Ameryka Środkowa: nauka powolnej jazdy
Jakoś i czystość dróg można
mierzyć na podstawie ilości łatek, jakie wchodzą w skład
standardowego zestawu do klejenia dętek. W Belgii do wygodnego,
plastikowego pudełeczka pakują ich siedem. W Polsce zazwyczaj koło
dwunastu. W Nikaragui ładują od razu czterdzieści osiem.
[tekst ukazał się w Krakowskiej Masówce, numer z listopada 2014]
Gdy samolot niewiarygodnie tanich linii
lotniczych z Brukseli do Cancun ze mną na pokładzie lądował na
meksykańskiej ziemi ósmego października 2013 roku, moje
wyobrażenie o najbliższym roku podpowiadało, że następnej
jesieni miałbym się rozglądać za lotem powrotnym z Argentyny do
Polski. Jest listopad 2014. Jestem w Wenezueli. Co poszło nie tak?
Ależ wszystko poszło doskonale! Mój
brak planu rozwodnił się po prostu na całkowity planu brak. Albo
raczej: rzeczywistość zweryfikowała wyobrażenia. Do czasu tej
podróży nie wychodziłem z domu na dłużej niż dwa miesiące,
głównie z racji ograniczoności czasowej wakacji uniwersyteckich.
Zwyczajnie nie wiedziałem, że im dłużej się jeździ, tym dłużej
jeździć się chce.
Na Półwysep Jukatan przyleciałem
razem z rozpoznawaną przez niektórych na ulicach Krakowa tęczową
szosą z roku '89. Taki zwykły niemiecki rupieć z drugiej ręki,
tyle że z ładną farbą. Po trzech dniach spędzonych w Cancun na
przyzwyczajaniu się do siedmiogodzinnej zmiany czasu i gwałtownego
skoku temperatury i wilgotności, ruszyłem przed siebie. W dwa dni
dotarłem do Valladolid, gdzie spędziłem noc... jedną. Na niewiele
dłużej zatrzymałem się w Meridzie, i dalej puściłem się w
ponad tysiąckilometrowy rajd do stanu Chiapas, gdzie w San Cristobalde Las Casas dałem sobie niecodzienny luksus kilku dni odpoczynku.
Ale wciąż we mnie wrzało, wciąż chciałem dalej i dalej. I
pojechałem.
Przeciąłem gwatemalski Peten, Belizecalutkie objechałem w tydzień i wróciłem do Gwatemali, gdzie
przepełniona ciężarówkami autostrada z największego portu
atlantyckiego kraju do stolicy zepchnęła mnie na boczną trasę.
Coraz węższy asfalt drogi krajowej na północ od jeziora Isabal
przeszedł z czasem w gruntówkę otoczoną bezkresem trzciny
cukrowej, by potem piąć się w górę, wyżej i wyżej w spokojne,
zagubione pomiędzy wierzchołkami Verapaz, ciche miasteczka i
drobniutkie wioski. I to chyba właśnie tam oprócz nóg, zaczęła
pracować także głowa.
Usiadłem, zamówiłem kukurydzianegoplacka z fasolą i kawę, patrzyłem na ludzi, na gliniany kubek, na
trzymające się razem na skalnym zboczu domki, i było mi dobrze.
Chciałem tam zostać. A niedługo potem stolica Gwatemali dała mi
lekcję numer dwa: próbowałem coś załatwić, wymienić bagażnik,
odblokować telefon i jeszcze kilka innych, i choć wszyscy
sprzedawcy nieustannie wymieniaj wrzaskliwie litanię oferowanych
produktów, tego co chcesz – akurat nie ma. Albo: nie da się, albo
ten pan co to naprawia to akurat dziś nie pracuje, albo akurat teraz
zamykamy i idziemy na obiad. Ale spokojnie, później, jutro.
W stolicy zostałem tydzień. Nad
otoczonym wulkanami i gajami awokado jeziorem Atitlan – kolejny
tydzień, i kolejny w niczym się nie charakteryzującym
Quetzaltepeque przy granicy z Salwadorem. W Salwadorze, kraju o
rozmiarach Belize, spędziłem nie tydzień, tylko miesiąc. Prawie
miesiąc przesiedziałem też w zbudowanej z butelek szkole cyrkowejw Nikaragui, i wreszcie na dwa miesiące utkwiłem w Capurgana, przy
granicy kolumbijsko-panamskiej. Teraz jestem w Wenezueli i kombinuję
jak najłatwiej zorganizować sobie pozwolenie na trzy dodatkowe, po
trzech regulaminowych, miesiące pobytu.
We wspomnianej szkole cyrkowej w
Nikaragui, praktycznie codziennie któraś ze wspomnianych
czterdziestu ośmiu łatek lądowała na dętce jednego z uczniów.
Codzienne naprawy były dla nich tak naturalne, jak wschód słońca
i nikogo ta „strata czasu” ani nie frustrowała, ani nie
mobilizowała do zaprzestania wyrzucania śmieci – w tym szklanych
butelek – na lewo i prawo. I w końcu – nikt nie mówił o żadnej
stracie i żadnym czasie. W całorocznym upale czas rozciąga się
niebywale i jeśli ktoś nie unika kontaktów z lokalną
rzeczywistością, ten efekt dylatacji nieuchronnie zaczyna mu się
udzielać.
To najlepiej widać na płaszczyźnie
językowej: „teraz” w naszym pojmowaniu jest w Ameryce pojęciem
na tyle rzadkim, że na jego wyrażenie potrzeba czterech,
ewentualnie dwóch słów [„ahora en este momento” lub „ahora
mismo”]. Wyraz „ahora”, który wg słownika oznacza „teraz”,
faktycznie znaczy tyle co „dzisiaj”. Może za godzinę, może za
pięć. Jego zdrobnienie: „ahorita”, to coś w rodzaju „za pół
godziny”, natomiast za najbliższe naszemu „teraz” można uznać
„ya”, ale to też jest bardziej coś w rodzaju „za pięć do
piętnastu minut”, niż faktycznie „już”.
I to nie może nie mieć odbicia w
podróży. Amerykę Środkową można z łatwością przejechać w
półtora miesiąca. Mi to zajęło sześć razu dłużej. A,
zapomniałem, że miało być coś o rowerach. W Gwatemali robią zrowerów pralki i obierają za ich pomocą kukurydzę. Koniec.
Doskonale rozumiem to uzależnienie. Jedzie się na chwile, a potem jeszcze dłużej, jeszcze gdzieś. Mnie jeszcze trzymają studia, ale jeszcze trochę i przestaną trzymać. Chociaż już teraz częściej bywa poza, niż na miejscu zamieszkania. Życie to wieczna droga, dla niektórych dosłownie:-)
OdpowiedzUsuńHej! Zupełny off-topic, ale piję do zdjęcia - grasz (grywasz) coś w podróżach?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Iza
No, tak jak widzisz : )
UsuńKurka, a mi wciąż brakuje odwagi, by zacząć. No nic, postanowienie na 2015! :)
Usuń