W roli kucharza

Z Capurgana do gospodarstwa La Paloma idzie się przez puszczę jakieś sześć godzin. A potem działa znany mechanizm kolumbijski: przychodzisz, rozglądasz się, otwierasz oczy coraz szerzej i z planowanych dwóch dni robi się dziesięć. Jak głosi kolumbijskie hasło, nawiązujące do złej sławy niebezpiecznego kraju wplątanego w najdłuższą w Ameryce wojnę domową: tak naprawdę jedyne ryzyko jest takie, że będziesz chciał tu zostać. W La Paloma wyszło podobnie: chwilowo zwolniony etat kucharza i ogrodnika przejąłem z radością.

Wyposażenie podstawowe na sześciogodzinny spacer po puszczy to maczeta i odpowiednie obuwie. Tym odpowiednim obuwiem - specjalistycznym sprzętem do przedzierania sie przez nieprzebrany busz darieński - nie jest ani goretex, ultrasuperśmex ani żaden tam amerykański wynalazek ze sklepu dla Prawdziwych Podróżników, tylko solidne gumiaki. Do tego spodnie długie, albo piłkarskie podkolanówki. Bagaże, w tym jedzenie dla nas i pracowników folwarku pakujemy na dwa muły i wychodzimy za późno, czyli o 11.

Puść się przez puszczę

Jorge i Victor puścili się pierwsi z mułami: zwierzęta gnały długimi krokami pozostawiając reszte peletonu w tyle. Ja i Ivone - korpus fotograficzno-filmowy odpowiedzialny za dokumentację przejścia - zostaliśmy na samym końcu: drogę utrudniały nam kolejne wodospady, motyle i bambusowe zagajniki, których nie sposób było pozostawić w stanie niesfotografowanym.

Od Capurgana ścieżkaprowadzi wzdłuż lotniska, mija nasz (mój i S.) dom, a za rzeką odbija w lewo od głównej ścieżki na wodospady El Cielo (niebo) i podążając za traktem na Acandi. Im dalej od miasteczka, tym puszcza gęstsza, a przekraczane rzeki coraz szczelniej obwieszone z obu stron roślinnością - rajsko uwieszonymi nad wodą palmami i lianami. Coraz częściej towarzyszą nam kolorowe motyle i pohukiwania małp.

Jest sierpień, czyli pora deszczowa w pełni: nie wiadomo, czy rano, w nocy czy po południu, ale można być pewnym, że będzie lało. Pory deszczowe w innych regionach bywają dużo bardziej punktualne, jak w Santiago de Veraguas w głębi szerokiego półwyspu Azuero w Panamie. Pada o 16, można nastawiać zegarki. Tutaj, w wąskim przesmyku Darien, targanym wiatrami znad Pacyfiku na zachodzie i Morza Karaibskiego na wschodzie, ulewy można się spodziewać o kazdej porze. Bez względu jednak na ilość błota wywołanego deszczem etatowi pracownicy La Paloma na mułach robią trase z Capurgana w mniej niż 3 godziny. My, z bagażami i piechotą, z jukami raz po raz zahaczającymi się o gałęzie oraz z incydentem zagubienia się w lesie części grupy (ze mną włącznie, rzecz jasna) doczłapaliśmy po właściwie prawie siedmiu długich godzinach.

- No i gdzie teraz? - Jorge i Victor prowadzący muły zostawili również ją daleko w tyle i S. czeka na nas na rozdrożu. Ivone, która nie pierwszy raz idzie do La Paloma, zaproponowała ścieżkę w lewo, z widocznymi, świeżymi śladami kopytek.

Ale kopytka w okolicy widać wszędzie, bo ściąganie z lasu pachnących cedrowych desek ciętych piłą spalinową jest jednym z niewielu zajęć ludności lokalnej, która zadowala się drewnem, turystyką i transportem motorówkowym - ziemie leżą odłogiem, paradoks, że do tak wiejskiej osady warzywa transportuje się z miasta. Tak więc po długim i ostrym podejściu doszliśmy do sterty przygotowanych do drogi desek, za którą śladu mułów już nie było.

- Victooooooor! - nie odpowiedział. Gwizdy, wyczekiwanie, cisza. Zeszliśmy do rozstaja, wybraliśmy drugą drogą i dotarliśmy do naszych, którzy czekali na zagubionych dłuższą chwilę.


Valle de Los Rios, czyli Dolina Rzek, czyli obraz Edenu pośród puszcz: schodzisz błotnistą ścieżką z trudem przebijającą się przez tropikalną gęstwinę, mijasz otwartą na oścież, drewnianą bramę i nagle zamiast splecionych lianami drzew rozpościera się przed tobą zielona łąka rozłożona na łagodnych pagórkach porozdzieranych chłodymi strumieniami. O rzut kamieniem przebiega stado bydła śnieżnobiałej maści, ptaszki ćwierkają, bieży baranek, lata motylek, a niepewność zaszytą w ciasnym półmroku puszczy zastępuje spokój. Słowem: no prawie jak Beskid Niski.

Wrota do Raju, brakuje tylko świętego Piotra
Mijamy jeszcze kilka takich drewnianych bram i strumieni, i dochodzimy do szeroko rozlanej, płytkiej rzeki, prostującej się jak autostrada spośród łąk i równie prosto wpadająca znów w puszczę. Idąc kawałek w górę nurtu padamy ze zmęczenia koło domu, gdzie zrzucamy na chwilę kalosze, częstują nas kawą i plasterkiem świeżego sera, którego kilka funtów kupujemy na zapas. To połowa drogi.

Valle de los Rios - to stąd w sobotnie poranki schodzi do Capurgana karawana mułów z serami i maniokiem. Za domem mijamy ostatnią przed La Paloma rzekę, nabieramy na zapas wody i wpuszczamy się na kolejne trzy godziny w dżunglę. Las zagęszcza się, szlak z czegoś w rodzaju wąskiej drogi przechodzi w majaczącą na lewo i prawo ścieżynkę, która, niezdecydowana, pnie się w górę tylko po to, by zaraz zbiec w dół. Rzedko bywa - ale zdarza się - że ciągnie przez chwilę po grzbiecie, dając wytchnienie kolanom i zmęczonym wilgotnym powietrzem płucom, a oczom możliwość przyjrzenia się z góry zielonej plątaninie. Majestatyczna, chociaż męcząca. Bo w górę, bo w dół, bo błoto jak cholera i jak cholera wilgotno. Ale tak dojść wreszcie to radość.

Valle de los Rios: do podróży z dzieckiem po dżungli potrzebne są: ojciec, dziecko i muł

Rzadkość: coś widać

Jakość drogi po deszczu. Gdy wracaliśmy, od kilku dni dziwnym trafem nie padało, i ścieżka była w zupełnie innym, tj.: znacznie lepszym stanie
Jest szósta rano, idę do kuchni skubnąć coś na przebudzenie. I wyciągnąć się jeszcze na parę chwil w hamaku zanim zacznie się robota poranna, czyli przygotowanie śniadania dla pracowników. W obecnym stanie zmiany między gospodarzami La Palomy pozostało tych pracowników... dwóch, plus ja i Sandra, więc robota nie jest jakaś mordercza, delikatnie mówiąc. Chociaż cały ceremoniał rąbania drewna i rozpalania pieca trzy razy dziennie zajmuje trochę czasu.

Zwierzaki już czekają na żarcie: zawsze jako pierwsze obstępują mnie cztery króliki, które sobie tylko znanym sposobem przedostają się na ogrodzoną przestrzeń kuchni, dalej dwa szczeniaki, kot i dwa kocięta. Środkiem paraduje stary, biały kaczor: jako jedyny lata na tyle wysoko, by nic sobie nie robić z dumetrowego płotu. Pozostałe kury i kaczki czasem wkradają się przez jakąś dziurę, uchylonymi drzwiami czy szparą między belkami, natomiast Biały po prostu wskakuje bez żadnego problemu. Robi to jednak tylko rano, potem przechadza się po betonowej podłodze kuchni, syczy na szczeniaki i straszy kocięta. Króliki zamierają gdy przechodzi, odprowadzają wzrokiem w kierunku bramy, na którą Biały wskakuje jednym susem: odbija się energicznie od ziemi, rozpościera szeroko skrzydła, futra zaskoczonych królików stroszą się na moment, Biały sięga szczytu bramy, zeskakuje na parapet chaty i w końcu na ziemię. Poszedł.

Wydawało by się, że życie w puszczy pełne jest barw, ale tak naprawdę zwykle jest dość szaro: bo po, przed lub w trakcie deszczu. Ale gdy czasem wyjdzie słońce, cała ta wilgotna, skropiona wodą okolica nabiera koloru, jak gulasz warzywny posypany kurkumą.

Dziś na obiad: zupa z soczewicy (z czosnkiem, cebulą i oregano), makaron i krem z ciecierzycy posypany szczypiorkiem. Szał.

Miejsce pracy spełniające wszystkie wymogi BHP

Arepy - kukurydziane placki

A to ten gulasz z kurkumą

----------

Według ogólnej klasyfikacji tak zwanej społeczności podróżniczo-turystycznej, pośród wyjeżdżających z domu w celach innych niż - z grubsza - praca czy edukacja, istnieje bipolarny podział na podróżnika i turystę. Różnice między tymi gatunkami są dysusyjne, często wydumane, a wszelkie próby porównywania czy wartościowania stale wywołują emocje u identyfikujących się z jedną czy drugą grupą.

Natomiast ja, jako swój własny zwolennik i mentor, hipster i trendsetter, oraz ogólnie rzecz biorąc alternatywa dla alternatywy, uważam, że opisanemu konfliktowi brakuje trzeciego elementu, owej trzeciej drogi, tajemnicy Sagali, języczka u wagi, Partii Zielonych w RFN czy naszego PSLu, na który podobno nikt nie głosuje, ale jakoś zawsze wchodzą do Sejmu.

Kim jest bowiem wagabunda, podróżnikiem czy turystą? Jeśli turysta to mniej więcej ten, który kupuje dwutygodniową wycieczkę w biurze podróży [sic!] Helena z Kalisza, a podróżnik jedzie by odkryć, poznać coś relatywnie nowego i niesztampowego, mając przy tym jakiś plan, zarys, zamiar, jak zdobycie Khan Tengri czy poznanie kultury Rusinów północnej Słowacji, kim będzie ten, który jedzie bez biura podróży i bez planu ni zamiarów? Kim jes ten, który zatrzymuje się na 3 miesiące na plantacji kawy, potem jedzie kawalek dalej, spędza tygodnie w Panamie żonglując na skrzyżowaniach, a potem ma już jechać do Ekwadoru, ale ktoś mu opowiada o pewnej dziwacznej wiosce w Brazylii i plan znów się zmienia? Ktoś, którego czas pobytu w danym miejscu nie zależy ani od zabytków, ani obecności nieznanych plemion czy liczby metrów nad poziomem morza, a raczej od czystego przypadku, od spotkania kogoś, znalezienia się w takiej czy innej sytuacji? Słowem ktoś, kto jedzie po to, by być w drodze?

Ktoś taki to jest właśnie wagabunda. Ogólnie zakręcony gość, czasem pijak, często narkoman, zupełnie taki jak chłopaki na twoim osiedlu, tylko zwykle bardziej radosny. Bywa, że wegeterianin, ale to raczej ze względu na cenę mięsa i dostępność fasoli. Zupełnie normalna postać, w szczególności: ktoś, kto też pewnie dałby się wciągnąć w całą tą popieprzoną dyskusję o turystach i podróżnikach. No zupełnie tak jak ja to właśnie zrobiłem.

[La Palma, Salwador] Wagabunda czasem przejeżdża rowerem kraj z północy na południe, na południu czyta w gazecie, że na północy jest taka fajna kolorowa wioska, więc pedałuje sowrotem na północ. I ta wioska rzeczywiście jest fajna.
[La Paloma, Kolumbia] Bywa, że wagabunda budzi się któregoś dnia w drewnianej chacie i okazuje się, że stał się ogrodnikiem i kucharzem na farmie w środku dżungli Darien. Jak? To bardzo proste: przyjechał do pewnej wioski, gdzie się zasiedział, bo było ładnie, poznał kogoś, kto też grał na ukulele, ten ktoś znał kogoś, kto znał takie miejsce... no i jakoś tak wyszło, po prostu.

----------

Spacery. Puszcza wciąga niebezpiecznie. Masz w ręku maczetę, która tnie bez litości, wycina ci twoją własną drogę. I tobie samemu to imponuje, ekscytuje: zagłębiasz się w zieleń, pochylone nad tobą drzewa - co zobaczysz za koljnym ściętym liściem, który zaraz padnie pod ostrzem, jaki zapach, jaki krzyk. Gdy w pewnym momencie odwracasz się, by wrócić, droga powrotna jawi się równie nieznana, co otchłań przed tobą. Łatwo się zgubić.

----------

La Paloma, czyli po hiszpańsku gołąb. Gospodarstwo kawałek w głab wybrzeża: jakieś 8km w linii prostej lub 18 ścieżką od Capurgana. Relatywnie płaski kawałek ziemi otoczony rzekami, wrzucony między młodo fałdowane pagóry przesmyku.

Wizja numer jeden jest taka: w Capurgana ludzie zasadniczo opieprzają się, nie ma upraw ni hodowli, praktycznie cała żywność przychodzi statkiem z Turbo. A gdy przypadkowo załamie się ekonomia czy cokolwie, to co będą jeść? W La Paloma sieje się więc maniok, banany i inne podstawowe produkty, które w przyszłości na większą skalę będzie się sprzedawać w miasteczku. Wizja numer dwa przedstawia gospodarstwo jako miejsce odpoczynku, relakcu, odcięcia od świata, natura itd. Wizja trzecie to zapowiadający się biznes turystyczny z gatunku eko, z gatunku aktywny i takie tam chwytliwe hasła. La Paloma należy do grupy Condor, skupiającej podobne miejsca, ekowioski (ecoaldeas) w Ameryce Łacińskiej. Mają swoje spotkania, wspólne wizje etc. Jedzą warzywa i sytuują swoje miejsca "daleko od szosy". Chociaż Jorge wspominał o zakupie czterokołowych motorów w miejsce mułów, także nie wiem jak to z tą naturą, ekologią, kontaktem z matką Ziemią i odcięciem od świata.

A propos warzyw: to, co pamiętam najbardziej z pierwszych dni spędzonych tutaj z całą tą watahą warzywojadów, to fakt, że cały czas byłem głodny. Ja nie wiem jak oni to robią, ale mnie sałata i garść ryżu nie sycą.

Ale potem było już tylko lepiej: sam sobie gotowałem (hehe). Pracownicy zaś nie należeli do warzywniczej sekty i wieczorami po pracy przynosili na kolację ryby z rzeki.

----------

Wczoraj przez La Paloma przeszło pięciu czarnoskórych facetów z improwizowanymi plecakami. Byli całkiem sympatyczni: każdy powiedział "dzień dobry"! Zapytałem pracowników kto to taki, w końcu przez wrzucone w środek puszczy gospodarstwo do tej pory jeszcze nikt na moich oczach nie przechodził. Okazało się, że to po prostu przemytnicy kokainy, którzy idą piechotą do Panamy.

Okazuje się, że ścieżka prowadząca do La Paloma to początek szlaku na granicę: od gospodarstwa jeszcze 4 dni przez puszczę, by dotrzeć do Cania Blanca, osady już po stronie panamskiej, skąd dalej jedni płyną w dół rzeki, aż do ujścia do morza, inni maszerują dalej opłacając miejscowych indian za przekraczanie kolejnych rzek. Przekroczenie Darien, czyli to, co niektórzy podróżnicy traktują jako wyczyn życia, dla innych jest pracą, za którą dostają jakieś dwa do trzech tysięcy dolarów od ich kolumbijskich zleceniodawców.

Natomiast jednemu pracownikowi farmy, nazwijmy go Juan, zdarzyło się pracować jako kojot, czyli ten, który dostarcza nielegalnych emigrantów na granicę. Zdarzyło mu się przerzucać do Cania Blanca grupę Ekwadorczyków.

Juan próbował też swoich sił w wojsku ale niezbyt mu się spodobało. Koniec końców dostał spokojną pracę w gospodarstwie i nie narzeka.

----------

I tak leci. Rano śniadanie, potem jakieś czytanie w hamaku, podlewanie sadzonek (raz na dwa dni), po obiedzie podrzucić żarcie dla prosiaków (po co prosiaki wegetarianom?), coś dla kur, coś dla kaczek. A poza tym: maczanie się w rzekach, które niemal na każdym swym kolanie tworzą przyjemne baseniki. Do kolejnych puszczańskich kąpielisk dochodzi się brodząc w płytkiej rzece prowadzącej przez las zielone korytarze zwieńczone koronami drzew. Nie ma nikogo. "Cisza taka, że słyszę, jak pokrywa mnie kurz". W nocy żadne światło nie przeszkadza obserwować gwiazd. A że prócz okazjonalnych przemarszów wspomnianych przemytników człowiek nie spodziewa się towarzystwa, to kąpiele nago są oczywistością. Raj.

daj mi jeść.

profesjonalny sprzęt.

wers "rzeki to idące drogi" nabiera tu sensu dosłownego

poranni towarzysze.

kawa - zawsze

kwatera kucharza

największy z basenów.

za brodą panny sznurem.

mielenie kukurydzy.

sielanka dla każdego.

dobry gospodarz.
--> więcej zdjęć

Komentarze

  1. powtórzę się jeszcze raz - dystans do wszystkiego, uśmiech i pasja wożenia się po pięknych zakątkach!

    OdpowiedzUsuń
  2. piękne i błogie to Twoje życie... to znaczy tak pięknie opisane ;)
    brak mi słów. tonę w zachwycie ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty