La Guajira: zgub się na pustyni
Bezkresnej połaci suchej ziemi nie
grodzą płoty. Nie poszatkowano jej drutem kolczastym, co zrobiono z
całą resztą Kolumbii. Gdy to zobaczyłem, gdy naprawdę, do głebi
zdałem sobie z tego sprawę, gdy przebiegłem wzrokiem od drogi po
horyzont nie napotykając żadnej przeszkody – aż ciarki mi
przeszły po plecach. Wreszcie wolność! W innych zakątkach Ameryki
Łacińskiej nie jest wcale tak oczywiste, że możesz zejść z
drogi, rozbić się namiotem gdzie zechcesz, przejść po polu,
przypatrzeć z bliska kaktusom i cieszyć tym słodkim uczuciem
przestrzeni.
[tekst ukazał się w magazynie RowerTour, numer z lutego 2015]
Nie jest tak sławna jak chilijska
Atacama, chociaż też leży nad brzegiem morza. Nie tak popularna
wśród cyklistów jak Patagonia, chociaż to też koniec Ameryki
Południowej – tyle że północny. Półwysep La Guajira goszczący
na swoim terytorium pustynne krajobrazy i rdzenny lud Wayuu znajduje
się w większości na północno-wschodnim krańcu Kolumbii, z
wąskim paskiem należącym do Boliwariańskiej Republiki Wenezueli.
Jadąc tam od zachodu droga ciągnie się między Morzem Karaibskim
po lewej, po prawej zza nieustępliwych chmur wyglądają sięgające
5 tysięcy metrów ośnieżone szczyty Sierra Nevada Santa Marta,
górskiej wyspy na morzu północnokolumbijskich równin. Ta wyspa
spowodowała zresztą sporo zamieszania w swoim sąsiedztwie
sprowadzając na wybrzeże obfite deszcze, a na półwysep Guajira –
pustynię.
"Nad ranem przywitała mnie defilada owiec wyruszających z zagród na codzienne poszukiwanie zielonych gałęzi." |
Równy asfalt prowadzi więc najpierw
przez wilgotne lasy, przecinając niewielkie miasteczka. Spod kół
czmychają jaszczurki, a krawężnikiem kursują pielgrzymki mrówek.
We wsiach rzeźnicy na swych drewnianych, przydrożnych straganach
porcjują wołowinę, warzywnicy podwieszają banany pod dachami z
podziurawionej jak durszlak blachy, w pękach leżą długie wąsy
szczypiorku, a na schodach przydomowych sklepów siedzą długowłosi
indianie w swoich białych kapach. Pomiędzy tym wszystkim, między
polem a lasem, górami a morzem, rzeźnią i warzywniakiem, lata
jakaś zupełnie niesłychana ilość kolorowych motyli.
Ale przede wszystkim leje. Od momentu,
w którym dostrzeżemy nadciągające ciemne chmury, zostaje nam
jakieś pół godziny na znalezienie kawałka dachu, który przejąłby
na siebie krople wielkości gruszek. Znajomy Gwatemalczyk, który
pracował jakiś czas w Warszawie, powiedział mi kiedyś: w Polsce
to wy w ogóle nie wiecie co to jest deszcz. Śmiał się, że jak
nad miastem przeszła prawdziwa ulewa, stolicę opanował całkowity
chaos. Poczekaj, mówię mu, zobaczymy co się stanie jak wam w
Gwatemali śnieg spadnie. Kwestia przyzwyczajenia: i faktycznie
miejscowi do tropikalnych deszczy przywykli, i mimo że widoczność
spadła do kilku metrów, miejscowi na motorach ciągną dalej
asfaltową szosą, a ja czekam, karmiąc komary tętniącą z
wrażenia krwią. Gdy się najadły, a deszcz zszedł z tropikalnych
do polskich standardów, ruszyłam dalej.
Cabo de la Vela i kolumbijskie kontrasty: prymitywne rybołówstwo i ekskluzywny kitesurfing. |
W pewnym momencie padać przestaje:
przecinamy wyraźnie oznaczoną na asfalcie linię demarkacyjną
między deszczem a suszą. Znikają góry, a po obu stronach drogi
wybujałe, zielone drzewa o grubych pniach zastepują kaktusy.
Wypłaszczony krajobraz nie jest już żadną przeszkodą dla wiatru
i zaczynamy coraz bardziej odczuwać na własnych mięśniach co
znaczy słowo pasat. Z drogi co jakiś czas odchodzą
niewielkie ścieżynki, które gubia się w suchym buszu kaktusów i
sukulentów, czasem zaopatrzone w tabliczkę z nazwą osady dwóch
czy trzech domów zamieszkanych przez rodziny plemienia Wayuu.
Tak dojeżdża się do Riohacha,
stolicy departamentu. Słońce akurat chowa się za horyzontem,
natomiast nad miastem świeci ciemna raczej, niż jasna gwiazda.
Znamienne, że nawet strażacy wyjątkowo nie chca mnie przenocować
– od kiedy okradziono ich rok wcześniej, nie wpuszczają nikogo do
środka. W tym mieście dziurawych ulic i podejrzanych uliczek
wykwita dość nieoczekiwanie nowoczesny kompleks sportowy. Stadion
do softballa (proszę nie pytać mnie co to za wynalazek) śmierdzi
jeszcze farbą i najwidoczniej nikt z lokalnym nie wpadł jeszcze na
pomysł, że okolice jego trybun to świetne miejsce na picie i
rozbijanie butelek. A dla mnie: doskonała osłona dla namiotu.
Rano dokonuje wreszcie zakupu, który
odkładam jeszcze od Jukatanu: nieodłączny towarzysz
latynoamerykańskiego podróżnika, zwany również hamakiem. Na
bazarze jest ich całe mnóstwo: od ręcznie tkanych przez
rękodzielników Wayuu, po nylonowe siateczki, które po spakowaniu
mieszczą się nawet w moich, wypchanych już po brzegi sakwach. Nie
udaje mi się dostać opon 28 (wieczny problem: dętki 28, bagażnik
28, cokolwiek do kół 28 – na Amerykę Łacińską kupcie sobie
26...) które po 10 tysiącach kilometrów proszą o zmianę i ruszam
dalej. Jakieś 10km za miastem – zjazd na Mayapo. Nie ma ruchu,
więc zaczynam kręcić kółka na skrzyżowaniu z pytaniem w głowie:
jedziemy w lewo? Asfalt wygląda obiecująco... Skręcam i późnym
popołudniem dojeżdżam do osady zaopatrzonej w sklep, a na plaży:
baterię restauracji, czyli krytych palmowymi liśćmi szałasów.
Jest październik, poza sezonem, i większość z nich nie działa, a
drewniane konstrukcje czekające na klientów, którzy dojadą
dopiero w grudniu, są doskonałym miejscem na spędzenie nocy.
Rankiem rybacy wypływają w morze, platformy gazowe na horyzoncie
wyłączają nocne światła, a nieliczni funkcjonujący
restauratorzy wywlekają plastikowe krzesła, nieśmiało licząc na
paru gości. Rowerzysta przeciąga się w swoim nowym hamaku jak
stary kot, następnie zeń zeskakuje, zdejmuje koszulkę, podchodzi
do brzegu morza i plum! Urocze miejsce do po-czytania, po-leżenia,
po-pływania i ogólnego po-obijania-się.
Pustynia... Wyjazd z Mayapo jest łatwy,
dobra droga ciągnie się jeszcze przez kilka kilometrów, ale potem
ten sen, ta fatamorgana nagle się kończy. Dookoła rozciąga się
piaszczysta równina koloru kawy, podsypana śniegiem kryształów
soli kwitnących wokół brzegów słonego jeziora. Asfalt znika
zupełnie niespodziewanie i zupełnie od razu rozdziela się na dwa,
zaraz na trzy i na cztery na oko równie dobre odnogi, z których
każda idzie w inną stronę. Z jednej z nich w przeciągu pół
godziny wyjeżdżają dwa samochody – biorę to za dobrą monetę.
Ale dalej rozstaje dróg są niemal częstsze niż proste odcinki, a
szeroki na początku trakt rozmienia się na drobne ścieżynki
wijące się w kaktusowym buszu, który zaczyna stopniowo gęstnieć
dookoła. Nie ma kogo spytać o drogę, pozostaje kierować się
pozycją słońca, które na pustyni nie zawodzi. I szerokością
kolejnych odnóg. Las drzewiastych kaktusów, pustkowie porozcinane
setkami ścieżek, które rozchodzą się i schodzą wedle
upodobania. Bezludna - na oko - przestrzeń, czasem urozmaicona przez
kilka owiec i ich ośmioletniego pasterza.
Z takiej sieci bez początku i końca
można nagle wypaść i nieoczekiwanie znaleźć się w miasteczkach,
takich jak Manaure czy Uribia. Zawsze warto się tam zatrzymać, bo
większe skupiska ludności to jedyne pewne miejsca, w których
możemy liczyć na wodę pitną. Ale pobyt nie będzie specjalną
uciecha dla oka. Lokalni nie pałają specjalną miłością do
porządku i kolczaste kaktusy zamieniają się tam w osobliwe choinki
obwieszone plastikowymi torbami i wszelkiego rodzaju śmieciem, które
wiatr rozwiewa po okolicy.
Drogi: problem obfitości |
W drodze na Manaure właśnie mija mnie
z hukiem banda motocrossowców. Kosmiczne białe kombinezony, na
głowach kamery, na pojazdach wielkie naklejki motorowych marek, w
ogonie peletonu – samochód serwisowy. Hałas wybudził Wayuu ze
spokojnego snu i nagle okazało się, że okolica wcale bezludna nie
jest: z pojedynczych chat rozsianych pośród kaktusowego lasu na
drogę wyszły dziesiątki stóp, które na co dzień wydeptują
pustynne ścieżki. Patrzyli na przyjezdnych z wyraźnym zdziwieniem:
po co tyle pajacowania z tymi kamerami i rykiem silników, gdy
lokalna ludność przemierza półwysep wzdłuż i wszerz na
najzwyklejszych motorach, które przypominają raczej chińskie
wersje Junaka niż motocross? No ja też nie wiem. Ale ludzie lubią
nakupić sobie rzeczy i umieścić się na youtubie.
Salina pod Manaure |
Na półwyspie istnieje jedna długa i
pewna droga: pewna w tym znaczeniu, że nie rozdziele się co chwilę
na pięć innych. Ciągnie się prosto jak od linijki wzdłuż torów
kolejowych prowadzących z kopalni węgla Cerrojon, przez Uribię –
największe miasteczko regionu, aż po Puerto Bolivar [Port Boliwara]
nad brzegiem morza. Całymi dniami po torach kursują ponad
stuwagonowe składy węgla. Przed przejazdem pociągu po torach leci
ostrzegawczo samochód, mosty strzeżone są przez prywatną ochronę,
wspomagana przez patrole samochodowe. Ciekawe. Człowiek tak patrzy i
zastanawia się: jak to jest, że u nas się kopalnie zamyka, a ich
stać na utrzymywanie linii kolejowej pod specjalnym nadzorem.
Czterdzieści pięć kilometrów prosto
po nieasfaltowanej, ale kawałkami znośnej, drogi gruntowej. Potem w
lewo. Znak informuje: Cabo de la Vela 17km. Niepozorne. Stał tam
samochód: kierowca doradziłmi kontynuować prosto, aż do
elektrowni wiatrowej nad brzegiem morza, i dopiero tam skręcać w
lewo. Inni opowiadali, że chociaż przez „C.d.l.V. 17km”
samochody nie jeżdżą, to rowerem powinno być ok. Wjechałem. I
wkrótce miałem się przekonać, że to był nie najlepszy, a
jednocześnie wspaniały pomysł.
Okazało się, że na pustyni
największym wrogiem rowerzysty może być nie brak, a nadmiar wody.
Guajira to dominium piachu i kaktusów, a jednak w porze deszczowej
bywa, że pada, i wtedy błoto robi się z tego stosunkowo nieznośne.
Każdy chce je ominąć, więc wyraźna początkowo droga jeszcze
szybciej rozmienia się na rozbieżne ścieżki. A w końcu znikają
wszystkie i człowiek zdaje sobie sprawę, że oprócz kolczastych
pni i pasów suchej ziemi na zmianę z błotnymi sadzawkami nie widać
już nic. Szaro-brunatny piach oprószony cienką warstewką soli
przywodzi na myśl poranny szron późnego polskiego listopada –
ale bezwzględne słońce nie pozwala zapomnieć, że nie jesteśmy
na Polesiu, tylko na pustyni.
Pustynna droga wysokiego gatunku. |
Pusto. Patrzę zachwycony. Guajira to
dla mnie ostatni punkt przejazdu przez karaibskie wybrzeże Kolumbii.
Widziałem na nim rajskie plaże, przesyconą życiem dżunglę,
pagórkowate, zielone pastwiska, dalej znów plaże, palmy i jeszcze
więcej plaż. I ładne to wszystko, i właściwie to tyle. Ale
dopiero pustynia wywarła na mnie prawdziwe wrażenie, takie że
człowiek staje w miejscu i się gapi, i czuje się jak ptak, czuje,
że zachwyt unosi go za serce kilka metrów nad ziemię, wreszcie:
czuje, że Bóg jest. Pustynia ma coś z gór: tę surowość,
powagę, podniosłość. Jest demonstracją potęgi natury. Jej goła
powierzchnia milcząco przypomina, że co prawda masz człowieku
wielkie osiągnięcia techniczne, ale góry są od nich większe, i
pustynia też jest większą i nie tak łatwo da się wziąć w
posiadanie (no, chyba że jesteś arabskim szejkiem, wtedy to inna
rozmowa).
Z uspokajającą świadomością, że
mam jeszcze sporo wody i jedzenia, zacząłem błądzić. Guajira
jest pustynią łatwą, dla początkujących: nie dość, że
sąsiaduje z plażą, to jeszcze mimo wszystko jest zamieszkana i
prędzej czy później da się wyśledzić ślady stóp, motoru,
samotnego osła czy całego stada owiec. Podążając za nimi,
omijając błota, po niewielkich ścieżynkach wijących się po
kaktusowym lesie, w końcu dociera się do czyjejś chaty.
Agri akurat gotowała ryż w ustawionym
na kamieniach garze, a właściwie: starała się wysłać dzieciaka
po więcej chrustu. Pytam o Cabo.
- Jesteś kompletnie zgubiony! - Agri to sprytna dziewczyna.
- To w którą stronę wg ciebie na Cabo ?
- Bardzo daleko, ale poczekaj, przyjedzie mój brat na motorze, dasz mu na paliwo i on...
Zaczęła krążyć jak lisica wokół
mojego roweru. Na zewnątrz miałem przytroczony chleb: „chcę
chleba i wody!” - mówi śmiało, wskazując na butelki. Ale do
własnych żądań podchodzi rozsądnie: „a co ja będę jadł?”
- pytam. Przyznaje mi racje. Ostatecznie informacja o dalszej drodze
kosztowała mnie tylko 10 kromek chleba, a w opinii Agri Cabo de la
Vela przestało być tak daleko. Cały czas jednak zręcznie
operowała ironią: „Do Cabo tylko jakieś 3 godziny... z czego
dwie to ciągnięcie roweru przez najbliższe błoto”. Dała mi
numer telefonu, bym zadzwonił, gdy dojadę.
"I tak nie dojedziesz!" |
I tak w istocie było. Istotnie również
zbłądziłem, a dom Agri od drogi oddzielało szerokie, błotne
rozlewisko, ciągnące się aż do saliny przy brzegu morza. W
miejscu, w którym natrafiłem na przeszkodę – zupełnie
niemożliwe do przejścia. Jednocześnie po drugiej stronie ujrzałem
pędzący po suchej drodze motor – obiecujące! Zostawiłem rower i
ruszyłem na północ z brzegiem rozlewiska w poszukiwaniu dogodnego
przejścia. Znalazłem tylko wysuszony szkielet krowy – nie wziąłem
tego za dobrą wróżbę. Wróciłem i zacząłem wlec się z rowerem
w drugą stronę. Tak doszedłem do miejsca, w którym ślady stóp,
kół i cała ta plątanina ścieżek zbiegała się, drążąc wąski
korytarz ubitego błota wśród bagien. Ruszyłem: pchając i ciągnąc
bicykl udało mi się przedostać na drugą stronę i trafić na coś,
co kiedyś miało stać się drogą. A nawet na wyglądający na
drwinę znak: Cabo de la Vela 12km. Zrobiłem pięć kilometrów w
prawie trzy godziny. Ale za Wielkim Błotem znów natrafiłem na
życzliwych, uśmiechniętych ludzi, którzy zaczęli mnie wypytywać
co, jak i dokąd. Miejscowa rękodzielniczka opowiadała mi o
torbach, które dzierga z kolorowych nici i pytała, czy w Polsce też
takie robimy. Jej współplemieńcy znad morza łowią ryby. Sucha
ziemia nie dopuszcza upraw, urodzaj jest tylko na kryształy soli,
które zbiera się na licznych salinach w porze suchej. Dalej
pozostaje już tylko hodowla owiec i kóz, które potem sprzedaje się
na targu w Uribii.
W rękodziełach Wayuu najbardziej
podoba mi się ich praktyczność. Nie są to jakieś na wpół
kiczowate okrętu z muszelek czy wątpliwej urody bransoletki. Ich
ręcznie robione torby cechują nie tylko urzekające wzory i
gustowny dobór kolorów, ale i solidne wykonanie: Kolumbijczycy
kupują je nie by powiesić sobie taką ozdóbkę w salonie, ale do
codziennego użytku. Hamaki Wayuu z powodzeniem zastępują łóżka,
natomiast dla mnie szczególnie użyteczne okazały się buty. Przez
większość swojej podróży od Meksyku pedałuję w klapkach, które
wyjątkowo na pustyni okazują się nie być najlepszym obuwiem:
kaktusowe kolce wchodzą w nie jak w masło. Wayuu mają na to
sposób: ze starych opon samochodowych wycinają podeszwy, wierzchnią
część buta swoim zwyczajem wyszywają w kolorowe paski (albo paski
Adidas czy znak Nike). Takie łapcie za 10zł łączą w sobie same
zalety: ich twarde podeszwy drwią z kolców kaktusowych, buty są
przewiewne, artystyczno-rękodzielnicze, ekologiczno-recyklingowe i
tanie.
Przeciwnikiem rowerzysty na pustyni potrafi być nie brak, nadmiar wody. |
Nade wszystko jednak Los Guajiros to
wyjątkowo otwarta ludność rdzenna. Bo na przykład indigenas
z Ameryki Środkowej zwykle nie pałają sympatią do przyjezdnych.
To pewnie dlatego, że hiszpańskim konkwiskadorom nigdy na dobrą
sprawe nie udało się podbić surowego, pustynnego półwyspu.
Niepodlegli Wayuu czują się na swojej ziemi dużo swobodniej, niż
Majowie z Gwatemali czy Meksyku, od pięciuset lat pozostający
„gorszą”, wydziedziczoną i spychaną na margines częścią
społeczeństwa. Stąd w każdym białym widzą potomka Corteza,
poplecznika imperialistycznego Georga Busha, albo obu naraz.
Nocleg spędziłem w namiocie rozbitym
na samym środku płaskiego jak stół pustkowia. Sycąc się niczym
nie zakłóconym światłem gwiazd, nie przejmowałem się, że po
bagnistych przeprawach miałem ze sobą więcej błota niż roweru.
Następnego dnia szybko dojechałem do brzegów turkusowego morza i
suchą już ścieżką sprawnie dotarłem do Cabo de la Vela. Po
jedynej drodze osady kursują nieustannie baby-rękodzielniczki,
ubrane w przewiewne, lekkie i kolorowe suknie, jak Turkmenki z
północnego Iranu, też ludu pustyni. Poza tym - już tylko
restauracje, droga woda pitna, bogaci kitesurferzy i inne rzeczy,
które szybko mnie stamtąd wypłoszyły. Takie jak ludzie, którzy
mówią wprost i bez ogródek, że wszystko, co robią, robią dla
pieniędzy – esencja miejsc turystycznych.
Po obiedzie usiadłem pod szałasem na
plaży i zacząłem brzdąkać na ukulele. Podeszła lokalna
dziewczyna pytając co, kto, jak i tak dalej. Zagrałem jej coś po
polsku, coś po hiszpańsku, a ona zapytała, czy chce usłyszeć coś
w wayuu i zaśpiewała mi pieśń o ciągliwej, orientalnej melodyce.
Zapytałem, czy mogę nagrać jej głos. Zawstydziła się i
opowiedziała, że właściwie w kulturze Wayuu kobiety raczej
tańczą, natomiast śpiewem zajmuja się mężczyźni. Wtedy
zobaczyła swojego znajomego który, jak stwierdziła, śpiewa bardzo
dobrze. Zawołała go i wyjaśniła o co chodzi, na co on oświadczył:
my (mówił w obstawie grupy znajomych) robimy wszystko dla
pieniędzy. I nie był to bynajmniej żaden biedak, który tych
pieniędzy pilnie potrzebuje, ale dobrze ubrany i odkarmiony gość
po trzydziestce, z tych co to się wożą największym we wsi
samochodem. Wywiązała się krótka dyskusja, w której nie
zrozumieliśmy się zupełnie. W jego oczach musiałem wyjśc na
ostatniego idiotę, gdy zaproponowałem mu, że zagram i dla niego
coś polskiego. Uśmiechnął się tylko z politowaniem i wycedził
bardzo powoli, że j e g o n i e i n t e r e s u j e m u z y k
a, tylko banknoty. Następnie najspokojniej i najnaturalniej w
świecie, przy potakiwaniu znajomych, wyjaśnił mi, że jedynym
celem jego życia jest zarobienie dużo pieniędzy i ich wydanie.
Niby dość powszechna obecnie wizja, ale jak ktoś przedstawia ją w
pierwszej osobie liczby pojedynczej i z taką bezpośredniością, to
szczęka opada.
I co tu można więcej powiedzieć. To
chyba wystarczająco dobry powód, by miejsca turystyczne omijać
szerokiem łukiem. W nie tak dalekim Mompox spędziłem pół nocy z
miejscowymi muzykami. Różnica jest taka, że w Mompox istnieje
jeden hostel, natomiast w Cabo de la Vela chyba każdy dom został
już przerobiony na hospedaje lub restaurację. Takim
podejściem ludzie robią ze swoich miejscowości zoo, stawiają
kraty między sobą a przyjezdnymi, a siebie samych obsadzają w roli
małp. Nie jest możliwa normalna, koleżeńska interakcja człowieka
z człowiekiem: jeśli nie dasz banana, małpa nie zrobi fikołka,
punto. Dziewczyna, która milczała przez większy czas
dyskusji światopoglądowej rowerzysty z biznesmenem, wrzuciła na
koniec hiszpańskie powiedzenie: „Con dinero baila el perro”, za
pieniądze zatańczy pies. Facet nie zareagował, widocznie dobrze
czuje się w tej roli. Albo po prostu ja przesadzam: zwyczajnie
spotkały się ze sobą dwie osoby, które zazwyczaj spotkać się
nie maja okazji, które po prostu nie zwykły na siebie trafiać.
Stąd spęcie i elektryczny, światopoglądowy szok.
Cabo de la Vela, widok ze wzgórza Pilon de Azucar |
Urok Cabo to Pilon de Azucar –
kamieniste wzniesienie schodzące do morza kilka kilometrów od wsi,
z którego można podziwiać pustynne piaski sąsiadujące z
nachalnym turkusem morskich wód. Spędziłem noc niedaleko góry, na
skraju solnego jeziora. Znów gwiazdy, spokój, fale bijące o skały
nabrzeża. Nad ranem przywitała mnie defilada owiec wyruszających z
zagród na codzienne poszukiwanie zielonych gałązek. Wytrzepałem
piach z namiotu, zostawiłem rower u podnóża Pilona i szybko
wdrapałem się na niewielki szczyt. Stanąłem na północnym skraju
Ameryki Północnej. No dobrze, prawie na skraju: sąsiedni przylądek
Punta Gallinas jest wysunięta jest nieco głębiej w Morze
Karaibskie, ale kończące się za kilka dni pozwolenie na pobyt w
Kolumbii wołało mnie już na granicę z Wenezuelą. A zresztą:
ileż można jeździć po tym piachu?
Na główną drogę prowadzącą do
socjalistycznego sąsiada wróciłem mniej błotnistą, całoroczną
trasą przez Puerto Bolivar (poprzednia, błotnista, jest trasą
letnią, tj. funkcjonującą w miesiącach bezdeszczowych),
przejeżdżając cały odcinek wspomnianej już prostej jak drut
drogi wzdłuż torów kolejowych. Po dwóch dniach wylądowałem w
Maicao, gdzie w Centro de Atencion al Migrante pierwszy raz od
dłuższego czasu miałem okazję wykąpać się w słodkiej wodzie,
której tak brakuje na półwyspie. Na głównym placu miasta,
zastawionym stolikami handlarzami walutą, wymieniłem nieco dolarów
na imponujący stos wenezuelskich boliwarów, których największy
nominał, setka, ma obecnie [październik 2014] wartość trzech
złotych. Zjadłem świetnie przyprawioną wołowinę w libańskiej
knajpie – jednym ze znaków rozpoznawczych miejscowej społeczności
bliskowschodniej, i drogą całkowicie zadymioną przez przemytników
benzyny w ich zabytkowych fordach i chevroletach ruszyłem na wschód,
do Wenezueli, gdzie bak paliwa kosztuje 15 groszy, a gatunek zwany
rowerzystami uznawany jest za zagrożony wyginięciem.
Chociaż owe Cabo de la Vela uznawane
jest za perłę Guajiry, to wydaje mi się, że zdecydowanie lepszym
sposobem na poznanie półwyspu, to zgubić się na pustyni. Zabrać
ze sobą dużo wody i upajać się nieograniczoną przestrzenią,
podziwiać fantastycznych rozmiarów kaktusy, a na noc rozbić namiot
w najładniejszym z napotkanych miejsc. Prędzej czy później,
podążając ścieżynką udeptaną kopytkami kóz, oponami rowerów
czy motorów trafisz do polanki wśród rzadkiego, suchego buszu. Na
niej, między dwiema niemłodymi, prostymi chatami z cienkich
drewnianych gałęzi, napotkasz kilku facetów jedzących smażoną
rybę. Na każde pytanie będą odpowiadać „sí” [tak] i szybko
się wyda, że po hiszpańsku mówią „un poquito” [troszeczkę]
albo zgoła wcale, za to szybkie komentarze w ich orientalnie
brzmiącym wayuu idą im zupełnie sprawnie. Wtedy zawołają pewną
młoda, ambitną kobietę, która jako jedyna z całej tej czeredy
nie spała na szkolnych lekcjach i liznęła nieco więcej castellano
– ten scenariusz powtarza się zawsze. Ubrana, jak wszystkie
kobiety Wayuu, w szeroką, lekką suknie, wytłumaczy ci drogę,
opowie, że wyrabia hamaki, ale nie będzie usiłowała wymóc, byś
kupił jeden z nich. Zapyta za to skąd jesteś, dokąd jedziesz i
gdzie jest twoja rodzina. Będzie się uśmiechać, zbiegną się
dzieci. Ktoś pomoże ci wyczyścić rower z błota, ktoś wyrazi
troskę i sympatę. Bedzie dobrze. Szerokiej drogi, albo raczej: jak
najwęższych ścieżek!
A droga długa jest. |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!