Zdaje się, że nie mam talentu do chwytliwych tytułów, ale ten artykuł jest całkiem ciekawy, warto przeczytać
Jaki ma sens przyjechać i poznać, jeśli potem trzeba to wszystko zostawić?
A może wcale nie trzeba, nie wiem.
Długa podróż prowokuje pewne problemy, a może raczej pytania, z którymi trzeba się mierzyć. Nie jest to żaden wyjątek od innych dróg życiowych, które się podejmuje: każda z nich - praca w Biedronce na kasie, wyjazd na saksy, nauczanie w szkole, hodowla koni w lubelskiem czy dawanie koncertów - ma swoją specyfikę problematyczną, ale tak się składa, że czytasz akurat stronę o podróżach, więc co ja ci mogę poradzić, będzie o pytaniach w podróży.
Tak się złożyło, że kiedy zadawałem sobie ostatnio moje pytania, doszły mnie słuchy o pytaniach, które zadają sobie inni. Piotrek Strzeżysz - ten od makaronu w sakwach i przejeżdżania z Alaski po Argentynę - podesłał mi wystąpienie Łukasza Supergana - tego co to skolei przeszedł samotnie cały łuk Karpat i Iran piechotą - o jego trzech refleksjach w podróży (link do nagrania). Pierwsza z nich to problem autorytetów, które czasem stają się wyroczniami i tak być niepowinno. Refleksja chronologicznie pierwsza tak w wystąpieniu, jak w życiu każdego włóczykija, i od kiedy z sukcesem wszedłem w podartych jeansach na Kazbek - rzecz przez autorytety niepochwalana, a z drugiej strony: zaliczyłem później kilka nieudanych wejść na wysokie góry - rzecz przez autorytety przewidziana, chyba poradziłem sobie z tą kwestią raz na zawsze. Słuchać warto, wątpić warto jeszcze bardziej. Zresztą jest to kwestia która chyba zwyczajnie przestała mnie dotyczyć, bo już dawno rozstałem się z wszelkimi formami "wyczynowości" podróży. Łukasz opowiadał też o uleganiu sławie: oświadcza, że zdał sobie sprawę, że modyfikuje swoje podróże tak by były bardziej atrakcyjne dla widowni na blogu czy slajdowiskach. Posłuchałem i stwierdziłem z niejaką dumą wewnętrzną, że zdaje się udało mi się tego uniknąć. Nie to, żebym nie lubił wyzwań, ale te wyzwania są chyba bardziej dla mnie, niż dla innych. W szczególności, skoro już mieliśmy ten przykład Kazbeku: nie wszedłem tam w dziurawych jeansach dla lansu. To były po prostu jedyne spodnie, jakie ze sobą miałem. I czy wszedłbym tam, gdybym nie prowadził bloga? Jasne. Po prostu rok wcześniej zobaczyłem tę górę, zakochałem się i stwierdziłem, że wlezę. I wlazłem. I nie to żebym nie lubił bloga - byłby to absurd, bo przecież cały czas go prowadzę. Lubię pisać, bardzo lubię jak mi ktoś zostawi komentarz, lubię wchodzić na stronę ze statystykami żeby zobaczyć ile mam wizyt i tak dalej. Lubię to, jakoś mnie to pewnie podbudowuje, ale to nie nadaje sensu podróży. W szczególności: ostatnio nawet paru starych czytelników mi wypomniało, że co tak mało piszę. I to w czasie, kiedy miałem czas i dostęp do internetu, gdy siedziałem 4 miesiące na dupie w Meridzie. Z dziewięciomiesięcznej podróży po Wenezueli na blogu znajdzie się stosunkowo niewiele. Nie wiem, po prostu zająłem się bardziej życiem na miejscu. Trzecia kwestia poruszana przez Supergana poruszyła mnie nieco bardziej niż dwie poprzednie, chodzi mianowicie o utratę przyjaciół i relacji z Polski.
Że człowiek wyjeżdża i potem wraca i traci kontakt ze znajomymi, albo - jak zdarzyło się Łukaszowi - rozstaje się z żoną, która nie widziała się w podróżniczym świecie. Okej, zgoda, to jest problem, i zaraz też się częściowo po nim przejadę w melancholijnej części niniejszego artykułu, ale trzeba najpierw zaznaczyć, że tego typu problem nie jest charakterystyczny jedynie dla podróży. Z mej prywatnej korespondencji z Polską otrzymuję relację ludzi, którzy zostali, którzy pracują i wszystko w porządku, ale okazuje się, że inni, którzy też pracują, i też wszystko w porządku, i że żona i rodzina i korporacja, tak się zagłębili w tym swoim wszystko w porządku, że też nimi już nie ma kontaktu. Słowem: wcale nie trzeba jechać do Wenezueli żeby stracić znajomych! Albo żonę. Zupełnie analogiczne zjawiska bywają udziałem tirowców, marynarzy czy żołnierzy, a nawet... no nie wiem, kogokolwiek. Para może się nie dobrać nie tylko dlatego, że on lubi przejść się piechotą po Iranie, a ona nie. Rozbieżność wizji życiowych występuje dużo powszechniej, niż na sztucznym, bipolarnym podziale podróż-osiadły tryb życia. Albo po prostu: on lubi teatr, a ona disco-polo no i zwyczajnie nie wytrzymują zderzenia kultur.
Na przykład Los Wiajeros, Alicja i Andrzej, najwyraźniej pod tym względem dogadali się całkiem nieźle, bo jeżdżą razem (czytaj: podróże nie muszą koniecznie oznaczać katastrofy w życiu rodzinnym). Ale to właśnie oni niedawno opublikowali swój tekst z refleksjami o długich podróżach. Andrzej Budnik, w przeciwieństwie do mnie, ma talent do chwytliwych tytułów, i tekst nazwał następująco: Czy warto było stracić przyjaciół i wyjechać w długą podróż? Z zasadnością tego typu pytania rozprawiliśmy się już powyżej. To znaczy: jasne, podróż nie sprzyja stabilności i silnym więzom sąsiedzkim, ale nie jest w tym wyjątkowa, nie jest warunkiem koniecznym i należy uważać, by nie popaść w martyrologię podróżnika, co to w pogoni za swymi marzeniami poświęca swoje życie socjalne. Tekst wiajerosów wcale jednak nie skupia się tylko i wyłacznie na kwestii przyjaciół, i mniej: na martyrologii (po prostu Budnik wie jak tytułowac teksty, gratulacje). Andrzej pisze o socjalizującej funkcji blogów, dzięki którym poznał innych podróżników. Ciekawe, chociaż alarmujące: pachnie zamykaniem się w bańce "podróżniczego półświatka". Nie wiem, podróżnicy na ogół wcale nie są fajni, chociaż zdarzają się wyjątki, jak we wszystkim: istnieją nawet sympatyczni Chińczycy z supermarketów. Andrzej pisze o kasie i spełnianiu marzeń, o pasjach i innych pozytywnych rzeczach, które sprawiają, że wszyscy czytają jego bloga, a nie mojego, który ostatnio napełnia się melancholią.
Tak, tak, zżera mnie zazdrość!
To był żart.
Ani Budnik, ani Supergan nie poruszyli kwestii, która trapi mnie osobiście. I teraz udam, że poza Budnikiem i Superganem nie istnieje w internecie nic więcej i z misjonarską pasją w głosie stwierdzę: tak, trzeba się za to zabrać, muszę opisać tę kwestię, kwestię przywiązania do innego kraju! Wszystko to polane sosem melancholii i przegadane, jak zwykle, także przygotujcie się dobrze i zastanówcie, czy chcecie czytać dalej. Acha, no i oczywiście żeby uniknąć własnych oskarżeń o martyrologię i usiłowanie uczynienia z podróży czegoś wyjątkowego, dodam na początek, że opisane niżej problemy mogę równie dobrze dotyczyć pracowników konsulatów, ludzi na zmywaku w Liverpoolu, doktoryzujących się fizyków w Zurychu i tak dalej.
Jaki ma sens przyjechać i poznać, jeśli potem trzeba to wszystko zostawić? A może wcale nie trzeba, nie wiem. Na pewno jednak decyzja, by zostać w jednym kraju dziewięć miesięcy była nieprzemyślana. Pięć miesięcy w drodze, z dłuższymi i krótszymi postojami, i cztery przeżyte w Meridzie, kilkiadziesiąt numerów kierujących do poznanych po drodze ludzi, które zapchały mi pamięć telefonu. Naprawdę sądziłem, że uda mi się potem tak po prostu wstać, zebrać swoje rzeczy i wyjechać? Że nie dojdzie do asymilacji, do zanurzenia się, że nie pojawi się uczucie, przywiązanie?
Pojawiło się to wszystko. Spotkania, chwile, rozmowy, relacje zapisały się w piosenkach, w wenezuelskiej muzyce, które teraz tak jak polska, potrafi wycisnąć łzę z moich oczu. Napisałem o tym szerzej w Una carta de amor, jakbyście wszyscy się nie wściekli na uczenie się akurat angielskiego, a nie hiszpańskiego, to moglibyście przeczytać. Ale ta carta de amor, ten list miłosny, był w sumie bardziej do nich, do Wenezuelczyków, dlatego napisałem po hiszpańsku. Spodobał im się. Nie napisałem go po polsku bo nie do końca zrozumielibyście o czym mówię. Nie piszę tego, żeby się wynosić, że ja znam, a wy nie. Mamy inne doświadczenia, i właśnie o tym miał być ten artykuł, który właśnie piszę, i który trochę mi się rozjeżdża na boki.
Nie zrozumielibyście o czym mówię nie dlatego, że ja jestem taki zajebisty bo byłem w Wenezueli, a Wy nie. Jak ja czytam teraz wiadomości z Polski, to też nie do końca rozumiem o co chodzi. Mamy inne doświadczenia. Jak mi napiszesz o sprawach Bydgoszczy, to też nie do końca Cię zrozumiem. Po prostu. Nie znam Bydgoszczy. I możesz mi ją opisać, ale to nic nie da. Ja nie wiem jak pachnie, jak smakuje, jak brzmi Bydgoszcz. Nie rozumiem zwrotów budgoszczańskich i nie wiem czy panie w piekarniach w Bydgoszczy uśmiechają się, czy nie, i w ogóle jak się tam zamawia kawę. A to jest, to było, w Una carta de amor, bardzo ważne. Tak Wam to opiszę: opiszę, nie pisząc. Już to zrobiłem, koniec.
Pakując się, wyjeżdżająz z Meridy, miałem łzy w oczach. Pamiętam, jak kilka lat temu, po sześciu miesiącach wyjeżdżałem ze Szwajcarii. W ogóle mnie to nie ruszyło. Nie czułem się tam, nie zżyłem się, nie wytworzyłem relacji, nie rozumiałem. Czyli: nie zawsze się zdarza. Ale się zdarza.
Rozumiesz? W cytowanym juz artykule Budnik pisze tak: "Nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, w których byliśmy, że wiemy dokładnie, jak tutaj się odnaleźć. Nie jesteśmy obcy i mówimy w tym samym języku, co wszyscy." Dla mnie to nie działa, to znaczy prawie działa. Dla mnie byłoby: nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, oprócz Wenezueli, że wiem dokładnie, jak się w nim odnaleźć. Okej, może wyolbrzymiam, bo ta separacja nastąpiła niedawno i może wobec tego jestem emocjonalny jak pani przedszkolanka, ale tak czuję, to znaczy: czuję się tam, w Wenezueli, zupełnie na miejscu. Oswoiłem ją: znam jej historię i socjologię, znam politykę, znam język i slang - jasne, nie doskonale, ale całkiem nieźle - znam muzykę, kabarety, geografię, pejzaże, kuchnię, ludzi. Mam tam ludzi, z którymi rozmawiałem, których przytulałem bardzo mocno, z którymi przeżywałem. Istnieją wyrazy, których nie potrafię przetłumaczyć na polski, a jednak wiem co znaczą. Zawsze mnie irytowali ci, co to wracali do Polski zza granicy i rzucali naleciałościami językowimi. Mówili: ja muszę użyć tego obcego słowa, bo ono dla mnie najlepiej wyraża, i tak dalej, i miałem ich za ignorantów, za papugi powtarzalskie, ale tak jest, tak się zdarza, że pewne zwroty są nieprzetłumaczalne. Są jak dźwięki, jak muzyka, muzyka tego kraju. Tego i każdego innego, i każda z nich: inna.
Wyjechałem z Wenezueli i czuje pustkę, utratę tego wszystkiego, co zgromadziłem. Zostałem z niczym. Bez ludzi i kraju. Ale przecież to nie był mój kraj, tak, bo mój kraj to Polska? Jak to jest?
Czy jak wreszcie do Polski wrócę - a na pewno chcę to zrobić - to sad i jabłoń, muzyka i zapachy, kuchnia i pociągi - bo ja mam sentyment do starego taboru EZT i jak widze te zdjęcia Pendolino to dostaję przykrego wstrząsu - będą takie jak dawniej? Miasta, miasteczka, góry i wreszcie: osoby, znajomi, czy znajomi będą dalej znajomi? A może zostaną już tylko dalekim wzpomnieniem, pamiątką przedpotopową, zdolną wyprodukować jedynie frustracje rodzaju "kiedyś to było inaczej", nawet jeśli to "kiedyś" to nie żadne przed wojną czy w pięćdziesiątym czwartym, tylko dwa, trzy lata temu.
Wszystkie te sentymenty, drewniane kościoły w Beskidzie Niskim, zapach mokrego asfaltu po czerwcowej ulewie, smak podwawelskiej i truskawek ze śmietaną i twarogiem (i fakt, że nie wszyscy wiedzą, że z twarogiem są lepsze i zawsze można kogoś zaskoczyć), wszystkie one rodzą się z doświadczeń, z konkretnych chwil, sytuacji. Ta podwawelska w szczególności może być zupełnie parszywa, ale wcale nie chodzi przecież o jej smak, tylko o to kiedy, z kim i gdzie się ją jadło, w jakich okolicznościach i z jaką emocją. I jasne, tego się nie wymaże, ale to się odkłada gdzieś coraz głebiej, coraz dalej, a w dwa, trzy lata narastają nowe sentymenty zrodzone z nowych chwil i doświadczeń, wśród innych ludzi, okoliczności przyrody i okoliczności ducha. I one są nadpisywane nad sentymentami dawnymi: są świeższe i wyraźniejsze.
I nie jest tak, że piszę o tym z łatwością. Wręcz przeciwnie. Pewnie widać po tym, jak tekst się rozłazi na boki. Tak jest zawsze, gdy coś sprawia nam trudność.
Brak czegoś lub kogoś jest okolicznością konfrontacji i poznania: jak szlachetne zdrowie, co to nikt się nie dowie. Brak, czy w tym przypadku: oddalenie od własnego kraju na dłuższą metę stawia znak zapytania na pojęciach takich jak patriotyzm. Czym on właściwie jest. Miłość do własnego kraju. Ale co to jest miłość. Miłość składa się, albo lepiej: buduje się, powstaje, z doświadczeń, z ludzi, muzyki, kuchni, obyczajów, no i z tego fundamentalnego faktu, że dar życia odebraliśmy właśnie w tym, a nie innym kraju, i właśnie od naszych, a nie innych rodziców. Ale oprócz tego ostatniego elementu, mamy do czynienia może tylko ze stekiem sentymentów, które równie dobrze można by było zasypać innymi? Ale co by to miało oznaczać, że cała ta wzniosła literatura bogoojczyźniana wyrosła z zamiłowania do bigosu i opozycji do bratwurstu? Duże uproszczenie, ale kiedy człowiek po raz pierwszy zatęskni za arepa de carne mechada wydaje się, że powyższe rozważania nie są tak całkiem pozbawione sensu. Patriotyzm jako wspólnota sentymentalna, z wszystkimi zaletami wspólnoty, jak poczucie przynależności, bezpieczeństwa i tak dalej, i z całym bagażem jaki niesie ze sobą każda relacja, w tym: z pojęciem zdrady.
A ja obecnie, w Kolumbii, jeśli każdego dnia nie przeczytam jakiejś wiadomości z Wenezueli to czyję się wobec niej nie w porządku. Z Polski też czytam, i z Krakowa. Czasami z Wrocławia, ale bardzo rzadko. Musi mi się już potwornie nudzić.
Z miłością do kraju musi być tak, jak z wszystkimi innymi miłościami, i tu prawda jest trudna: dystans i odległość wystawiają ją na próbę. Na dłuższą metę dystans osłabia, kusi innymi miłościami, i kiedy wraca się do niej, do miłości orginalnej, po wielu miesiącach czy latach, patrzy się na nia podejrzliwie, obwąchuje, poznaje na nowo, sprawdza, czy to aby na pewno ta sama. Ale ona nigdy taka sama nie jest i nie będzie, i ja nie będę taki sam, bo ludzie i kraje, a nawet smak kiełbasy podwawelskiej i tabory kolejowe, nieustannie się zmieniają. I nigdy nie wracają do formy historycznej, do tej, którą pamiętamy. W przypadku ludzi jest chyba łatwiej zakochać się na nowo, przywyknąć i nauczyć się, dostroić nawzajem. Sytuacja jest symetryczna, relacja bezpośrednia, osobowa, możemy podjąć wspólny wysiłek. W przypadku krajów musi być wiele trudniej: ten stary kraj przepadł bezpowrotnie, nie ma go, zniknął, pojawił się nowy, inny, czy chociaż: inny w jakimś stopniu, ale to dalej jest inny, i nie ma najmniejszej ochoty - jako kraj, jako twór wielki, masowy i przytłaczający - wyświadczyć nam tej osobistej przysługi i dostosować się choćby o kroczek do nas i naszych dawno zdezaktualizowanych wyobrażeń. Jednym z efektów może być frustracja i odrzucenie: tak z naszej strony, jak i ze strony kraju z jego społeczeństwem i wędlinami.
W Wenezueli jest dużo imigrantów. Mówią, że teraz są już znikąd, bo w Wenezueli są z zewnątrz, a w swoim kraju są obcy.
No i jak tak o tym myślę, to obawiam się powrotu do Polski. Jak tak o tym myślę, to nie wiem czym jest dla mnie Wenezuela i jak sobie z nią poradzę. Może mi przejdzie, jak ulotne zakochanie, a może zostanie i będzie domagać się uwagi i miłości. Nie wiem czy to jest problem, bardziej decyzja do podjęcia. Trochę tak jakbyś zostawił kobietę dla innej. Potem zdajesz sobie sprawę, że to był błąd, że ta pierwsza to jednak było "to", no więc chcesz wrócić, ale wtedy najpewniej stracisz obie. Ta pierwsza już cię nie zechce, z żalu, a o drugiej - to samo, zapomnij.
Najpewniej wrócę do Polski. Zostawię dwa, trzy lata amerykańskich przeżyć, ludzi, języka, jedzenia, krajobrazów i zapachów. Przyjaźni. Miłości. Wrócę i zostanę w próżni. Obcy wam i sobie sam.
Nie wiem czy to taki dobry pomysł. Ja w ogóle coraz mniej wiem. To jest nawet przyjemne uczucie, życie staje się wtedy bardziej otwarte i przewiewne, ale kobiety tego nie lubią, bo one zawsze szukają bezpieczeństwa, i może to jest problem, bo poczucia bezpieczeństwa z tego nie ma, tylko szukanie i jeszcze więcej szukania. To się nawet zgadza z moim wykształceniem, w końcu jestem fizykiem, a oni, fizycy, zajmują się szukaniem. Jaki ja jestem koherentny, aż sam się zdziwiłem. Cytat będzie z Łony//Miej wątpliwość: "Mówisz, że cenisz prawdę? Owszem, zwłaszcza gdy brzmi z tylu gardeł jednogłośnie i masz jasność, i masz pewność, i masz spokój. I tego ostatniego nawet ci zazdroszczę" . A nagranie będzie inne, będzie Kaczmarski:
Andy wenezuelskie |
Długa podróż prowokuje pewne problemy, a może raczej pytania, z którymi trzeba się mierzyć. Nie jest to żaden wyjątek od innych dróg życiowych, które się podejmuje: każda z nich - praca w Biedronce na kasie, wyjazd na saksy, nauczanie w szkole, hodowla koni w lubelskiem czy dawanie koncertów - ma swoją specyfikę problematyczną, ale tak się składa, że czytasz akurat stronę o podróżach, więc co ja ci mogę poradzić, będzie o pytaniach w podróży.
Tak się złożyło, że kiedy zadawałem sobie ostatnio moje pytania, doszły mnie słuchy o pytaniach, które zadają sobie inni. Piotrek Strzeżysz - ten od makaronu w sakwach i przejeżdżania z Alaski po Argentynę - podesłał mi wystąpienie Łukasza Supergana - tego co to skolei przeszedł samotnie cały łuk Karpat i Iran piechotą - o jego trzech refleksjach w podróży (link do nagrania). Pierwsza z nich to problem autorytetów, które czasem stają się wyroczniami i tak być niepowinno. Refleksja chronologicznie pierwsza tak w wystąpieniu, jak w życiu każdego włóczykija, i od kiedy z sukcesem wszedłem w podartych jeansach na Kazbek - rzecz przez autorytety niepochwalana, a z drugiej strony: zaliczyłem później kilka nieudanych wejść na wysokie góry - rzecz przez autorytety przewidziana, chyba poradziłem sobie z tą kwestią raz na zawsze. Słuchać warto, wątpić warto jeszcze bardziej. Zresztą jest to kwestia która chyba zwyczajnie przestała mnie dotyczyć, bo już dawno rozstałem się z wszelkimi formami "wyczynowości" podróży. Łukasz opowiadał też o uleganiu sławie: oświadcza, że zdał sobie sprawę, że modyfikuje swoje podróże tak by były bardziej atrakcyjne dla widowni na blogu czy slajdowiskach. Posłuchałem i stwierdziłem z niejaką dumą wewnętrzną, że zdaje się udało mi się tego uniknąć. Nie to, żebym nie lubił wyzwań, ale te wyzwania są chyba bardziej dla mnie, niż dla innych. W szczególności, skoro już mieliśmy ten przykład Kazbeku: nie wszedłem tam w dziurawych jeansach dla lansu. To były po prostu jedyne spodnie, jakie ze sobą miałem. I czy wszedłbym tam, gdybym nie prowadził bloga? Jasne. Po prostu rok wcześniej zobaczyłem tę górę, zakochałem się i stwierdziłem, że wlezę. I wlazłem. I nie to żebym nie lubił bloga - byłby to absurd, bo przecież cały czas go prowadzę. Lubię pisać, bardzo lubię jak mi ktoś zostawi komentarz, lubię wchodzić na stronę ze statystykami żeby zobaczyć ile mam wizyt i tak dalej. Lubię to, jakoś mnie to pewnie podbudowuje, ale to nie nadaje sensu podróży. W szczególności: ostatnio nawet paru starych czytelników mi wypomniało, że co tak mało piszę. I to w czasie, kiedy miałem czas i dostęp do internetu, gdy siedziałem 4 miesiące na dupie w Meridzie. Z dziewięciomiesięcznej podróży po Wenezueli na blogu znajdzie się stosunkowo niewiele. Nie wiem, po prostu zająłem się bardziej życiem na miejscu. Trzecia kwestia poruszana przez Supergana poruszyła mnie nieco bardziej niż dwie poprzednie, chodzi mianowicie o utratę przyjaciół i relacji z Polski.
Takie różne relacje z Polski. Pozdrowienia dla Marcina, Macieja i Mariusza. |
Na przykład Los Wiajeros, Alicja i Andrzej, najwyraźniej pod tym względem dogadali się całkiem nieźle, bo jeżdżą razem (czytaj: podróże nie muszą koniecznie oznaczać katastrofy w życiu rodzinnym). Ale to właśnie oni niedawno opublikowali swój tekst z refleksjami o długich podróżach. Andrzej Budnik, w przeciwieństwie do mnie, ma talent do chwytliwych tytułów, i tekst nazwał następująco: Czy warto było stracić przyjaciół i wyjechać w długą podróż? Z zasadnością tego typu pytania rozprawiliśmy się już powyżej. To znaczy: jasne, podróż nie sprzyja stabilności i silnym więzom sąsiedzkim, ale nie jest w tym wyjątkowa, nie jest warunkiem koniecznym i należy uważać, by nie popaść w martyrologię podróżnika, co to w pogoni za swymi marzeniami poświęca swoje życie socjalne. Tekst wiajerosów wcale jednak nie skupia się tylko i wyłacznie na kwestii przyjaciół, i mniej: na martyrologii (po prostu Budnik wie jak tytułowac teksty, gratulacje). Andrzej pisze o socjalizującej funkcji blogów, dzięki którym poznał innych podróżników. Ciekawe, chociaż alarmujące: pachnie zamykaniem się w bańce "podróżniczego półświatka". Nie wiem, podróżnicy na ogół wcale nie są fajni, chociaż zdarzają się wyjątki, jak we wszystkim: istnieją nawet sympatyczni Chińczycy z supermarketów. Andrzej pisze o kasie i spełnianiu marzeń, o pasjach i innych pozytywnych rzeczach, które sprawiają, że wszyscy czytają jego bloga, a nie mojego, który ostatnio napełnia się melancholią.
Tak, tak, zżera mnie zazdrość!
To był żart.
Ani Budnik, ani Supergan nie poruszyli kwestii, która trapi mnie osobiście. I teraz udam, że poza Budnikiem i Superganem nie istnieje w internecie nic więcej i z misjonarską pasją w głosie stwierdzę: tak, trzeba się za to zabrać, muszę opisać tę kwestię, kwestię przywiązania do innego kraju! Wszystko to polane sosem melancholii i przegadane, jak zwykle, także przygotujcie się dobrze i zastanówcie, czy chcecie czytać dalej. Acha, no i oczywiście żeby uniknąć własnych oskarżeń o martyrologię i usiłowanie uczynienia z podróży czegoś wyjątkowego, dodam na początek, że opisane niżej problemy mogę równie dobrze dotyczyć pracowników konsulatów, ludzi na zmywaku w Liverpoolu, doktoryzujących się fizyków w Zurychu i tak dalej.
To tak na pobudzenie, jakby Czytelnik szanowny juz przysypiał. Pozdrowienia z wenezuelskiej plaży, źródło: diario360. Nie, w Wenezueli nie używa się innego typu dolnej części bikini. |
Pojawiło się to wszystko. Spotkania, chwile, rozmowy, relacje zapisały się w piosenkach, w wenezuelskiej muzyce, które teraz tak jak polska, potrafi wycisnąć łzę z moich oczu. Napisałem o tym szerzej w Una carta de amor, jakbyście wszyscy się nie wściekli na uczenie się akurat angielskiego, a nie hiszpańskiego, to moglibyście przeczytać. Ale ta carta de amor, ten list miłosny, był w sumie bardziej do nich, do Wenezuelczyków, dlatego napisałem po hiszpańsku. Spodobał im się. Nie napisałem go po polsku bo nie do końca zrozumielibyście o czym mówię. Nie piszę tego, żeby się wynosić, że ja znam, a wy nie. Mamy inne doświadczenia, i właśnie o tym miał być ten artykuł, który właśnie piszę, i który trochę mi się rozjeżdża na boki.
Nie zrozumielibyście o czym mówię nie dlatego, że ja jestem taki zajebisty bo byłem w Wenezueli, a Wy nie. Jak ja czytam teraz wiadomości z Polski, to też nie do końca rozumiem o co chodzi. Mamy inne doświadczenia. Jak mi napiszesz o sprawach Bydgoszczy, to też nie do końca Cię zrozumiem. Po prostu. Nie znam Bydgoszczy. I możesz mi ją opisać, ale to nic nie da. Ja nie wiem jak pachnie, jak smakuje, jak brzmi Bydgoszcz. Nie rozumiem zwrotów budgoszczańskich i nie wiem czy panie w piekarniach w Bydgoszczy uśmiechają się, czy nie, i w ogóle jak się tam zamawia kawę. A to jest, to było, w Una carta de amor, bardzo ważne. Tak Wam to opiszę: opiszę, nie pisząc. Już to zrobiłem, koniec.
Pakując się, wyjeżdżająz z Meridy, miałem łzy w oczach. Pamiętam, jak kilka lat temu, po sześciu miesiącach wyjeżdżałem ze Szwajcarii. W ogóle mnie to nie ruszyło. Nie czułem się tam, nie zżyłem się, nie wytworzyłem relacji, nie rozumiałem. Czyli: nie zawsze się zdarza. Ale się zdarza.
Rozumiesz? W cytowanym juz artykule Budnik pisze tak: "Nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, w których byliśmy, że wiemy dokładnie, jak tutaj się odnaleźć. Nie jesteśmy obcy i mówimy w tym samym języku, co wszyscy." Dla mnie to nie działa, to znaczy prawie działa. Dla mnie byłoby: nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, oprócz Wenezueli, że wiem dokładnie, jak się w nim odnaleźć. Okej, może wyolbrzymiam, bo ta separacja nastąpiła niedawno i może wobec tego jestem emocjonalny jak pani przedszkolanka, ale tak czuję, to znaczy: czuję się tam, w Wenezueli, zupełnie na miejscu. Oswoiłem ją: znam jej historię i socjologię, znam politykę, znam język i slang - jasne, nie doskonale, ale całkiem nieźle - znam muzykę, kabarety, geografię, pejzaże, kuchnię, ludzi. Mam tam ludzi, z którymi rozmawiałem, których przytulałem bardzo mocno, z którymi przeżywałem. Istnieją wyrazy, których nie potrafię przetłumaczyć na polski, a jednak wiem co znaczą. Zawsze mnie irytowali ci, co to wracali do Polski zza granicy i rzucali naleciałościami językowimi. Mówili: ja muszę użyć tego obcego słowa, bo ono dla mnie najlepiej wyraża, i tak dalej, i miałem ich za ignorantów, za papugi powtarzalskie, ale tak jest, tak się zdarza, że pewne zwroty są nieprzetłumaczalne. Są jak dźwięki, jak muzyka, muzyka tego kraju. Tego i każdego innego, i każda z nich: inna.
Wyjechałem z Wenezueli i czuje pustkę, utratę tego wszystkiego, co zgromadziłem. Zostałem z niczym. Bez ludzi i kraju. Ale przecież to nie był mój kraj, tak, bo mój kraj to Polska? Jak to jest?
Czy jak wreszcie do Polski wrócę - a na pewno chcę to zrobić - to sad i jabłoń, muzyka i zapachy, kuchnia i pociągi - bo ja mam sentyment do starego taboru EZT i jak widze te zdjęcia Pendolino to dostaję przykrego wstrząsu - będą takie jak dawniej? Miasta, miasteczka, góry i wreszcie: osoby, znajomi, czy znajomi będą dalej znajomi? A może zostaną już tylko dalekim wzpomnieniem, pamiątką przedpotopową, zdolną wyprodukować jedynie frustracje rodzaju "kiedyś to było inaczej", nawet jeśli to "kiedyś" to nie żadne przed wojną czy w pięćdziesiątym czwartym, tylko dwa, trzy lata temu.
Wszystkie te sentymenty, drewniane kościoły w Beskidzie Niskim, zapach mokrego asfaltu po czerwcowej ulewie, smak podwawelskiej i truskawek ze śmietaną i twarogiem (i fakt, że nie wszyscy wiedzą, że z twarogiem są lepsze i zawsze można kogoś zaskoczyć), wszystkie one rodzą się z doświadczeń, z konkretnych chwil, sytuacji. Ta podwawelska w szczególności może być zupełnie parszywa, ale wcale nie chodzi przecież o jej smak, tylko o to kiedy, z kim i gdzie się ją jadło, w jakich okolicznościach i z jaką emocją. I jasne, tego się nie wymaże, ale to się odkłada gdzieś coraz głebiej, coraz dalej, a w dwa, trzy lata narastają nowe sentymenty zrodzone z nowych chwil i doświadczeń, wśród innych ludzi, okoliczności przyrody i okoliczności ducha. I one są nadpisywane nad sentymentami dawnymi: są świeższe i wyraźniejsze.
I nie jest tak, że piszę o tym z łatwością. Wręcz przeciwnie. Pewnie widać po tym, jak tekst się rozłazi na boki. Tak jest zawsze, gdy coś sprawia nam trudność.
Brak czegoś lub kogoś jest okolicznością konfrontacji i poznania: jak szlachetne zdrowie, co to nikt się nie dowie. Brak, czy w tym przypadku: oddalenie od własnego kraju na dłuższą metę stawia znak zapytania na pojęciach takich jak patriotyzm. Czym on właściwie jest. Miłość do własnego kraju. Ale co to jest miłość. Miłość składa się, albo lepiej: buduje się, powstaje, z doświadczeń, z ludzi, muzyki, kuchni, obyczajów, no i z tego fundamentalnego faktu, że dar życia odebraliśmy właśnie w tym, a nie innym kraju, i właśnie od naszych, a nie innych rodziców. Ale oprócz tego ostatniego elementu, mamy do czynienia może tylko ze stekiem sentymentów, które równie dobrze można by było zasypać innymi? Ale co by to miało oznaczać, że cała ta wzniosła literatura bogoojczyźniana wyrosła z zamiłowania do bigosu i opozycji do bratwurstu? Duże uproszczenie, ale kiedy człowiek po raz pierwszy zatęskni za arepa de carne mechada wydaje się, że powyższe rozważania nie są tak całkiem pozbawione sensu. Patriotyzm jako wspólnota sentymentalna, z wszystkimi zaletami wspólnoty, jak poczucie przynależności, bezpieczeństwa i tak dalej, i z całym bagażem jaki niesie ze sobą każda relacja, w tym: z pojęciem zdrady.
A ja obecnie, w Kolumbii, jeśli każdego dnia nie przeczytam jakiejś wiadomości z Wenezueli to czyję się wobec niej nie w porządku. Z Polski też czytam, i z Krakowa. Czasami z Wrocławia, ale bardzo rzadko. Musi mi się już potwornie nudzić.
Z miłością do kraju musi być tak, jak z wszystkimi innymi miłościami, i tu prawda jest trudna: dystans i odległość wystawiają ją na próbę. Na dłuższą metę dystans osłabia, kusi innymi miłościami, i kiedy wraca się do niej, do miłości orginalnej, po wielu miesiącach czy latach, patrzy się na nia podejrzliwie, obwąchuje, poznaje na nowo, sprawdza, czy to aby na pewno ta sama. Ale ona nigdy taka sama nie jest i nie będzie, i ja nie będę taki sam, bo ludzie i kraje, a nawet smak kiełbasy podwawelskiej i tabory kolejowe, nieustannie się zmieniają. I nigdy nie wracają do formy historycznej, do tej, którą pamiętamy. W przypadku ludzi jest chyba łatwiej zakochać się na nowo, przywyknąć i nauczyć się, dostroić nawzajem. Sytuacja jest symetryczna, relacja bezpośrednia, osobowa, możemy podjąć wspólny wysiłek. W przypadku krajów musi być wiele trudniej: ten stary kraj przepadł bezpowrotnie, nie ma go, zniknął, pojawił się nowy, inny, czy chociaż: inny w jakimś stopniu, ale to dalej jest inny, i nie ma najmniejszej ochoty - jako kraj, jako twór wielki, masowy i przytłaczający - wyświadczyć nam tej osobistej przysługi i dostosować się choćby o kroczek do nas i naszych dawno zdezaktualizowanych wyobrażeń. Jednym z efektów może być frustracja i odrzucenie: tak z naszej strony, jak i ze strony kraju z jego społeczeństwem i wędlinami.
W Wenezueli jest dużo imigrantów. Mówią, że teraz są już znikąd, bo w Wenezueli są z zewnątrz, a w swoim kraju są obcy.
No i jak tak o tym myślę, to obawiam się powrotu do Polski. Jak tak o tym myślę, to nie wiem czym jest dla mnie Wenezuela i jak sobie z nią poradzę. Może mi przejdzie, jak ulotne zakochanie, a może zostanie i będzie domagać się uwagi i miłości. Nie wiem czy to jest problem, bardziej decyzja do podjęcia. Trochę tak jakbyś zostawił kobietę dla innej. Potem zdajesz sobie sprawę, że to był błąd, że ta pierwsza to jednak było "to", no więc chcesz wrócić, ale wtedy najpewniej stracisz obie. Ta pierwsza już cię nie zechce, z żalu, a o drugiej - to samo, zapomnij.
Najpewniej wrócę do Polski. Zostawię dwa, trzy lata amerykańskich przeżyć, ludzi, języka, jedzenia, krajobrazów i zapachów. Przyjaźni. Miłości. Wrócę i zostanę w próżni. Obcy wam i sobie sam.
Nie wiem czy to taki dobry pomysł. Ja w ogóle coraz mniej wiem. To jest nawet przyjemne uczucie, życie staje się wtedy bardziej otwarte i przewiewne, ale kobiety tego nie lubią, bo one zawsze szukają bezpieczeństwa, i może to jest problem, bo poczucia bezpieczeństwa z tego nie ma, tylko szukanie i jeszcze więcej szukania. To się nawet zgadza z moim wykształceniem, w końcu jestem fizykiem, a oni, fizycy, zajmują się szukaniem. Jaki ja jestem koherentny, aż sam się zdziwiłem. Cytat będzie z Łony//Miej wątpliwość: "Mówisz, że cenisz prawdę? Owszem, zwłaszcza gdy brzmi z tylu gardeł jednogłośnie i masz jasność, i masz pewność, i masz spokój. I tego ostatniego nawet ci zazdroszczę" . A nagranie będzie inne, będzie Kaczmarski:
https://www.youtube.com/watch?v=phM6FYwtR0M
OdpowiedzUsuńPodoba mi sie Twoj artykuł, choć rozbiega sie na wszystkie strony i nie wiem czy czytelnik, ktory nie doświadczył podróży cos z tego zrozumie.
OdpowiedzUsuńDa radę, ja tam wierzę w Czytelnika! A jak nie, to zawsze będzie sobie mógł popatrzeć na zdjęcie numer trzy, to też korzyść ; )
UsuńZrozumie, zrozumie! Twój tekst może dotyczyć metaforycznie najróżniejszych życiowych sytuacji, bynajmniej nie związanych z podróżowaniem. Podróż nie musi być kluczem i sednem. Równie dobrze może być ucieczką.
UsuńNie wiem, wszystko może być chyba ucieczką: ludzie robią doktoraty w ucieczce, w ucieczce wpadają do korporacji, idą do seminarium... Znów: wyróżnianie w jakikolwiek sposób podróży jako drogi życiowej specjalnie podatnej na związki z ucieczką jest chyba pewnym wyolbrzymieniem. Można równie dobrze powiedzieć coś zupełnie przeciwnego: wyjechanie w podróż - lub uczynienie dowolnie innego społecznie... powiedzmy... umiarkowanie akceptowalnego kroku w swoim życiu - może być rozumiane nie tyle jako ucieczka, co rzucenie wyzwania losowi, zarządzanie życiem według własnego wyznacznika, a nie wpadanie w utarte wzorce. Tak może być, albo tak może nie być, sprawa indywidualna.
UsuńChciałam napisać do Ciebie prywatną wiadomość. Poruszasz wiele tematów, na które pewnie ciężko Ci jest samemu sobie odpowiedzieć, ale właściwie dlaczego chcesz wracać do Polski? Ja wiem dlaczego nie chce wyjeżdżać- bo moje życie tu i teraz podoba mi się bardziej niż wizja wyjazdu.
OdpowiedzUsuńWidzisz, bo ja mam więcej pytań niż odpowiedzi.
UsuńW ogólności to chyba nic złego, aczkolwiek pewnie lepiej by było znać odpowiedź na fundamentalne pytanie.
UsuńSporadycznie zagladam na Twojego Bloga od czasu kiedy spotkal Ciebie Tomasz Gorzadowski z Programy Trzeciego Polskiego Radia w trakcie swojej podrozy przez3 ameryki (zreszat brat kilka dni temu przywiozl mi z Polski ksiazke z tej wyprawy i czytam sobie). Pamietam ze dalem wtedy do posluchania mojej zonie ten fragment realcji z rozmowa z Toba i jakos nie zrobilo to na niej zadnego wrazenia i wogole nie wiedziala czemu zawracam jej tym glowe... a jednak zyjemy sobie w malzenstwie od 8 lat i mamy malego Kornela i wogole jest pieknie.
OdpowiedzUsuńUrzekl mnie fragment (Twoje artukulu pt: jaki ma sens przyjechać i poznać, jeśli potem trzeba to wszystko zostawić?) o taborze kolejowym, kielbasie i asfalcie po deszczu. Wszytkie te rzeczy przywoluja bardzo mile wpomnienia sytuacji ktore juz nigdy sie nie powtorza niezelazenie jak bardzo by sie chcialo. Wiadomo; lata juz nie te, nie te ralacje z ludzmi i... kiedys bylo lepiej i wogole ...swiat zmierza ku koncowi...
Ja nie jestem teraz w podrozy. Przynajmniej nie takiej jak Twoja ale mam podobne refleksje do Twoich.
Mysle/mam nadzije ze moja wielka podroz jest caly czas przedmna...
Ostatnio natrafilem na cos takiego. Moze i Tobie sie przyda na czas przed powrotem:
"Nie wyruszył od razu. Wiedział z doświadczenia, jak ważne jest to, żeby umieć odkładać to, za czym się tęskni".
- Tove Jansson, Dolina Muminków w listopadzie
Pozdrawiam
Lukasz
Usłyszałam od Grażyny (wenezuelsko-warszawskiej): "wejdź koniecznie na blog Fizyk w podróży".
OdpowiedzUsuńPiszesz mądrze i dobrze. Będę czytać. Prawdopodobnie trochę popodróżuję po wcześniejszych wpisach. Ale przede wszystkim nieraz się zamyślę.
Nie jestem podróżniczką. Albo może na razie jestem podróżniczką z odwróconym wektorem ;)
Ania M. Wojtek pisze dobrze,ale idealizuje Wenezuele tysiackrotnie.Mialem nieprzyjemnosc tam byc.
UsuńEl amor funciona asi, mamita mi rrreina ; )
Usuńchyba podróże, szczególnie samotne, zawsze gdzieś niosą ze sobą takie/podobne refleksje. i to jest fajne, bo masz czas, żeby myśleć i być naprawdę ze sobą, ale też trochę straszne, bo czasem w zabieganiu w codziennych sprawach bez zastanawiania się nad sensem wielu rzeczy jest trochę łatwiej. i można nie pamiętać o tym, że sami decydujemy o tym, co robimy i jak kierujemy naszym życiem. podróż chyba pozwala sobie przypomnieć o tym wcześniej i zdystansować od utartych szlaków, które pewnie czasem wybieramy bez zastanowienia się, czy to jest to, czego chcemy (co wcale nie zawsze musi być złe).
OdpowiedzUsuńco do Polski i powrotów to zawsze kiedy wyjeżdżałam po powrocie wydawało mi się, że mi wydarzyło się tyle rzeczy a tu w Polsce wszystko jest dalej trochę tak samo. i to może tworzyć jakieś jednak przepaści między ludźmi, którzy jednak teraz nie rozumieją o co ci chodzi, może też być zupełną wymyśloną nieprawdą, czasem pozwala zweryfikować, która znajomość wytrzymała próbę czasu. w powrotach dobre jest to, że zazwyczaj okazuje się, że są tacy ludzie, z którymi możesz nie widzieć się kilka lat, a wszystko i tak będzie tak samo. no ale są też te spotkania, które pokazują, że jednak nie masz z kimś o czym rozmawiać.
powodzenia w przeżywaniu rozstania z Wenezuelą, ale jak po czasie zrozumiesz, że to jednak ta jedyna, a nie Polska z taborami pendolino (bardzo wygodne swoją drogą mimo, że też kocham stare przedziałowe pociągi) to myślę, że jednak Wenezuela w przeciwieństwie do kobiety byłaby skłonna wybaczyć i przyjąć z powrotem.
Wczoraj w Krakowie, po fali upałów, była burza, ale taka fest. Lało od 16 do około 20. Całą noc to wszystko parowało. Były takie kłęby pary, że rano nawet szkieletora nie było widać. Teraz zrobiło się trochę bardziej przejrzyście i na horyzoncie znowu widać zarys Babiej. Sezon na truskawki już minął, ale teraz wszyscy będą kisić ogórki. Coś się zmienia, coś zostaje. Powroty nie są dlatego dizwne, że wszystko co znaliśmy jest już inne, ale dlatego, ze my sami jesteśmy inni. Jedyna rzecz stała w życiu to zmiana. I to jest jakoś tak melancholijnie, ale i prostacko piękne. Póki co daj szanse Kolumbii.
OdpowiedzUsuńNo nie wiem, mi się wydaje, że Polska to jest taki kraj, który obecnie zmienia się bardzo szybko i - jako konserwatysta i dekadent muszę to dodać - czasami w nienajlepszym kierunku. Zwłaszcza w kontekście społecznym, w kontekście ludzi po prostu (do rozwinięcia innym razem).
UsuńAha, ale dziękuję za opis lata! Pamiętamm, jak któregoś razu w Krakowie właśnie, w czerwcu - wracałem zresztą do mieszkania z któregoś z ostatnich egzaminów - na ten rozgrzany słońcem asfalt i na moją głowę spadły niespodziewanie solidnej wielkości gradowe kule, ktore potem rozwiane wiatrem gromadziłyt się przy krawężnikach i w klombach Prądnika Białego. Zobaczyłem jakieś drzwi w bloku, to był warsztat: może szewc, może krawiec?, w każdym razie w głębi siedział starszy mężczyzna i patrzył przed siebie, przez te szklane drzwi, na widowisko za oknem. Zostawiłem rower na zewnątrz, wszedłem, spojrzałem na niego i nie musiałem nic mówić, po prostu kiwnął głową. Stanąłem też przy szybie i gapiłem się do momentu, aż wszystkie te kulki pospadały z nieba.
Usuńw kontekście ludzi to faktycznie temat do rozwinięcia (będę wypatrywać). Jeśli chodzi o opis lata, to proszę bardzo. Aktualizacja na dziś: dalej upał, asfalt płynie, ale dziś wiało trochę i jest ciut lepiej. Widoczność kiepska, teraz np. Babiej nie widzę z okna. Serdeczności!
UsuńA ja mam inną refleksje po tym artykule. Przebywanie długo samemu z sobą, to naprawdę nie lada wyzwanie. Nie wszyscy umieją odnaleźć się w towarzystwie wyłącznie własnej osoby, nie ma lustra w postaci kogoś, w którym można byłoby się zobaczyć. Bo przecież jesteśmy tym, kogo widzą w nas inni. Sami nie jesteśmy w stanie zobaczyć siebie wyłącznie przez wyobrażenie samego siebie. Potrzebny jest ktoś z kim skonfrontujemy wyobrażenie o samym sobie, z tym jak jesteśmy odbierani. W przypadku bycia w ciągłej podróży (i właściwie nie ważne czy jest to podróż w sensie przemieszczania się po świecie, czy podróż na przestrzeni czasu jakim jest zycie) mamy do czynienia z hmm jakby o nazwać, jednorazowymi znajomościami. Każdy człowiek ma różne oblicza, czy też maski, których używa w danych okolicznościach i z danymi ludzmi. Potrzeba kogoś kto już widział prawie wszystkie oblicza tej jednej twarzy aby móc powiedzieć kim ten człowiek tak naprawde jest. Pomaga to budować własną tożsamość i pozwala odnaleźć odpowiedzi na pytania które kołaczą się po głowie.
OdpowiedzUsuńGeneralizowanie podróżników jest tak samo błędne, jak generalizowanie innych grup społecznych. Każda składa się z lepszych i gorszych przykładów i tutaj trochę nie rozumiem Twojej tezy.
OdpowiedzUsuńZaś co do bańki, w której się żyje, to mogę wypowiedzieć się tylko za nas, a tak naprawdę to tylko za siebie... Otaczam się ludźmi, których rozumiem, lubię i mamy podobne priorytety, bo chce aby życie było przyjemne. Nie jest jednak tak, że zamykam się na innych, niepodróżujących. Poza tym, każdy z nas żyje w swoje bańce, nie da się po prostu inaczej...
Aj nie no, panie Budnik, pan tego nie bierz ani tak na poważnie (jeśli chodzi o generalizowanie podróżników, bardziej mi chodziło o Chińczyków z supermarketu) ani tak osobiście (to drugie)! Pokój i dobro!
UsuńMoże kiedyś opublikuje na swoim blogu
OdpowiedzUsuńKiedy otworzyłem Twojego bloga będąc jeszcze w Duszanbe i rzuciłem okiem na ten tekst mimo bez chwytliwego tytułu, wtedy tam w hostelu powiedziałem sobie, kurde chłopie nie czytaj, zostaw na później albo w ogóle, jeszcze nie czas na refleksję - powiedziałem sobie. Droga mnie cieszy, mnóstwo "podobnych" osób spotykam i nawet z kilkoma się zaprzyjaźniłem. Do Khorogu jechałem i podziwiałem naturę, rozmawiałem z miejscowymi, przybijałem piątki i grałem w piłę z dzieciakami. Lecz którejś nocy miałem sen, była w nim P. pociągi, i góry również, bo tak jak Ty mam do nich sentyment. Lubię słuchać stukotu kół o podkłady, oglądać jak krajobraz przemyka zza oknem, pamiętam jak kiedyś jechałem z Krakowa do Gdańska przez Wrocław i czułem się wspaniale siedząc w starym ETZ. Kolega z którym podróżuje za miesiąc wraca do domu. Już teraz opowiada co będzie robił, że będą tatry, że pojedzie w Beskidy nie tylko w te moje, bo ja mieszkam w Małym, a On mówił o Niskim i, że odwiedzi drewniane kościoły, kościoły, które rok temu zwiedziłem.
Zacząłem odwracać się za siebie, spoglądać wstecz chociaż, przed wyjazdem powiedziałem sobie żeby wszystko zamknąć (fb, bloga, i generalnie kontakty z przyjaciółmi) i jechać z czystą kartą, z nowym ja...jechać przed siebie. To nie projekt, po prostu życie. Czy uciekam?, może tak, może nie, to zależy z której strony na to spojrzeć. Potem sobie uzmysłowiłem, że nie jestem egoistą i warto to podtrzymać, a może tylko po to aby do czegoś wrócić, do czegokolwiek?. Nie wiem jeszcze nie chce się nad powrotem zastanawiać, ale do kolegi z którym jadę mam żal, czasami się nie odzywam, bo nie chcę o tym słuchać i kiedy byłem w drodze do Khorogu mimo pięknego krajobrazu i tych wszystkich dzieciaków, gdzieś tam z tyłu głowy odżyły obrazy, dawne, zamazane nie tylko przez czas, ale i prze zemnie. Pojawiły się pytania, które powinny pojawić się później. Byłem pewny, że to kiedyś się stanie, że będę musiał na nie odpowiedzieć jednak teraz je zagłuszam, widokami, dzieciakami, ale jednak się zrodziły i przyszedł czas, że zajrzałem tu, otworzyłem i przeczytałem...w jednej chwili to wszystko się ożywiło, P, góry, pociągi, ludzie których spotkałem i przeżywałem różne chwile, kiełbasa, bigos. Pojadę dalej mimo zachwiania entuzjazmu co do drogi, będę chciał posiedzieć gdzieś sam, najlepiej na zadupiu, pomyśleć i ponownie spróbować zostawić wszystko, czy uciekam?, raczej ciągle czegoś szukam...
Każdy wybór drogi to zaniechanie innych dróg. Wybieramy jedną, kierując się bieżącym nastrojem, stanem wiedzy, emocjami, przeżyciami... Gdy ten "zestaw" się zmieni odczuwamy, że mogliśmy wybrać inaczej. Nie żałujmy wyboru: każdy jest dobry, cieszmy się nim, chociaż czasami ciężko pogodzić się, że coś siłą rzeczy zostawiliśmy. Oby tylko nasze wybory nikogo nie krzywdziły. Jestem mamą takiego podróżnika: czasami serce boli, ale to jego wybór, jego życie. Trzeba to zaakceptować i cieszyć się jego radością.
OdpowiedzUsuńCo za towarzystwo fotograficzne się mnie trafiło, panie kolego, dziękuję za tak miła oprawę graficzną.
OdpowiedzUsuńNo, wreszcie ktoś docenił prawdziwy skarb tego wpisu ; )
Usuńladne
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za tego bloga, chciałbym tylko zadać kilka pytań, jeśli mogę:
OdpowiedzUsuń1. czy jeżeli w podróż nie wybiorę się rowerem,lecz raczej w miarę motoryzacyjnie, skuter/motorower/motocykl/tani rzęch - ile czasu powinienem poświęcić na to Państwo, by zobaczyć przynajmniej większość najpiękniejszych i najbardziej inspirujących miejsc?
2. Oprócz roweru, co polecałby Pan jako środek transportu? Czytam na Pańskich blogach o niebezpieczeństwie podróży autokarami itp. itd. co za tym idzie, czy jeśli nie szukam przygód, nie afiszuję się zbytnio posiadaniem pieniędzy jako turysta, ubieram skromnie - jest szansa, że wrócę cało i zdrowo ? :)
3. Czy taka podróż bardzo uzależnia? Zastanawiam się, czy jeśli (o ile uda się) trafię już do Venezueli, to nie zapragnę ościennych państw tak bardzo, że z kilku miesięcy zrobi się rok :)?
4. sprawa języka, znam biegle angielski i nieźle niemiecki, ale domyślam się, że przydałby się przynajmniej zarys hiszpańskiego większy, niż ola, soy de polonia etc. ?
5. podróż planuję na luty-marzec 2016, czy to dobra pora pogodowa na podróże kilkumiesięczne ?
Wszystko można, wszystko można, byle z wolna i ostrożna.
Usuń1. Nie wiem. Wszystko zależy od wszystkiego, to znaczy: co lubisz i jak lubisz. Kilometrowo pętla wokół Wenezueli ma jakieś 5 tysięcy kilometrów, to tyle co ci mogę powiedzieć. Możesz ją zaliczyć w tydzień przy szybkim tempie samochodowym, a możesz spędzić tu rok, tak jak ja ; )
2. Zdecydowanie jest to bardzo istotne: nie rzucać się w oczy. Ja - wydajemi się - mimo, że rysy, kolor oczu i włosów mam ewidentnie zagraniczne, to jednak ubiorem nie sugeruję jakobym miał pieniądze, i do tej pory nic mi się nie stało, a wielokrotnie podróżowałem już autobusami miejskimi czy międzymiastowymi. Nie mogę zagwarantować, że nic się nie stanie, bo się zdarza, ale z drugiej strony: nie należy wpadać w panikę, że wsiadając do autobusu skazujemy sie na śmierć.
3. Hahahahaha. Zdecydowanie tak może się stać ; ). Ale chyba nie ma w tym nic złego ; )?
4. Zdecydowanie warto znać hiszpański. Nie oczekuj że gdziekolwiek na prowincji znajdziesz kogoś mówiącego po angielsku. Z drugiej strony: przy odrobinie wysiłku i systematyczności, będąc na codzień w zetknięciu z językiem hiszpańskim nauka idzie znacznie szybciej, niż powiedzmy chodząc na kursy w Polsce.
5. luty-marzec to środek pory suchej, w kwietniu-czerwcu, zależnie od regionu, zacznie się pora deszczowa i może nieco popadywać, ulewy w Andach, powodzie na równinach, troche deszczu, ale bez przesady, na północy kraju.
Bardzo bardzo dziękuję, konkretne odpowiedzi na konkretne pytania !
UsuńCo do punktu numer trzy, być może nie ma w tym nic złego, ale kiedyś będąc 4 miesiące w Holandii, która jest znacznie bliżej niż Los Teques, w którego to rejony mam punkt zaczepny - odczuwałem już sporą tęsknotę za ojczyzną :)
Chociaż nikt nigdy nie wie, z fascynacją obserwuję i czekam na więcej newsów z Venezueli, tym bardziej po gruniowych wyborach - czy nadal będzie tak tanio/łatwo, czy może (oby nie) rozpocznie się anarchia domowa.
Tak czy inaczej, obrałem pewien cel, dziękuję za utwierdzenie mnie w nim Panie Wojtku ! :) W grudniu zabieram się za hiszpański
Ostatnio dochodzą do mnie pytania odnoście tego, czy granica między Wenezulą i Kolumbią jest zamknięta. Odpowiedź: owszem, jest. Liczyłem po cichu że po wyborach otworzą, ale nic z tego: kilka dni temu ogłosili przedłużenie stanu wyjątkowego na kolejnych 60 dni.
OdpowiedzUsuńCo to oznacza? Że istnieje nadzieja, że za sześćdziesiąt dni (początek lutego) otworzą granicę.
Istnieje również nadzieja, że kiedy 5tego stycznia zacznie pracę nowy opozycyjny parlament, wpadnie na ten genialny pomysł, żeby granicę otworzyć, bo jej zamknięcie to czysty chwyt propagandowy władzy wykonawczej.
Więcej o wyborach: http://fizyk-w-podrozy.blogspot.com/2015/12/wybory-w-wenezueli-iii-wygraa-opozycja.html
Słyszy się także, że na przejściu w Cucucie CZASAMI pozwalają wyjechać z Wenezueli. Wyjechać, nie wjechać. I dotyczy to tylko podróżujących pieszo, a nie samochodem (!).
Tyle wiem.
Dzięki bardzo za tą odpowiedż,bardzo nam pomogła w planowaniu trasy
Usuńpozdrawiam
Krzysiek
Do usług!
Usuń