Mompox - moja ulubina prowincja
Pod kościołem św. Barbary rozmawiałem z pewnym chłopcem i dowiedziałem się, że jestem kimś.
- I pan kim jest w życiu? - po standardowych pytaniach o to gdzie, skąd i dokąd na rowerze, nieoczekiwanie czternastolatek przeszedł do konkretów.
- No... człowiekiem.
- Ale coś pan robi na pewno, czymś się zajmuje?
- Aktualnie to niczym, jadę.
- A wcześniej? - drąży.
- Studiowałem, matematykę i fizykę.
- I ukończył pan, licencjackie?
- Magisterskie.
- "Entonces usted es algo!"
Znaczy się, że jestem kimś. Uwaga, pisze do Was ktoś, jeśli chcielibyście wiedzieć. Wdałem się w jakieś standardowe antysystemowe przemyślenie w stylu: co to w ogóle znaczy być kimś? Że mam ten papier z uniwerku? A jak go zgubię, to juz nie będę kimś? Mieć wykształcenie, duży dom [w Panamie jak masz dom z piętrem to jesteś kimś, tak słyszałem], pieniądze? Mieć by być, to się nie trzyma kupy, zupełnie.
Dalsze rozważania zanotowane w moim zeszycie były jeszcze bardziej przaśne, więc ich nie przytoczę.
Potem poszliśmy grać w piłkę. Właściwie nie poszliśmy: zaczęliśmy grać tam, na bulwarze ciągnącym się nad Rio Magdalena. Trochę przeszkadzały kursujące stale motory z całymi rodzinami, parami lub pojedynczo usadowionymi ludźmi, bo pod kościołem św. Barbary na rześki wieczór po upalnym dniu zbiera się całe miasteczko. Z przypadkowej zbieraniny utworzyły się 4 drużyny, cały turniej z niczego, na stadionie między murkiem a trawnikiem.
Po grze usiadłem na ławce. Zacząłem brzdąkać na ukulele, i wtedy z przeciwległej ławki - bo na bulwarze w Mompox jest dużo ławek - podjechał chłopiec. Posłuchał i wrócił na swoja stronę. Potem przybyła jego koleżanka i kolega, wszyscy w wieku lat około dziesięciu, a w końcu przysiadła się na stałe cała trójka. Gracie? Nie grali. Wyciągnąłem więc jajo perkusyjne i przydzielałem każdemu funkcję perkusisty po kolei. Zrobiło się wesoło, byliśmy i graliśmy razem. Potem przybyli dorośli, ale wbrew wszystkim bajkom, wbrew Małemu Księciowi i wbrew wszystkim o dorosłych wyobrażeniom, dorośli wcale wszystkiego nie popsuli. Pytania, że oj to daleko, że z Meksyku, Meksykanin (ostatnio ludzie wierzą w to zaskakująco łatwo)? Polak, może być, że Polak... Zagrałem piosenki hiszpańskie i następnie sprowadzono Rafaela Betancourta. Rafael Betancourt wygląda tak, jak się nazywa: po siedemdziesiątce, wydatne zmarszczki na skórze ciasno oblepiającej kościstą twarz, garbaty nos, siwy włos... No i gitara. Podał mi silną, twardą jak dachówka dłoń i zaprezentował pierwsze bolero. Potem ja, potem on, ja, on, i wreszcie wpadliśmy na ten zupełnie genialny pomysł zestrojenia jednego instrumentu z drugim i dalej już graliśmy razem. Akompaniowałem arpeggiami jego zdecydowanym uderzeniom tang i walców, przejmowałem rolę rytmiczną, gdy grał wstępy i mosty. Znaczy się: z całym uznaniem i pokorą przyjąłem postawę ucznia i mimo wrodzonej upartej zadziorności, bardzo mi to odpowiadało. Chyba zestarzałem się razem z nim. I szło nam bardzo dobrze. Spiewał energicznym, jęczącym ale czystym głosem zapomnianych ballad. Za murem płynęła rzeka, bulwarem raz po raz przechodzili ludzie - czasem ktoś zatrzymał się - a w plastikowy kieliszek raz po raz szła kolejka aguardiente. Czasem zatrzymywała się, bo Rafael akurat grał. Był z nami młody wokalista vallenato, który po odpowiedniej ilości kolejek wreszcie zaprezentował swoje możliwości rozkołysując starego Betancourta jak garifuńską murzynkę z karaibskiej plaży. Był dobry, ale prawdziwą furorę robiło jajo. Jajo dostałem w Heredii, w Kostaryce, gdy pierwszy raz podczas tej podróży grałem na ulicy. Od tej pory ja i jajo podróżujemy razem.
Mieliśmy więc już cała orkiestrę: głos, seksję rytmiczną - gitara, sekcję od ozdobnych pierdolników - ukulele, i perkusję w postaci jaja. Wybornie było. A potem każdy poszedł do swojego domu, tak gdzieś po pierwszej. I zostawili mnie do spania na ławce. W Mompox jest w zasadzie bardzo bezpiecznie, drzwi w domach pootwierane na oścież całymi dniami, a jednak dziwne to było. Bo wydaje mi się, że np. w Polsce ktoś by mnie z nich przygarnął. Albo raczej: wydaje mi się, że ludzie, których znam, nie zostawiliby po kilkugodzinnej wspólnej imprezie nowo poznanego włóczęgi z rowerem. Dziwności. Ale może to dlatego, że ja znam samych fajnych ludzi.
----------
W Departamencie Bolivar w dniach łikendu 27-28 września w loteriach zaznaczano numer 4153. Znaczy się: nikaragueńską rejestrację mojego roweru.
- Rejestracja, rejestracja!
- Hm...? - zatrzymuję się zdziwiny, bo może mi odpadła na przykład.
- 4...1...5...3... Będzie do loterii!
I tak ze trzy razy. A kto wie ile razy ją notowano bez zatrzymywania mnie?
W Santa Ana, obok Mompox, usłyszałem Etudę Rewolucyjna w wersji salsa. Kształcą się ludzie...
----------
Do Mompox jechałem przez wzgórza. Pagóry właściwie, ale upierdliwe (w górę, w dół, w górę, w dół, w górę...). Potem wielgachny prom z Magangue, na który wtacza się z 10 ciężarówek, osobówki, motory, dwa rowery i jeden koń. I on potem mknie z nurtem największej z kolumbijskich rzek, skręca zgrabnie jak sarenka. Wysiadam, dalej jeszcze 20km nieasfaltowanego kurzu. Podczas pakowania się ludzi na prom dochodzi do abordażu przez taksówkarzy.
Prom pływa dwa razy dziennie, jakby ktoś się wybierał. Pytanie o godzine jest niestosowne. Dwa razy dziennie to znaczy jeden rano, drugi po południu, co ty jeszcze chcesz wiedzieć. Kiedy odpływa, no jak się załaduje to odpływa.
Z Mompox w kierunku Santa Ana przekracza się węższe ramie rzeki i promy są niewielkie, bardziej jak te przekraczające San na Podkarpaciu.
----------
I sam Mompox... O tym miasteczku należy pisać powoli, tak jak powoli stawia się kroki na bulwarze nad Rio Magdalena, mijając kolejne białe domy i kamieniczki wpatrzone w błotniste wody rzeki. Drzwi są w nich zwyczajowo otwarte, a w tych większych ze środka krzyczy zieloność patio, bujają wiklinowe fotele. Właściwie nie mogę się oprzeć: idę i zerkam przez drzwi i okna do środka. Zawsze znajduję tam cały zestaw chyba mniej niż bardziej potrzebnych sprzętów (lubię to słowo w domowym kontekście), bibelotów, obrazów, wazoników, stojaczków i sędziwych babć.
Jest niedziela i w bramie jednego z domów cztery kobiety grają w karty. Faceci w tym czasie pewnie uganiają się za czymś na motorach burczących po wąskich uliczkach puebla. Kształty łagodne: wszystko topi się wprost od upału. Magia spokoju. Te patia fascynują: stare sprzęty i zakodowany w nich jakiś dziewiętnastowieczny mieszczański konserwatyzm. Patia, kwiaty, werandy, otwarte okna i drzwi, to jest Mompox.
Wieczorem wszyscy zbieraj się na placu św.Barbary, gdzie dzieci grają w piłkę, dorośli zwyczajem dorosłych - nie grają, tylko siedzą na ławkach. I jedzą. Wszyscy jedzą lody. Czas nie umyka, zatrzymał się zupełnie i nie płynie, a mieszkańcy urzekają życzliwością. Sławna Cartagena przy Mompox to tylko kolejny turystyczny moloch, pełny barów, hoteli, dyskotek i łączących to wszystko piętrowych autobusów, z których spoglądają na ciebie ukryte za słonecznymi okularami oczy zachodnich Europejczyków i Amerykanów z północy. Zupełnie bez czaru, bez magii, którą ktoś kiedyś rozlał na momposińskie ulice i tak już zostało. W nocy światło spływa z żelaznych latarni, odbija się od bruku, białych ścian i ławek, na których przysiadają się mieszkańcy i na których siadam i ja. I jest mi dobrze, chociaż gorąco jak diabli. Właściwie to nocą nawet nie jest tak źle. Nad rzeką rośnie bambus, po drzewach skaczą małpy. Bajka. Urocza bajka.
Siedziałem tak wieczorem i patrzyłem w światło latarni, syciłem się nim. Przypominało mi to jakieś odległe-bliskie miejsca, jakiś zapomniany czas mojego życia, pewnie we Wrocławiu, beztroskie czasy szkoły średniej, kiedy człowiek siadał, patrzył i przede wszystkim to: pozwalał sobie gapić się, i wpadał w jakiś nastrój opisywany zawsze jakimś zbyt napuszonym słownictwem. Rodzaj oderwała się od ziemi i latanie ledwie dziesięć centymetrów nad nią, wystarczająco dużo, by przypatrzeć się jej w inny sposób: nie dotykając - odłączyć się od ziemskich problemów.
„Przybywając do każdego nowego miasta, podróżny odnajduje własną przeszłość, o której posiadaniu już nie pamiętał: obcość tego, czym już nie jesteś lub czego nie posiadasz, oczekuje cię przy przejściu przez miejsca obce i nigdy niewzięte w posiadanie.” Italo Calvino, cytat dostany od M.Ł. To dość ironicznie, że czasem widząc coś nowego czuje się silniej dawną stratę, niż świeży zysk.
No i wreszcie to jest to, co tu, w Ameryce, tak rzadko się spotyka, i może właśnie z tęsknoty za tym tak mnie Mompox poruszył: spokój w mieście. Bez przygniatającego hałasu gigantycznych głośników emitujących reaggeton, trąbienia motorów i aut, nagabujących sprzedawców wszystkiego. Mieć te dwie rzeczy na raz: miasto i spokój, nie wydarzyło mi się chyba podczas całej tej podróży. A spokój miasta innym ci jest od spokoju lasu, od spokoju gór. Bo jak bardzo by nie kochać gór, miasto ma ten składnik bezpieczeństwa, które daje tylko bliskość ludzi, jaką daje cywilizacja. Czasem od tego uciekamy, ale innym razem, zmęczeni ciągłym byciem w drodze, tęsknimy za tym, tego właśnie potrzebujemy. Komfort psychiczny. Siedziałem tej pierwszej nocy, gapiłem się w ścianę, nie miałem gdzie spać, byłem brudny i zmęczony, i czułem się wspaniale. Radosne uniesienie i spokój.
Szkoda, że nie pisałem tamtego wieczoru. Wtedy - może? - opisałbym to lepiej. A może nie, może tylko straciłbym tamtą chwilę. Czasem coś mi mówi, że teraz nie, nie pisz, nie nagrywaj, nie rób zdjęć. Żyj.
- I pan kim jest w życiu? - po standardowych pytaniach o to gdzie, skąd i dokąd na rowerze, nieoczekiwanie czternastolatek przeszedł do konkretów.
- No... człowiekiem.
- Ale coś pan robi na pewno, czymś się zajmuje?
- Aktualnie to niczym, jadę.
- A wcześniej? - drąży.
- Studiowałem, matematykę i fizykę.
- I ukończył pan, licencjackie?
- Magisterskie.
- "Entonces usted es algo!"
Znaczy się, że jestem kimś. Uwaga, pisze do Was ktoś, jeśli chcielibyście wiedzieć. Wdałem się w jakieś standardowe antysystemowe przemyślenie w stylu: co to w ogóle znaczy być kimś? Że mam ten papier z uniwerku? A jak go zgubię, to juz nie będę kimś? Mieć wykształcenie, duży dom [w Panamie jak masz dom z piętrem to jesteś kimś, tak słyszałem], pieniądze? Mieć by być, to się nie trzyma kupy, zupełnie.
Dalsze rozważania zanotowane w moim zeszycie były jeszcze bardziej przaśne, więc ich nie przytoczę.
Potem poszliśmy grać w piłkę. Właściwie nie poszliśmy: zaczęliśmy grać tam, na bulwarze ciągnącym się nad Rio Magdalena. Trochę przeszkadzały kursujące stale motory z całymi rodzinami, parami lub pojedynczo usadowionymi ludźmi, bo pod kościołem św. Barbary na rześki wieczór po upalnym dniu zbiera się całe miasteczko. Z przypadkowej zbieraniny utworzyły się 4 drużyny, cały turniej z niczego, na stadionie między murkiem a trawnikiem.
To on. Stadion. |
Po grze usiadłem na ławce. Zacząłem brzdąkać na ukulele, i wtedy z przeciwległej ławki - bo na bulwarze w Mompox jest dużo ławek - podjechał chłopiec. Posłuchał i wrócił na swoja stronę. Potem przybyła jego koleżanka i kolega, wszyscy w wieku lat około dziesięciu, a w końcu przysiadła się na stałe cała trójka. Gracie? Nie grali. Wyciągnąłem więc jajo perkusyjne i przydzielałem każdemu funkcję perkusisty po kolei. Zrobiło się wesoło, byliśmy i graliśmy razem. Potem przybyli dorośli, ale wbrew wszystkim bajkom, wbrew Małemu Księciowi i wbrew wszystkim o dorosłych wyobrażeniom, dorośli wcale wszystkiego nie popsuli. Pytania, że oj to daleko, że z Meksyku, Meksykanin (ostatnio ludzie wierzą w to zaskakująco łatwo)? Polak, może być, że Polak... Zagrałem piosenki hiszpańskie i następnie sprowadzono Rafaela Betancourta. Rafael Betancourt wygląda tak, jak się nazywa: po siedemdziesiątce, wydatne zmarszczki na skórze ciasno oblepiającej kościstą twarz, garbaty nos, siwy włos... No i gitara. Podał mi silną, twardą jak dachówka dłoń i zaprezentował pierwsze bolero. Potem ja, potem on, ja, on, i wreszcie wpadliśmy na ten zupełnie genialny pomysł zestrojenia jednego instrumentu z drugim i dalej już graliśmy razem. Akompaniowałem arpeggiami jego zdecydowanym uderzeniom tang i walców, przejmowałem rolę rytmiczną, gdy grał wstępy i mosty. Znaczy się: z całym uznaniem i pokorą przyjąłem postawę ucznia i mimo wrodzonej upartej zadziorności, bardzo mi to odpowiadało. Chyba zestarzałem się razem z nim. I szło nam bardzo dobrze. Spiewał energicznym, jęczącym ale czystym głosem zapomnianych ballad. Za murem płynęła rzeka, bulwarem raz po raz przechodzili ludzie - czasem ktoś zatrzymał się - a w plastikowy kieliszek raz po raz szła kolejka aguardiente. Czasem zatrzymywała się, bo Rafael akurat grał. Był z nami młody wokalista vallenato, który po odpowiedniej ilości kolejek wreszcie zaprezentował swoje możliwości rozkołysując starego Betancourta jak garifuńską murzynkę z karaibskiej plaży. Był dobry, ale prawdziwą furorę robiło jajo. Jajo dostałem w Heredii, w Kostaryce, gdy pierwszy raz podczas tej podróży grałem na ulicy. Od tej pory ja i jajo podróżujemy razem.
Mieliśmy więc już cała orkiestrę: głos, seksję rytmiczną - gitara, sekcję od ozdobnych pierdolników - ukulele, i perkusję w postaci jaja. Wybornie było. A potem każdy poszedł do swojego domu, tak gdzieś po pierwszej. I zostawili mnie do spania na ławce. W Mompox jest w zasadzie bardzo bezpiecznie, drzwi w domach pootwierane na oścież całymi dniami, a jednak dziwne to było. Bo wydaje mi się, że np. w Polsce ktoś by mnie z nich przygarnął. Albo raczej: wydaje mi się, że ludzie, których znam, nie zostawiliby po kilkugodzinnej wspólnej imprezie nowo poznanego włóczęgi z rowerem. Dziwności. Ale może to dlatego, że ja znam samych fajnych ludzi.
----------
W Departamencie Bolivar w dniach łikendu 27-28 września w loteriach zaznaczano numer 4153. Znaczy się: nikaragueńską rejestrację mojego roweru.
- Rejestracja, rejestracja!
- Hm...? - zatrzymuję się zdziwiny, bo może mi odpadła na przykład.
- 4...1...5...3... Będzie do loterii!
I tak ze trzy razy. A kto wie ile razy ją notowano bez zatrzymywania mnie?
W Santa Ana, obok Mompox, usłyszałem Etudę Rewolucyjna w wersji salsa. Kształcą się ludzie...
----------
Do Mompox jechałem przez wzgórza. Pagóry właściwie, ale upierdliwe (w górę, w dół, w górę, w dół, w górę...). Potem wielgachny prom z Magangue, na który wtacza się z 10 ciężarówek, osobówki, motory, dwa rowery i jeden koń. I on potem mknie z nurtem największej z kolumbijskich rzek, skręca zgrabnie jak sarenka. Wysiadam, dalej jeszcze 20km nieasfaltowanego kurzu. Podczas pakowania się ludzi na prom dochodzi do abordażu przez taksówkarzy.
Gdy promu jeszcze nie widać, wśród konkurentów atmosfera jest stosunkowo luźna |
Następnie zjawia się on.... |
i zaczyna się nerwowe dreptanie w miejscu |
podczas, gdy pojazdy - ustawione nienagannie na startowej linii dla zapobieżenia faworyzowania jednych kosztem innych - czekają już na klientów [tak, tak, niektóre z tych samochodów to UAZy] |
i gdy pomost łaczący barkę z lądem jeszcze nie dotyka ziemi, oni już wskakują na pokład i rozpoczyna się walka o klienta. |
Prom pływa dwa razy dziennie, jakby ktoś się wybierał. Pytanie o godzine jest niestosowne. Dwa razy dziennie to znaczy jeden rano, drugi po południu, co ty jeszcze chcesz wiedzieć. Kiedy odpływa, no jak się załaduje to odpływa.
Z Mompox w kierunku Santa Ana przekracza się węższe ramie rzeki i promy są niewielkie, bardziej jak te przekraczające San na Podkarpaciu.
----------
I sam Mompox... O tym miasteczku należy pisać powoli, tak jak powoli stawia się kroki na bulwarze nad Rio Magdalena, mijając kolejne białe domy i kamieniczki wpatrzone w błotniste wody rzeki. Drzwi są w nich zwyczajowo otwarte, a w tych większych ze środka krzyczy zieloność patio, bujają wiklinowe fotele. Właściwie nie mogę się oprzeć: idę i zerkam przez drzwi i okna do środka. Zawsze znajduję tam cały zestaw chyba mniej niż bardziej potrzebnych sprzętów (lubię to słowo w domowym kontekście), bibelotów, obrazów, wazoników, stojaczków i sędziwych babć.
Jest niedziela i w bramie jednego z domów cztery kobiety grają w karty. Faceci w tym czasie pewnie uganiają się za czymś na motorach burczących po wąskich uliczkach puebla. Kształty łagodne: wszystko topi się wprost od upału. Magia spokoju. Te patia fascynują: stare sprzęty i zakodowany w nich jakiś dziewiętnastowieczny mieszczański konserwatyzm. Patia, kwiaty, werandy, otwarte okna i drzwi, to jest Mompox.
Wieczorem wszyscy zbieraj się na placu św.Barbary, gdzie dzieci grają w piłkę, dorośli zwyczajem dorosłych - nie grają, tylko siedzą na ławkach. I jedzą. Wszyscy jedzą lody. Czas nie umyka, zatrzymał się zupełnie i nie płynie, a mieszkańcy urzekają życzliwością. Sławna Cartagena przy Mompox to tylko kolejny turystyczny moloch, pełny barów, hoteli, dyskotek i łączących to wszystko piętrowych autobusów, z których spoglądają na ciebie ukryte za słonecznymi okularami oczy zachodnich Europejczyków i Amerykanów z północy. Zupełnie bez czaru, bez magii, którą ktoś kiedyś rozlał na momposińskie ulice i tak już zostało. W nocy światło spływa z żelaznych latarni, odbija się od bruku, białych ścian i ławek, na których przysiadają się mieszkańcy i na których siadam i ja. I jest mi dobrze, chociaż gorąco jak diabli. Właściwie to nocą nawet nie jest tak źle. Nad rzeką rośnie bambus, po drzewach skaczą małpy. Bajka. Urocza bajka.
Siedziałem tak wieczorem i patrzyłem w światło latarni, syciłem się nim. Przypominało mi to jakieś odległe-bliskie miejsca, jakiś zapomniany czas mojego życia, pewnie we Wrocławiu, beztroskie czasy szkoły średniej, kiedy człowiek siadał, patrzył i przede wszystkim to: pozwalał sobie gapić się, i wpadał w jakiś nastrój opisywany zawsze jakimś zbyt napuszonym słownictwem. Rodzaj oderwała się od ziemi i latanie ledwie dziesięć centymetrów nad nią, wystarczająco dużo, by przypatrzeć się jej w inny sposób: nie dotykając - odłączyć się od ziemskich problemów.
„Przybywając do każdego nowego miasta, podróżny odnajduje własną przeszłość, o której posiadaniu już nie pamiętał: obcość tego, czym już nie jesteś lub czego nie posiadasz, oczekuje cię przy przejściu przez miejsca obce i nigdy niewzięte w posiadanie.” Italo Calvino, cytat dostany od M.Ł. To dość ironicznie, że czasem widząc coś nowego czuje się silniej dawną stratę, niż świeży zysk.
No i wreszcie to jest to, co tu, w Ameryce, tak rzadko się spotyka, i może właśnie z tęsknoty za tym tak mnie Mompox poruszył: spokój w mieście. Bez przygniatającego hałasu gigantycznych głośników emitujących reaggeton, trąbienia motorów i aut, nagabujących sprzedawców wszystkiego. Mieć te dwie rzeczy na raz: miasto i spokój, nie wydarzyło mi się chyba podczas całej tej podróży. A spokój miasta innym ci jest od spokoju lasu, od spokoju gór. Bo jak bardzo by nie kochać gór, miasto ma ten składnik bezpieczeństwa, które daje tylko bliskość ludzi, jaką daje cywilizacja. Czasem od tego uciekamy, ale innym razem, zmęczeni ciągłym byciem w drodze, tęsknimy za tym, tego właśnie potrzebujemy. Komfort psychiczny. Siedziałem tej pierwszej nocy, gapiłem się w ścianę, nie miałem gdzie spać, byłem brudny i zmęczony, i czułem się wspaniale. Radosne uniesienie i spokój.
Szkoda, że nie pisałem tamtego wieczoru. Wtedy - może? - opisałbym to lepiej. A może nie, może tylko straciłbym tamtą chwilę. Czasem coś mi mówi, że teraz nie, nie pisz, nie nagrywaj, nie rób zdjęć. Żyj.
z drogi na poranny prom. |
lody! pan sprzedaje. |
plac św.Barbary. |
bulwar. |
dom z balkonem na rogu. |
koty, które opanowały cmentarną kaplicę. |
białe domy. |
o. ptak. ptak też sprzedaje lody ze swoim panem. |
biały dom. |
prowadź mnie ulico. |
latarnie. |
Jutro idę na Travenalia w Krakowie. Jak każdego roku posłucham prelekcji ludzi mniej lub bardziej interesujących podróżniczo. Jednymi się rozczaruję, a innymi zachwycę.Ogólnie to najważniejsze dla mnie takie wydarzenie. Uwielbiam tam być i czekam na to strasznie.
OdpowiedzUsuńI właśnie Ciebie tam brakuje. :D
Bo dałeś się ponieść, zdecydowałeś w ten sposób, nienachalnie, bez nadęcia, zwyczajnie, a niezwyczajnie.
Od czasu, kiedy znam tego bloga, to jesteś dla mnie niegasnącą inspiracją. Można powiedzieć, że przygodowy sposób podróżowania, jaki sama wybieram zainspirowany jest Tobą. Bo namiot, Bałkany, Iran, Azja, góry, rower, przygoda, zero nadęcia. Spokój.
Nawet jak czasami szukam kompana do podróży, to zdarzyło mi się, że kiedyś chłopak zalinkował mi Twojego bloga i napisał, że jesteś zajebisty i możemy w naszą podróż wpleść trochę Twojej.:-)
Mam nadzieję, że jak już "dojedziesz", to usłyszę Cię na Travenaliach. I nie jako suport suportu, tylko jako wieczorne gwiazdorstwo.:)
Kasia
Zdecydowanie go brakuje na Travenaliach ;-)
UsuńAj nie, ja za bardzo strzegę się, żeby nie zdobyć żadnego najwyższego szczytu, ani w ogóle nie zrobić niczego naj, żeby mnie na takich trawenaliach chcieli ; )
OdpowiedzUsuńŚwietnie to wszystko opisujesz. I świetna podróż! Pozdrowienia :)
OdpowiedzUsuń