Ostatni żart w Wenezueli
Weszła, bo czuła się niemal w obowiązku. Zobaczyła rower na zewnątrz i wiedziała, że trzeba się przywitać. Wpadła razem z Iris, 43 lata. Luisa, 48. Dochodziło wpół do czwartej po południu: kończyłem obiad w restauracji na rogu, dwie przecznice w górę od kościoła w Bailadores. Porcja była gigantyczna: zupę pochłonąłem w chwilę, i gdy tylko zacząłem drugie danie czułem błogą pełnię, którą dopychałem przez następną godzinę. Tamtego dnia jadłem bardzo niewiele, pedałowałem zaś bardzo dużo, i żołądek mi się może skurczył... czy ja wiem czy to możliwe?
Podeszła i podała mi rękę, po męsku. Miała długie włosy; oblicze starsze, niż jest w rzeczywisości, oblewał andyjski, czerwony rumieniec rozlewający się od oczu przez policzki aż po brodę. Rozmawialiśmy chwilę, chciałem jechać dalej, ale upierała się - obie, z Iris, się upierały - że niebezpiecznie jeździć w tej okolicy późnym popołudniem. Ostatecznie zostałem u tej drugiej, u Iris, bo u Luisy nie było miejsca. To był jedyny z pięciu dni pedałowania z Meridy na granicę, którego nie wykorzystałem do samego zmroku.
Po dziewięciu miesiącach wyjechałem z Wenezueli. Jak zwykle: na ostatnią chwilę. W łikend przed wyjazdem poleciałem jeszcze do Caracas: pojechaliśmy z N. na plażę w Chirimenie. Nie mogła tydzień wcześniej, więc przyszło mi odbywać wizytę na ostatnią chwilę. Było bardzo przyjemnie, ale potem zostało tylko niespełna pięć dni na wyjazd z kraju. Samolot powrotny miał jakieś gigantyczne opóźnienie, przylecieliśmy cztery czy pięć godzin po czasie, w środku nocy, z lotniska w El Vigia nie było już jak dojechać do Meridy. Na taksówkę nie miałem, zresztą nawet jakbym miał, to nie sądzę. Ludzie jakoś popakowali sie do samochodów znajomych, opłacili taryfy i zostaliśmy ja, Niemiec i Peruanka. Znaleźliśmy barbarzyńsko tani hotel z trzyosobowym pokojem i dotrwaliśmy do rana.
Jasne, że nie spakowałem się wcześniej. W ostatnim tygodniu przed wyjazdem miałem milion rzeczy do załatwienia, więc zanim w poniedziałek udało mi się wyjechać, zdążyłem jeszcze zjeść obiad tam, gdzie zawsze, gdzie kucharka mówi z radością: "Ooo, przyszedł señor catire", znaczy się pan blondyn, a jej mąż, kelnerujący w przydomowym barku, proponuje sok z marakuji i mango albo z mango i marakuji, do wyboru. Jadłem tam prawie codziennie. Zostawiłem im pocztówkę z Polski. Z tych, co to produkuję.
Cztery i pół dnia, czterysta kilometrów, zjazd z Meridy (1600m n.p.m.) prawie na płaskie, podjazd na przełęcz na trzech tysiącach, zjazd znów w równinę pędem do granicy. Nie było czasu na odpoczynek: rąbałem od rana do zmierzchu.
Pierwsza noc zastała mnie w La Victoria: strażnik dawnej haciendy kawowej, w której obecnie mieści się muzeum kawy i filia uniwersytetu, pozwolił mi rozbić namiot w okolicy. Zaczęło padać i zjawił się dyrektor: zaprosili mnie do środka. Dostałem kawę i zjadłem kolację z rodzinami, które od pięciu lat mieszkają tam - w uniwersytecie i w muzeum - po tym, jak lawiny błotne zruinowały ich domy. Rozwiesiłem hamak w części budynku opatrzonej tabliczką Muzeum Imigracji. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że cuatro, które kupiłem w Meridzie, okrutnie niestroi. Nigdy nie kupować instrumentów w pośpiechu.
Drugiego dnia dotarłem do Bailadores i do domu Iris. Luisa, ta starsza i z rumieńcem na twarzy, ma znajomego w Meridzie, który zawsze przyjmuje rowerzystów i potem wysyła ich do niej. Tym razem jednak pokój gościnny był zajęty.
Iris mieszka w pobliżu: pochodzi z Walencji, drugiego co do wielkości miasta kraju, ale trzy lata temu zdecydowała się wrócić do rodzinnego miasteczka w górach: wraz z 24-letnią córką i bez męża, bo - jak to zwykle bywa w Wenezueli - rozwiedli się już dawno, dawno temu.
Jest bardzo ciepła i gościnna. Co chwile pyta czy czegoś nie potrzebuję: uśmiecham się, dziękuję, jem co dają. Córka studiuje agronomię. Obie są piękne.
Następny dzień to podjazd i deszcz. Asfalt wije się po zielonych pagórach usłanych poletkami ziemniaków, cebuli i róż: pnie się bez przerwy. Szybko zaczyna kropić i właściwie nie przestaje prawie do wieczora. Pod przełęczą jest skrzyżowanie: w prawo na La Grita y dalej do Cucuty, ale tego przejścia unikam, żeby znów nie ładować się w problemy, jak przed trzema miesiącami. W lewo: Pregonero i dalej San Joaquin de Navay.
Leje, i ta ulewa na trzech tysiącach metrów przyprawia mnie o drgawki zimna. Już na zjeździe zatrzymuję się wreszcie i zmieniam ubranie: mokre szmatu rzucam na bagaż, nakładam świeży podkoszulek, polar i deszczową pelerynę. Lepiej. W domu, w którym zapytałem o nocleg, gospodarzył radiowy komentator wyścigów rowerowych. Ucieszył się i znowu spałem na łóżku.
Potem miał być już tylko zjazd, ale wcale tak nie było: droga na równiny stanu Apure jest wyboista i każdy zjazd poprzedza podjazd: droga okrąża gory, wspina się na każde wzniesienie, potem spada aż do rzeki i znowu to samo. Kluczy w labiryntach między wierzchołkami i w pewnym momencie, tak koło czwartej po południu, myślałem, że już się nie wyplącze z Andów. Ale udało się.
Po drodze żołnierze na punkcie kontrolnym próbowali coś wyciągnąć: a to że może dolary, a to że może złotówki, no chociaż ze sto boliwarów? W końcu naciągacz zwrócił mi paszport - a masz, żyło jedna! - i nawet począstował słodką bułką i kawą. Cała Wenezuela: zawsze ze skrajności w skrajność.
W San Joaquin de Navay ksiądz był umiarkowanie nastawiony do pomysłu udostępnienia mi salki katechetycznej na noc. Najpierw wysłał mnie z mruczącym pod nosem kościelnym na obchód miasteczka: okazało się, że wszystkie domy wynajmujące pokoje są już pełne. Nie miałem najmniejszej ochoty rozbijać namiotu w podmokłych terenach popowodziowych i wróciłem pod kościół, pod dość obszerny daszek przed wejściem. Godzine później pod świątynie zajechał samochód, padre najwyraźniej skądś wracał: otworzył mi salkę i spałem w spokoju. Wypuścił mnie o szóstej rano i od tej godziny pedałowałem aż do zmroku.
Sto siedemdziesiąt kilometrów na granicę: sporo, ale po płaskim, więc szło zupełnie sprawnie. Woda, która pozalewała mosty na drodze do Guazdualito, wycofała sie już i została na podmokłych terenach oblewającej carreterę numer 19 z obu stron. Brodzą w niej krowy rasy cebu, te garbate i z kołnierzem.
Pracownika biura migracyjnego nie było, ale znajomi zaraz po niego zadzwonili i zjawił sie po piętnastu minutach. W tym czasie pogaworzyliśmy sobie, że skąd, że dokąd, że ile kilometrów i jakie to pasjonujące że z tym rowerem, i umizgi i uśmiechy, tylko po to, żeby za chwilę z dwójki sympatycznych chłopców w mundurkach zmienić się w parę tępych buraków. Bywa.
Ta sama historia: że to niby są 90 dni wjazdu do Wenezueli na rok. No, doskonale,a która ustawa o tym mówi? Prawo o Migracji i Cudzoziemcach! Serio, w którym miejscu? Znam tę ustawę na pamięć, szczególnie punkt szósty.
Mieli ją. Doskonale. Ten sam misiaczek, który przed chwilą przymilał się do aż jakiego to imponującego turysty rowerowego, teraz z mieszanką wkurwienia i pogardy w oczach czytał mi kolejne ustępy ustawy, a ja po każdym mówiłem, że widzisz, że nie mówi nic o żadnym roku. Skończył i stwierdził, że chociaż ustawa nie mówi, że jest 90 dni na rok, to to jest 90 dni na rok. Acha. I kontynuowaliśmy tak jeszcze przez chwilę ale to nie miało żadnego sensu. Operowaliśmy w kompletnie rozbieżnych systemach myślowych. Ja, jako legalista, dopytywałem się który to regulamin, dyrektywa, ustawa, cokolwiek, mówi o 90 dniach na rok. I patrzyłem na nich jak na wariatów powtarzających, że no ustawa nie mówi, ale przecież to jest OCZYWISTE, że chodzi o 90 dni na rok. Oni operowali w systemie "w nocy przyśniło mi się", "z pewnością uważam że" tudzież "szef chyba coś wspomniał na szkoleniu" i z drwiną i pogardą patrzyli na mnie jak na idiotę domagającego się czegoś, czego oni zupełnie nie rozumieli. Bo przecież jeśli nie chodziłoby o 90 dni na rok, to wszyscy mogliby tu przyjeżdżać kiedy im się zachce, a tak przecież nie może być. Oczywiste, prawda? No nie może być tak, że ktoś robi coś, co chce, a do tego jeszcze zgodnie z prawem, to jakiś absurd. Prawo powinno zakazywać, od tego jest przecież prawo.
Zaczęli dzwonić po samolot, który miał mnie przewieźć do aresztu w Caracas, ja - do znajomych, którzy mają znajomych w ministerstwach i urzędach. Po dłuższym czasie deus ex machina zjawił się ratunek. Właściwie to nie było żadne deus ex machina, tylko logiczna konsekwencja: w kraju który nie kieruje się prawem pisanym, króluje kodeks koleżeński. Mundurowi z granicy w Apure zdali sobie sprawę, że dokumentując mój "nielegalny" pobyt musieliby wtopić kolegę z przejścia w Paraguachon, który "nielegalnie" wpuścił mnie do kraju trzy miesiące wcześniej. Telefon. Dyskusja. No nie chłopaki, to byłby dym. No, byłby. I puścili mnie, bo co to za przyjemność usrać gringo, gdy narobi się problemów koledze. Gringo wyleci do swojej gringolandii, a kolega zostanie i może się zrewanżować.
I tak, już po nocy, dotarłem do Arauca w Kolumbii. Przyjęli mnie strażacy. Wyspałem się za wszystkie czasy. Byłem zmordowany jak przysłowiowy koń po przysłowiowym westernie.
I ostatni żart w Wenezueli? Bo w Wenezueli wszyscy ciągle żartują: że kryzys, że nie ma mleka w sklepie, że wypłata nie starcza już na nic, że żona zdradza - z tego wszystkiego ludzie się tylko śmieją. Jedni mówią, że to im pozwala żyć spokojnie, inni: że to nie pozwala poprawić sytuacji kraju. Ostatni żart w Wenezueli to była rodzina, która w Guasdualito podarowała mi zimnej wody do butelek. Siedzieli tam razem i rechotali się z powodzi, ze mnie, z siebie, że oni to rowerem to nawet do przecznicy by nie dojechali, i z sąsiadki o mocno ciemnej karnacji, że to Kanadyjka i też kiedyś przyjechała tu rowerem i tak jej się spodobało, że została. Zobacz pan, nawet oczy jej zbrązowiały. Taki tam żart. Niewyszukany, codzienny, przaśny, ale i tak będzie mi go brakować.
Podeszła i podała mi rękę, po męsku. Miała długie włosy; oblicze starsze, niż jest w rzeczywisości, oblewał andyjski, czerwony rumieniec rozlewający się od oczu przez policzki aż po brodę. Rozmawialiśmy chwilę, chciałem jechać dalej, ale upierała się - obie, z Iris, się upierały - że niebezpiecznie jeździć w tej okolicy późnym popołudniem. Ostatecznie zostałem u tej drugiej, u Iris, bo u Luisy nie było miejsca. To był jedyny z pięciu dni pedałowania z Meridy na granicę, którego nie wykorzystałem do samego zmroku.
Fragment podjazdu na Paramo Batallon |
Jasne, że nie spakowałem się wcześniej. W ostatnim tygodniu przed wyjazdem miałem milion rzeczy do załatwienia, więc zanim w poniedziałek udało mi się wyjechać, zdążyłem jeszcze zjeść obiad tam, gdzie zawsze, gdzie kucharka mówi z radością: "Ooo, przyszedł señor catire", znaczy się pan blondyn, a jej mąż, kelnerujący w przydomowym barku, proponuje sok z marakuji i mango albo z mango i marakuji, do wyboru. Jadłem tam prawie codziennie. Zostawiłem im pocztówkę z Polski. Z tych, co to produkuję.
Cztery i pół dnia, czterysta kilometrów, zjazd z Meridy (1600m n.p.m.) prawie na płaskie, podjazd na przełęcz na trzech tysiącach, zjazd znów w równinę pędem do granicy. Nie było czasu na odpoczynek: rąbałem od rana do zmierzchu.
Pierwsza noc zastała mnie w La Victoria: strażnik dawnej haciendy kawowej, w której obecnie mieści się muzeum kawy i filia uniwersytetu, pozwolił mi rozbić namiot w okolicy. Zaczęło padać i zjawił się dyrektor: zaprosili mnie do środka. Dostałem kawę i zjadłem kolację z rodzinami, które od pięciu lat mieszkają tam - w uniwersytecie i w muzeum - po tym, jak lawiny błotne zruinowały ich domy. Rozwiesiłem hamak w części budynku opatrzonej tabliczką Muzeum Imigracji. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że cuatro, które kupiłem w Meridzie, okrutnie niestroi. Nigdy nie kupować instrumentów w pośpiechu.
La Victoria |
Iris mieszka w pobliżu: pochodzi z Walencji, drugiego co do wielkości miasta kraju, ale trzy lata temu zdecydowała się wrócić do rodzinnego miasteczka w górach: wraz z 24-letnią córką i bez męża, bo - jak to zwykle bywa w Wenezueli - rozwiedli się już dawno, dawno temu.
Jest bardzo ciepła i gościnna. Co chwile pyta czy czegoś nie potrzebuję: uśmiecham się, dziękuję, jem co dają. Córka studiuje agronomię. Obie są piękne.
Następny dzień to podjazd i deszcz. Asfalt wije się po zielonych pagórach usłanych poletkami ziemniaków, cebuli i róż: pnie się bez przerwy. Szybko zaczyna kropić i właściwie nie przestaje prawie do wieczora. Pod przełęczą jest skrzyżowanie: w prawo na La Grita y dalej do Cucuty, ale tego przejścia unikam, żeby znów nie ładować się w problemy, jak przed trzema miesiącami. W lewo: Pregonero i dalej San Joaquin de Navay.
Leje, i ta ulewa na trzech tysiącach metrów przyprawia mnie o drgawki zimna. Już na zjeździe zatrzymuję się wreszcie i zmieniam ubranie: mokre szmatu rzucam na bagaż, nakładam świeży podkoszulek, polar i deszczową pelerynę. Lepiej. W domu, w którym zapytałem o nocleg, gospodarzył radiowy komentator wyścigów rowerowych. Ucieszył się i znowu spałem na łóżku.
Cuatro powiększa bagaż |
Pola |
Pada |
Po drodze żołnierze na punkcie kontrolnym próbowali coś wyciągnąć: a to że może dolary, a to że może złotówki, no chociaż ze sto boliwarów? W końcu naciągacz zwrócił mi paszport - a masz, żyło jedna! - i nawet począstował słodką bułką i kawą. Cała Wenezuela: zawsze ze skrajności w skrajność.
W San Joaquin de Navay ksiądz był umiarkowanie nastawiony do pomysłu udostępnienia mi salki katechetycznej na noc. Najpierw wysłał mnie z mruczącym pod nosem kościelnym na obchód miasteczka: okazało się, że wszystkie domy wynajmujące pokoje są już pełne. Nie miałem najmniejszej ochoty rozbijać namiotu w podmokłych terenach popowodziowych i wróciłem pod kościół, pod dość obszerny daszek przed wejściem. Godzine później pod świątynie zajechał samochód, padre najwyraźniej skądś wracał: otworzył mi salkę i spałem w spokoju. Wypuścił mnie o szóstej rano i od tej godziny pedałowałem aż do zmroku.
Sto siedemdziesiąt kilometrów na granicę: sporo, ale po płaskim, więc szło zupełnie sprawnie. Woda, która pozalewała mosty na drodze do Guazdualito, wycofała sie już i została na podmokłych terenach oblewającej carreterę numer 19 z obu stron. Brodzą w niej krowy rasy cebu, te garbate i z kołnierzem.
Zalew elektrowni wodnej za Pregonero |
Ta sama historia: że to niby są 90 dni wjazdu do Wenezueli na rok. No, doskonale,a która ustawa o tym mówi? Prawo o Migracji i Cudzoziemcach! Serio, w którym miejscu? Znam tę ustawę na pamięć, szczególnie punkt szósty.
Mieli ją. Doskonale. Ten sam misiaczek, który przed chwilą przymilał się do aż jakiego to imponującego turysty rowerowego, teraz z mieszanką wkurwienia i pogardy w oczach czytał mi kolejne ustępy ustawy, a ja po każdym mówiłem, że widzisz, że nie mówi nic o żadnym roku. Skończył i stwierdził, że chociaż ustawa nie mówi, że jest 90 dni na rok, to to jest 90 dni na rok. Acha. I kontynuowaliśmy tak jeszcze przez chwilę ale to nie miało żadnego sensu. Operowaliśmy w kompletnie rozbieżnych systemach myślowych. Ja, jako legalista, dopytywałem się który to regulamin, dyrektywa, ustawa, cokolwiek, mówi o 90 dniach na rok. I patrzyłem na nich jak na wariatów powtarzających, że no ustawa nie mówi, ale przecież to jest OCZYWISTE, że chodzi o 90 dni na rok. Oni operowali w systemie "w nocy przyśniło mi się", "z pewnością uważam że" tudzież "szef chyba coś wspomniał na szkoleniu" i z drwiną i pogardą patrzyli na mnie jak na idiotę domagającego się czegoś, czego oni zupełnie nie rozumieli. Bo przecież jeśli nie chodziłoby o 90 dni na rok, to wszyscy mogliby tu przyjeżdżać kiedy im się zachce, a tak przecież nie może być. Oczywiste, prawda? No nie może być tak, że ktoś robi coś, co chce, a do tego jeszcze zgodnie z prawem, to jakiś absurd. Prawo powinno zakazywać, od tego jest przecież prawo.
Zaczęli dzwonić po samolot, który miał mnie przewieźć do aresztu w Caracas, ja - do znajomych, którzy mają znajomych w ministerstwach i urzędach. Po dłuższym czasie deus ex machina zjawił się ratunek. Właściwie to nie było żadne deus ex machina, tylko logiczna konsekwencja: w kraju który nie kieruje się prawem pisanym, króluje kodeks koleżeński. Mundurowi z granicy w Apure zdali sobie sprawę, że dokumentując mój "nielegalny" pobyt musieliby wtopić kolegę z przejścia w Paraguachon, który "nielegalnie" wpuścił mnie do kraju trzy miesiące wcześniej. Telefon. Dyskusja. No nie chłopaki, to byłby dym. No, byłby. I puścili mnie, bo co to za przyjemność usrać gringo, gdy narobi się problemów koledze. Gringo wyleci do swojej gringolandii, a kolega zostanie i może się zrewanżować.
I tak, już po nocy, dotarłem do Arauca w Kolumbii. Przyjęli mnie strażacy. Wyspałem się za wszystkie czasy. Byłem zmordowany jak przysłowiowy koń po przysłowiowym westernie.
Woda |
Znasz Wenezuele do glebi. tak, dokladnie tak tam jest...
OdpowiedzUsuńStaralem sie ; ). W dziewiec miesiecy mozna sie wiele dowiedziec. Mozna sie zakochac, a potem tesknic ; ). Epa, i jak sie robi rezydencje w Wenezueli? hahaha
UsuńSuper artykuł, zazdroszczę podróży!
OdpowiedzUsuń