W Wenezueli jest bezpiecznie
"Proszę wybaczyć pytanie: ta rejestracja <<Granada>> to skąd?"
Las Trincheras, końcówka podjazdu do Valencii. Jedno z tysiąca podobnych do siebie, przydrożnych bistr.
Zaczął bardzo nietypowo. Zazwyczaj nikt nie prosi o wybaczenie. Zazwyczaj się drze lub gwiżdże, a potem śmieje głośno.
W Wenezueli mieszka od dziesięciu lat, chociaż pochodzi z Kolumbii, z Bucaramangi. Swoje ostatnie piętnaście wiosen w ojczyźnie spędził prowadząc niewielki supermarket niedaleko granicy w Cucucie. Haracze ściągają tam lokalni paramilitares. Któregoś dnia zebrali okolicznych przedsiębiorców na prezentację traktowania nieposłusznych.
Ciął murzyn. Bardzo nietypowy, bo niebieskooki, stąd zwany "gringo". Przywieźli go podobno z wybrzeża Pacyfiku, gdzie pracował w ludzkich rzeźniach. Używał niewielkiej piłki, takiej jaką chirurdzy stosują w operacjach.
"To zupełnie niewiarygodne: ile krwi tryska z obciętych uszu". Następnie szły język, palce i ramiona. Rany zatykano, by ofiara nie wykrwawiła się za wcześnie. Gdy zaczęto brać się za nogi, pacjent zmarł. Jego ciało zmieściło się w trzech czarnych, plastikowych workach. Co się potem z nimi stało? Tego nie wiadomo. Podobno jeden z przywódców paramilitares w regionie ma stawik z drapieżnymi rybami, które karmi świeżym ludzkim mięsem, ale to zupełnie niesprawdzone.
Po obejrzeniu spektaklu, mój rozmówca spakował się i wyjechał do Wenezueli. Chociaż wspomnienie jest nie do zatarcia - widok murzyna z obłedem w oczach oblizującego krew ofiary z własnych rąk - wygląda na nadzwyczaj opanowanego człowieka. Opowiada powoli, metodycznie, bez wybuchów emocji, zupełnie pogodzony ze stanem rzeczy. Analizuje: "To wina mentalności, która chce zarabiać, nie pracując. A przewodzą temu i jedni, i drudzy [guerilla i paramilitares]: obie grupy czują się bogami, panami życia i śmierci. Jeśli czegoś im brakuje - sięgają po broń. Ta wojna trwa od pięćdziesięciu lat. Ci ludzie nigdy nie pracowali. Nie znają innego sposobu na zarobek."
W Bogocie nie wierzą w tego typu historie. Społeczeństwo jest podzielone na wielu płaszczyznach, także na płaszczyźnie doświadczeń: jedni żyją w strachu przed grupami zbrojnymi, drudzy znają je tylko z opowiadań, w które zresztą wątpią.
W kraju zostawił dwóch synów. Wenezuelę chwali za bezpieczeństwo.
Las Trincheras, końcówka podjazdu do Valencii. Jedno z tysiąca podobnych do siebie, przydrożnych bistr.
Zaczął bardzo nietypowo. Zazwyczaj nikt nie prosi o wybaczenie. Zazwyczaj się drze lub gwiżdże, a potem śmieje głośno.
W Wenezueli mieszka od dziesięciu lat, chociaż pochodzi z Kolumbii, z Bucaramangi. Swoje ostatnie piętnaście wiosen w ojczyźnie spędził prowadząc niewielki supermarket niedaleko granicy w Cucucie. Haracze ściągają tam lokalni paramilitares. Któregoś dnia zebrali okolicznych przedsiębiorców na prezentację traktowania nieposłusznych.
Ciął murzyn. Bardzo nietypowy, bo niebieskooki, stąd zwany "gringo". Przywieźli go podobno z wybrzeża Pacyfiku, gdzie pracował w ludzkich rzeźniach. Używał niewielkiej piłki, takiej jaką chirurdzy stosują w operacjach.
"To zupełnie niewiarygodne: ile krwi tryska z obciętych uszu". Następnie szły język, palce i ramiona. Rany zatykano, by ofiara nie wykrwawiła się za wcześnie. Gdy zaczęto brać się za nogi, pacjent zmarł. Jego ciało zmieściło się w trzech czarnych, plastikowych workach. Co się potem z nimi stało? Tego nie wiadomo. Podobno jeden z przywódców paramilitares w regionie ma stawik z drapieżnymi rybami, które karmi świeżym ludzkim mięsem, ale to zupełnie niesprawdzone.
Po obejrzeniu spektaklu, mój rozmówca spakował się i wyjechał do Wenezueli. Chociaż wspomnienie jest nie do zatarcia - widok murzyna z obłedem w oczach oblizującego krew ofiary z własnych rąk - wygląda na nadzwyczaj opanowanego człowieka. Opowiada powoli, metodycznie, bez wybuchów emocji, zupełnie pogodzony ze stanem rzeczy. Analizuje: "To wina mentalności, która chce zarabiać, nie pracując. A przewodzą temu i jedni, i drudzy [guerilla i paramilitares]: obie grupy czują się bogami, panami życia i śmierci. Jeśli czegoś im brakuje - sięgają po broń. Ta wojna trwa od pięćdziesięciu lat. Ci ludzie nigdy nie pracowali. Nie znają innego sposobu na zarobek."
W Bogocie nie wierzą w tego typu historie. Społeczeństwo jest podzielone na wielu płaszczyznach, także na płaszczyźnie doświadczeń: jedni żyją w strachu przed grupami zbrojnymi, drudzy znają je tylko z opowiadań, w które zresztą wątpią.
W kraju zostawił dwóch synów. Wenezuelę chwali za bezpieczeństwo.
zdjęcie numer siedem. |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!