Wenezuela: raport z kolejki po mleko
Freddy
– właściciel domu, w którym wynajmuję pokój - zadzwonił do
mnie koło drugiej po południu: w Bicentenario,
czyli państwowym supermarkecie, rzucili mleko, ale zdaje się, że
niewiele więcej, bo kolejka jakaś krótka. Zajął mi miejsce, a ja
powiedziałem, że już idę i zacząłem się zbierać. W Meridzie mleko w proszku mimo
wszystko nie jest wielkim wydarzeniem: produkuje się je w okolicy i
chociaż trzeba się po nie wystać parę godzin, to jednak zazwyczaj
gdzieś się je dostanie. Co innego, kiedy na półkach pojawi się
szampon czy mydło, to już inna sprawa. Wrzuciłem do plecaka
paszport z dowodem osobistym, wskoczyłem na rower i w parę minut
byłem już pod Bicentenario
przy placu Glorias
Patrias. Socjalistyczny
samoobsługowy mieści się na parterze niewielkiego centrum
handlowego. Nie widać go z ulicy, a skarlały, wyblakły szyld nie
rzuca się specjalnie w oczy. O lokalizacji sklepu znacznie
skuteczniej informuje pozwijana kolejka, które ciągnie się na
zewnątrz, wzdłuż uliczki między parkingiem świątyni handlu a
sąsiednim bankiem. Przypinam rower do solidnej obręczy, odnajduję
Freddiego no i... czekamy.
Kolejka, mąka i ja, fot. Freddy |
Kolejka
właściwie stoi w miejscu, nie trzeba nawet wykonywać tych
mikroskopijnych półkroczków, które zazwyczaj towarzyszą tego
typu wydarzeniom, i można spokojnie oddać się słuchaniu opowieści
stojącej za nami kobiety o tym jak załatwiła sobie zwolnienie z
pracy, by spędzić popołudnie przed Bicentenario.
Raz na jakiś czas przychodzi potężnie zbudowany pracownik sklepu w
szarej koszuli i granatowych spodniach na kant, i wpisuje część
oczekujących na listę. Trafiają na nią w postaci numeru dowodu
osobistego: to właśnie jego ostatnia cyfra decyduje którego dnia
można w ogóle stać w kolejce. W poniedziałek przychodzą zera i
jedynki, we wtorek dwójki i trójki i tak dalej, aż do piątku,
osiem i dziewięć. W soboty i niedziele numery się zmieniały, taka
- powiedzmy sobie - atrakcja. A wszystko po to, żeby i tak już
ogromne kolejki nie były jeszcze większe. Z ostatnią cyfrą
„cztery” moja kolej wypada w środę: nie sądzę jednak, że
ktoś zrozumie polski napis na plastikowej karcie, dlatego wpadłem
zaraz na genialny pomysł, by na zakupy w inne dni zabierać prawo jazdy
czy inną kartę biblioteczną, ale one też kończą mi się na
cztery lub pięć, więc cały spryt i szachrajstwa na nic. Ale
trzeba zaznaczyć, że godnym uznania przejawem internacjonalizmu
jest fakt, że obcokrajowcy w ogóle mogą korzystać z dobrodziejstw
państwowych supermarketów. Wystarczy mieć ze sobą paszport z
legalną pieczątką wjazdową, no i ten dowód osobisty z
odpowiednią dla danego dnia cyferką na końcu.
W
końcu i mnie pan w szarej koszuli wpisał na listę i dostąpiłem
kolejkowego awansu: ze zalanej słońcem ulicy przeszedłem z
kilkunastoma innymi szczęśliwcami pod dach centrum handlowego, do
kolejki przed samym upragnionym wejściem do supermarketu. Tu idzie
już szybko: mój numer dowodu na liście zostaje odznaczony
międzynarodowym znakiem zwanym ptaszkiem, następnie pani w swetrze
obliguje mnie do pozostawienia plecaka w przechowalni, a dwa kroki
dalej znów kontrola, tym razem numer dowodu wędruje już nie na
archaiczną, papierową listę, a do komputera (a jak coś wędruje
do komputera, to znaczy - myślę sobie - że sprawa błahą nie
jest). I już, już klient może rozwinąć skrzydła konsumizmu,
porwać w zakupowy szał wózek na kółkach i ładować co zechce.
Mleko w proszku - cztery regały, olej - dwa regały, jeszcze regał
mąki kukurydzianej, dwa wózki makaronu, parę skrzynek z warzywami
no i to by było na tyle. Mleka przysługuje worek, oleju dwie
butelki, mąki właściwie nie wiem, bo nie kupowałem, ale nie
spodziewam się, że dużo. Warzywa bez ograniczeń, ale nikt nie
kupuje, bo w zasadzie nie są ani zbyt tanie ani zbyt piękne. Za to
reszta produktów owszem: oleje za pięćdziesiąt (sojowy) i za 6
(mieszanka, pan pod blokiem sprzedaje za sto dwadzieścia), mleko w
proszku w puszcze za 90, w worku za 70 (w Barinas na czarnym rynku
nawet za 600). Na pierwszym regale po prawej stronie stoją alkohole
i pepsi w jakichś absurdalnie niskich cenach, ale to nie na
sprzedaż. Nie wiem na co w takim razie, może do zdjęć.
Skompletowanie kilku dozwolonych produktów zajęło mi nie więcej
niż chwilę, po której oczekiwał mnie już koniuszek kolejnej
kolejki, tym razem do kas. Trzy pracowniczki przekładające przez
laserowy czytnik za każdym razem niemal identyczny zestaw produktów
nie spieszą się zanadto, a panowie pakujący zakupy do plastikowych
siatek zachęcają z uśmiechem – to chyba zresztą jedyne radosne
osoby w całej tej akcji zakupu mąki z olejem - do finansowego
wsparcia którejś z rządowych misji. Pokornie staję w kolejnym
sznureczku, który krok za kroczkiem postępuje do przodu, i znów
rozglądam się dookoła. Nad alejkami sklepu kołyszą się napisy:
mydło, papier toaletowy, cukier, produkty w puszkach, dżemy,
szampony i inne produkty fantazji kierownika, bo to co spotykamy w
rzeczywistości, to kolejka, kolejka, kolejka, która jak wąż
oplata połowę regałów.
Cała
operacja zajęła mi mniej więcej dwie godziny, czyli fraszka i w
ogóle nie warto wspomnienia głupstwo w porównaniu z całonocnymi wyczynami
dotyczącymi zakupu pieluszek, proszku do prania czy tego samego
mleka w proszku, ale w innych regionach kraju. Zdradzę, że miałem jeszcze trochę kakao, i to od razu z cukrem: przywiozła mi je N. do San Fernando i od tamtego momentu czekałem na moment unii ciemnego, słodkiego proszku z mlekiem. Gdy wróciłem do domu, zasypałem pół szklanki nowo nabytym mlekiem w proszku, do tego nieco kakao z cukrem i odrobina wrzątku. Zamieszałem: na dnie pojawił się gorący, czekoladowy glut. Był absolutnie doskonały.
zawszę lubię stać w kolejce po lody na ul starowiślnej w krakowie. to już "legendarne lody". czasami i godzinę, rzadko dłużej, ludzie gadają, przyjemnie jest, a dzieci planują kolorystyczne wariacje z pięciu gałek.
OdpowiedzUsuńpozdr. nixie z piesmorris.eu
oho, jaki ładny pies. a na tę kolejkę do lodów na starowiślnej to przez sześć lat mieszkania w Krakowie nigdy się nie zmobilizowałem. i rzeczywiście sa takie dobra jak długa ta kolejka :D?
Usuńa efekt gorącej czekolady występuje w tej mieszance :D?
OdpowiedzUsuńno nie, widzisz, bo to takie gęste było. stukałeś kiedyś łyżeczką w gluta? nie wydaje dźwięków o zmiennym tonie ; )
OdpowiedzUsuńFizyku!!! dziekuje ze te wpisy o Wenezueli, ja Wenezuelka i Polka zarazem!!!co wiecej mieszkajaca w La Mucuy kolo Meridy...juz rok jestem poza krajem , w tej chwili w Kanadzie, wiec przyblizasz mi sytuacje, ktora w ciagu roku sie zmienila i to na gorsze...bylo zle ale teraz ? wroce do Wenezueli gdzies na jesieni, Jestem fizykiem ...pozdrawiam , w starszych wpisach mego bloga znajdziesz Wenezuele...pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńHoho, Mucuy, ale świetnie : ). Chętnie bym się wprosił do Ciebie na kawę, ale do jesieni to już chyba zdążę stąd wyjechać. Sytuacja z pewnością nie jest kolorowa, ale to jest Wenezuela, tu nikt nie lamentuje tylko sigue echando vaina, alleluja i do przodu ; )
UsuńSzkoda, bo mieszkam w pieknym miejscu, La Mucuy chyba znasz...moja jest Mucuy Baja. Juz kiedys przez zupelny przypadek goscilam mloda fizyczke z Gdanska, ktora przywiezli nam chlopcy mucuyanscy bo samotnie chciala sie wspiac na pico Bolivar...chlopcy owi nie mogli jej wyperswadowac samotnego chodzenia po Wenezueli..mieszkala u nas przez 10 dni...
UsuńHm. Wenezuela i fizyka mają jakiś tajemny romans chyba? To chyba trudna miłość...
OdpowiedzUsuńWłaśnie wróciłem ze sklepu, było mleko. Z Nikaragui. Może tylko przypomnę, że znajduję się w najmleczniejszym z regionow Wenezueli.
OdpowiedzUsuń