do roboty nic lepszego niż siedzenie w dżungli – i nieżyczliwych indian – w to ostatnie akurat jestem skłonny uwierzyć) skontrolowano wreszcie mój paszport (swoją drogą: na dwóch poprzednich punktach kontrolnych w drodze ze stolicy do Darien również zostałem zignorowany).

-Ale pan nie masz pieczątki z biura migracyjnego...
-Mam tę żółtą naklejkę, na granicy powiedziano mi, że to wystarczy.
-No nie, zdaje się, że nie...

Trzeba przyznać, że pan porucznik (teniente) był nawet skłonny do pomocy: zadzwonił na granicę w Guabito, do centrali w Panamie i do biura migracyjnego w Darien. I okazało się, że nie, że nie wystarczy znaczek żółty, że właściwie powinienem czym prędzej udać się do stolicy i sprawę skorygować w centrali.

-Chociaż właściwie możemy zabrać twój paszport i przetrzymać cię w koszarach.
-Ale że jak?
-No że jutro dostaniesz twój paszport z pieczątką.

Pan porucznik wpadł na pomysł, że przecież jest w Darien pracownik biura migracyjnego, który dysponuje pieczątką i może mnie zalegalizować. Oczywiście odpowiedziałem, że to genialny pomysł i ja się podpisuję obiema ręcami. Oczekiwanie. Za pół godziny okazało się, że urzędnika jednak w Darien nie ma, bo pojechał do stolicy i nie wiadomo kiedy wróci. Wysłano mnie więc do centralnego biura migracyjnego w Ciudad de Panama, gdzie miałem się zalegalizować. Pokłóciłem się jeszcze chwilę, żeby mnie wpuścili, żebym nie musiał wracać i potem jechać znowu, ale nic to nie dało.

Na szczęście 30km wcześniej, w Torti, znałem osobę imieniem Dani, pracownika amerykańskiego Peace Corps (wolontariacki program Stanów Zjednoczonych), u którego zostawiłem rower, wrzuciłem do plecaka książkę, szczoteczke do zębów (na szczęście) i pojechałem autobusem do stolicy.

Stolica, ma się rozumieć
-Pan nie może tak wejść.
-Dlaczego?
-Można tylko w długich spodniach.
-?
-Tak mówi regulamin [pracownik ochrony pokazuje ręką na tabliczke umieszczoną przed wejściem].
-Wg tej tabliczki zabrania się wchodzić w czapkach, koszulkach na ramiączkach, z bronią i w klapkach, nie ma mowy o długości spodni.

[nudna kłótnia, zjawia się szef ochrony]

-Ale wg tej tabliczki zabrania się...
-JA tu ustanawiam reguły, nie tabliczka!


Panamczycy, sympatyczni jak zwykle. Zdaje się, że jeszcze o tym nie pisałem, ale w Panamie ogólnie lubią zabraniać wielu rzeczy (z moich ulubionych: nie można pić wody w metrze i pokazywać pępka w miejscu publicznego dostepu do internetu). Zapytałem nawet, czy mają to być dowolne długie spodnie. Powiedziano mi, że tak, więc przedłużyłem moje o płachtę plastikowego worka, ale nie zaakceptowali tego pomysłu.

W okół zakazów, jak wszędzie na świecie, kwitnie bujna strefa ekonomiczna, i tak też przed biurem migracyjnym w Panamie stoi facet wypożyczający długie spodnie. Za 5 dolarów, czyli drogo jak cholera, zwłaszcza, że w Panamie odzież jest śmiesznie tania. Poszedłem do sklepu i kupiłem wieśniacki dres za 4 dolary: moje czarne, można by wręcz rzec: eleganckie, krótkie spodnie, uważane są za strój nieodpowiedni. Natomiast wieśniackie dresy w barwach niebiesko-wściekłopomarańczowo-żółtej to strój jak najbardziej porządany. Wchodzę.

Biuro numer jeden: investigaciones. Ale my nic nie możemy proszę pana, my nie mamy stępla, my w ogóle to nie nie nie nie nie, nie możemy panu pomóc, pan właściwie powinien zapłacić karę 1000$, pan przecież ma obowiązek itd. A pracownicy granicy nie mają obowiązku mówić prawdę? A pańswo Panama nie ma obowiązku zorganizować granicy tak, żeby biuro migracyjne było tam bardziej widoczne niż stoisko z bananami?

Biuro numer dwa: centrala migracyjna, oddział Darien. Ale my nic nie możemy proszę pana, my nie mamy itd. To co ja mam zrobić? Telefon. Drugi telefon. Musi pan jechać do Guabito z powrotem, po pieczątkę [jakieś 700km, w tym przejazd przez centralne pasmo gór, 30 dolarów za bilet, ze 12 godzin jazdy]. Musi pan jechać na granicę, bo my tu pieczątki nie mamy, to nie jest granica. W centrali migracyjnej nie macie jednej głupiej pieczątki? No wie pan. Pan musi jechać na granicę. No świetnie, ja rozumiem, że to bardzo łatwo wysłać mnie w kolejne miejsce, ale proszę zwrócić uwagę, że porucznik na granicy powiedział mi, że pewien urzędnik migracyjny, który pracuje czasem w Darien, a czasem w stolicy, jest obecnie w stolicy, znaczy się: TUTAJ, i, jak mi powiedziano, on mi może podstęplować paszport.

ALEŻ TAKA OSOBA W OGÓLE NIE ISTNIEJE!

No to znaczy, że co? Że porucznik świętej i niepodległej armii panamskiej [hasłem armii panamskiej jest „Dios y patria” czyli „Bóg i ojczyzna”, ale bez honoru] kłamie? Powiem więcej, dwóch poruczników, bo czekając na rozwikłanie mojej sprawy doczekałem się drugiej zmiany i drugi porucznik powiedział mi to samo.

ALEŻ TAKA OSOBA W OGÓLE NIE ISTNIEJE!

No dobrze, no to znaczy, że najpierw mnie oszukano na granicy w Guabito, potem zaś oszukało mnie dwóch poruczników w Darien. Ja mam obowiązek wiedzieć jak funkcjonuje sprawa imigracji do Panamy, natomiast pracownicy panamy mogą nie mieć pojęcia co się wokół nich dzieje, czy tak? Znaczy się: mam lepiej znać pracę urzędników niż sami urzędnicy?

W tym momencie pan urzędnik ze stolicy zaczął mi robić wykład o tym, że on jest urzędnikiem i on wszystko wie doskonale, a porucznicy się mylą. Na co ja, że chodzi mi tylko o to, by wykonać jeden telefon, zadzwonić do tych poruczników i spytać o jaką osobę im chodziło.

ALEŻ TAKA OSOBA W OGÓLE NIE ISTNIEJE!

Ów zaś urzędnik powtarzał w kółko, że ta osoba nie istnieje. No to cóż, to zacząłem grę z innej strony: proszę pana, mam wielki respekt do pańskiej wiedzy i umiejętności, jestem pewny, że ma pan rację. Skądinąd jednak my, wszyscy ludzie, omylni jesteśmy, i istnieje ten ułamek procenta szansy, że jednak pan się myli. Chociaż, podkreślam, jestem absolutnie przekonany, że ma pan rację. I tym bardziej, jeśli ma pan rację, należy zadzwonić do tych poruczników i wyprowadzić ich z błędu, gdyż mogą wprowadzić w błąd kolejnych obcokrajowców, takich jak ja.

Na te ostatnie słowa urzędnik rykną śmiechem: fakt, że można by zrobić coś, co miałoby pomóc komuś, pomóc potencjalnemu petentowi, nie mieścił mu się w głowie na tyle, że aż wydał się komiczny. Przecież urząd nie jest po to, by pomagać, tylko po to, żeby urzędować.

Ech, tak jest chyba na całym świecie.

Ostatecznie uparł się, by nie dzwonić do poruczników. Wykonał telefon do jakiejś innej stacji policyjnej w Darien, po to tylko, żebym się wreszcie zamknął. Swoja drogą: doceniłem tutaj pracę poruczników: nie wiem, czy mylili się, czy nie (prawdopodobnie nie), ale widać było, że jako żołnierze, są to ludzie czynu i w pewnej mierze chcieli mi pomóc. Obdzwonili pół Panamy, żeby dostać numery telefonów na przejście graniczne w Guabito, do biura migracyjnego w stolicy i do „tajemniczego urzędnika z pieczątką”. Natomiast urzędnik w Panamie wzbraniał się przed dzwonieniem do poruczników, bo to przecież żołnierze, to inny urząd. Matko, żołnierze, nie żołnierze, nie gryzą, zwłaszcza przez telefon.

[zmęczonego Czytelnika informuje, że jest to dopiero początek historii]

Pojechałem na Albrook, główny dworzec autobusowy Panamy. Tam dowiedziałem się jak skandalicznie drogi jest bilet do Changuinoli, najbliższego miasta przy przejściu w Guabito. Zanurzyłem się w internet i tam dowiedziałem się, że Portobelo, niewielki port jakieś 100km od Panamy, ma swoje biuro migracyjne. Zdecydowałem się wybrać tam.

Dojechałem późnym popołudniem i biuro było już zamknięte. Portobelo znane jest z ruin pohiszpańskiej twierdzy: wypatrzyłem tam zadaszone, drewniane schody: dobre miejsce na nocleg. Najpierw spotkałem jednak Kanadyjczyka, który pracował w porcie pilnując łodzi. Opowiadał mi trochę o tym jak się przeprawić do Kolumbii, a także o Arturze, Polaku, który mieszka w miasteczku, i na którego zaraz się zreszta natknąłem. Artur mieszka w Portobelo już od dwóch lat, nie mówi dużo i pracuje w lokalnym barze. Jest też drugi Polak, który mieszka na jachcie w zatoce. Jachtów zaś jest trochę, czasem przypływają też niewielkie łodzie towarowe... stąd będę chciał przeprawiać się do Ameryki Południowej, więc jeszcze będzie czas, by napisać coś więcej o Portobelo. To całkiem urocze miejsce.

Następnego dnia w biurze migracyjnym dowiedziałem się, że nic się nie da zrobić, oczywiście, ale po dłuższym naleganiu pani stwierdziła, że jeśli przypłynie dzisiaj jakiś jacht, może mnie dopisać do listy załogantów i przybić pieczęć.

Świetnie, poczekam. I jacht przypłynął, ale pani zmieniła zdanie. Dalsze oczekiwanie nie dawało nadziei, więc wróciłem do stolicy, zahaczając o port Colon, gdzie także powiedziano mi, że nie da się, panie, nic się nie da!

Znów Albrook. Przypomniało mi się, że S., kiedy wjeżdżała do Panamy przez przejście Paso Canoas, nie miała ze sobą jednego z potrzebnych dokumentów, tj. wyciągu z konta bankowego, na którym powinno być co najmniej 500$. Wpuścili ją jednak do kraju, a następnego dnia wróciła ze mną i dokumentem po zaległą pieczątką. I dało się. Dlaczego więc nie zrobić tego samego? Zwłaszcza, że autobus do Paso Canoas kosztuje tylko 17$, nie jedzie przez góry i trwa to zaledwie 8 godzin?

O 4 rano byłem na przejściu. Urzędnicy nie spieszą się specjalnie i zaczynaja pracę dopiero o siódmej. Przeszedłem na stronę kostarykańską po pieczątkę wejścia i wyjścia (bo tak musiała zrobić S.), ale tam poinstruowali mnie, że najpierw muszą mnie oficjalnie wydalić z Panamy, bym mógł dostać te wesołe znaczki. No dobrze. Na granicy w panamskiej opowiedziałem swoją historię i w czasie jakichś dwóch godzin przygotowali oficjalny papier wydalenia i poinformowali, że mogę wrócić dopiero nastepnego dnia. No dobrze...

Pod szerokim dachem przed kościołem w malutkim Paso Canoas stała jedna drewniana ławka. Jakby przygotowana specjalnie na mój nocleg.

Do wjazdu do panamy wymaga się wspomnianego potwierdzenia posiadania 500$ oraz biletu na wyjazd z kraju. Tak przynajmniej informuje oficjalne ogłoszenie na stronie rządowej agencji turystyki, natomiast granica w Paso Canoas ma swoje prawa i wymaga biletu powrotnego do swojego kraju. Nie mówiąc już o tym, że połączenia bezpośrednie między Panamą a Polską zwyczajnie nie istnieją, ten specyficzny przepis wiele mówi o panamskim prawie i panamskiej postawie w ogóle: jest kompletnie bez sensu, nie bierze pod uwagę rzeczywistości i ludzkich potrzeb, ponadto sugeruje, że wizyta w Panamie jest doświadczeniem tak silnym, że po nim nie można kontynuować podróży do innych krajów, tylko trzeba wracać prosto do domu.

Cóż. Postanowiłem trzymać się wersji rządowej agencji turystyki i zrobiłem to, co zrobiła S. i wielu innych ludzi przekraczających granicę panamską: zrobiłem rezerwację na lot do Meksuku z Copa Airlines, która umożliwia, nie opłaciwszy jej, wydrukować bilet. I zwykle to działa, ale w moim wypadku sprawdzili, że bilet nie został opłacony.

W międzyczasie zauważyłem, że przełożony graniczny już od początku wziął sobie mnie na oko i nie zamierzał wpuścić mnie do kraju. Był to jeden z tych grubych, młodych ludzi, o wydatnych policzkach i złym spojrzeniu rozpieszczonego dziecka, które w młodości dusiło koty i gniotło gąsienice, a teraz kontynuuje swoje przyzwyczajenia w kontaktach z ludźmi. Polecił mi ów opłacić bilet.

Oczywiście nie mogłem tego zrobić: wydawać 600$ na próżno. Wynalazłem w internecie, że w USA istnieje prawo wymagające od linii lotniczych, by zostawiały klientom 24-godzinny czas rezygnacji. Po zakupie bilety masz dobę: jeśli zrezygnujesz, zwracane ci są pieniądze co do centa, łącznie z podatkami, opłatami lotniskowymi itp. I obejmuje to również linie amerykańskie operujące w Ameryce Środkowej. Niestety, wtedy właśnie przekonałem się na własnej skórze o tym, jak Stany robią nas w balona, a my się dajemy. Wojska do Afganistanu, wojska do Iraku, a ci nas traktują dalej jak kraj trzeciego świata. W skrócie: bilety w owych amerykańskich liniach lotniczych można zakupić posługując się kartą płatniczą wydaną w krajach pierwszego świata. Polska się nie zalicza.

Co robić? Ostatnie wyjście, to bilet z Panamy do Kostaryki. Wielu obcokrajowców, którzy stawili się na granicy ze „złym biletem” (np. nie z Panamy tylko z Kostaryki do swojego kraju, a to już zupełnie inna sprawa, bo przecież Kostaryka od Panamy jest oddalona o tysiące kilometrów, prawda) musiała kupić bilet autobusowy David (Panama) -San Jose (Kostaryka) i prezentując go na granicy, zostali wpuszczani. Jak już wspomniałem, idiotyczne prawa zawsze generują biznes: na granicy w Paso Canoas stoi budka z biletami David-Panama, kosztują 21$, zwykle nikt ich nie wykorzystuje, bo służą tylko do prezentacji na granicy. Postanowiłem, że trudno, już kupię ten bilet, zmarnuję sześćdziesiąt kilka złotych, ale chcę mieć już z głowy całą tę aferę. Kupiłem, podchodzę do panamskiego biura migracyjnego, urzędnik uśmiechną się złośliwie i nie powiedziawszy mi ani słowa, wypisał mi kolejny dokument wydalenia z Panamy. To ja na to, że przepraszam bardzo, ale posiadam wszystkie dokumenty wymagane do wjazdu, że chcę rozmawiać, chcę się dowiedzieć co jest nie tak. Przydzielili mi żołnierza, który miał mnie odprowadzić do Kostaryki. Ja swoje, że chcę po prostu zapytać o co chodzi, co mam zrobić, by wjechać, że chcę rozmawiać z jakimś szefem tego punktu granicznego. Przydzielili mi drugiego żołnierza, z kajdankami.

Przejście z Panamy do Kostaryki to zmiana światów, cywilizacji i kultur. W punkcie migracyjnym w Panamie pracownicy krzyczą na petentów, rzucają paszportami, burkają jeden do drugiego, jest brudno i bałagan. W Kostaryce uśmiechają się, używają słów typu „proszę usiąść”, „dziękuję”, „dzień dobry”, „czy ma pan jakieś pytania?”. Na ścianach wiszą obrazy, na meblach czasem zdarzy się niewielka rzeźba. I to nie chodzi o pieniądze, bo Panama ma wyższe PKB per capita niż Kostaryka. To jest dziwny kraj ta cała Panama, dziwny kraj...

Zostałem drugi raz wyrzucony z Panamy i nie wiedziałem co robić. Mój rower i wszystkie rzeczy leżały w kraju, do którego nie mogłem wjechać. Były nerwy. Jedyne, co mi pozostało, to przejechać na drugą granicę Kostaryki z Panamą, czyli do Sixaoli. Zacząłem autostopować i poszło dość łatwo: złapałem ciężarówkę, która zawiozła mnie aż za San Jose. A przy okazji nacieszyłem się wyjazdem z nielubianej zbytnio przeze mnie Panamy: czyste miasteczka, sympatyczni, życzliwi ludzie, soczyście zielone pola ryżowe na południowym wybrzeżu kraju, no i moja ulubiona środkowoamerykańska stolica. Kupiłem sobie też wreszcie dobrą kawę, bo tak między nami mówiąc, w Panamie sprzedają w tej materii straszne dziadostwo. I to drożej. Zjadłem wyśmienity obiad: kurczak w ziołach, ryż, fasola, sałatka warzywna, tajadas (czipsy bananowe) i naturalny napój z ananasa (w Panamie za podobną cenę dostajemy ryż, kurczaka bez smaku i rozgotowaną fasolę). Nastepnego dnia – tego dnia, w którym Kostaryka wygrała z Włochami i uzyskała kwalifikacje do fazy pucharowej brazylijskiego mundialu – przejechałem przez prowincję Limon i dostałem się na granicę w Sixaola. Po drodze: święto, w każdym sklepie włączone radio lub telewizor z transmisja meczu, wynik 1-0 utrzymał się do końca, radość.

Znów Sixaola, most kolejowy, znudzeni żołnierze, sprzedawcy bananów i syf. Z budki z przeklętymi żółtymi znaczkami znów wyleźli urzędnicy, próbując wlepić mi znaczek o cenie 3 dolarów, ale zignorowałem ich i zapytałem gdzie jest biuro migracyjne. I okazuje się, że owszem, istnieje, pomimo że poprzednio poinformowali mnie, że żółty znaczek, to wszystko, czego potrzebuję. Otóż, żeby trafić do biura migracyjnego w Guabito, należy wejść kawałek do wsi nasypem kolejowym, zejść schodkami w lewo, przejść jedną przecznicę wzdłuż rzeki, skręcić w prawo i tam, niby w ukryciu, czekał już na mnie upragniony stempel. Nie ma żadnych informacji, żadnych znaków prowadzących w to miejsce. Trzeba wiedzieć. Ktoś mógłby rzec, że przecież zawsze na granicy trzeba dostać pieczątkę. Nie zawsze. Na przykład w Salwadorze nie dają żadnych pieczątek, z Hondurasumam tylko wyjazdową, to dlaczego by w Panamie nie miały być tylko żółte znaczki?

Przedstawiłem te same dokumenty, z którymi w Paso Canoas nie chcieli mnie wpuścić: ten sam paszport, te same potwierdzenie 500$, ten sam bilet z David do San Jose. Pieczątka. Bez problemu. Zalegalizowałem wreszcie swój pobyt w Panamie.

Dalej autostop ze sprzedawcą ciastek do Changuinoli, potem z małą ciężarówką do Almirante. A że już się zciemniało, wziąłem autobus do Gualaca, gdzie znam R., u której mogłem przespać się w łóżku, a nie na schodach, ławce pod kościołem lub przystanku autobusowym pod Siquirres. Następnego dnia dojechałem z powrotem do Panamy, gdzie spędziłem dwa dni z S., bo Dani wracał do Torti dopiero w poniedziałek, i w tenże poniedziałek wieczorem zobaczyłem wreszcie swój rower, by kontunować drogę do Yaviza, na koniec Ameryki Środkowej.

Komentarze

  1. Słodki Jezu, ale miałeś przejścia! A ja myślałem, że załatwienie czegoś w Polskim urzędzie, to jakaś paranoja... Udanej, dalszej podróży!

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż trudno uwierzyć, że coś takiego udało się zakończyć sukcesem!
    Sytuacja bez wyjścia, gratulacje, że dotrwałeś do końca.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hello! This sounds like so much work, but I am glad that you are continuing to try to make this unprecedented journey into the Darien. I will be very excited to read about your journey through the jungle!! I can't wait to see your pictures and hear of your adventures. I hope you write an English version too because it is often hard to understand the Google-translate version of your stories. By the way, Janet and I will go to Poland next week! We are excited to follow part of your route from your previous blog. We are exploring Lithuania right now, and have been here for a few days. Brian

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty