A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę (1)
...czy tam właściwie na przełęcz. Rzecz w tym, że będzie wysoko i będzie padać deszcz.
Będziemy się również starać, by ten wpis nie był tak długi, jak jego chronologiczni poprzednicy (jak to ostatnie emocjonowanie się przywiązaniem do kraju, w którym najwyraźniej siedziało się zbyt długo), ale mam też wrażenie, że to się nie uda.
Ale spróbuj, Wojtek, chociaż zacznij lapidarnie.
W porządku.
Za kolumbijską granicą czekał mnie departament Arauca. Na każdym moście i każdej wsi stało po piętnastu żołnierzy z ciężką bronią i nowiutkim umundurowaniem jak z amerykańskich filmów, małym czołgiem i pancernymi hummerami. Żołnierze są mili, uśmiechają się i mówią dzień dobry: zupełnie niepodobni do swych kolegów z Wenezueli, z których niemal każdy może kandydować do tytułu chama roku (co rzecz jasna tylko dodaje Wenezueli uroku). Po lewej i prawej stronie drogi: trawa, mokradła i zadowolone z życia bydło. Drzewa obsiadają czaple. Dziewczyna pracująca na farmie opowiada, że guerilla to fajni chłopcy, dobrze płacą za kury, które biorą, a żołnierze, to za każdym razem przychodzą nowi, więc i zakolegować się nie ma jak. Miałem okazję spać jak prawdziwy kowboj w caballerizie, czyli altanie na hamaki, i w nocy rzeczywiście wiało, bo to jednak jak płasko, to wiatr pędzi jak popieprzony. W rzece złapałem rybę, ale była jeszcze mniejsza niż ukleje z Ryńskiego więc nie nadawała się nawet do... no, do niczego się, mianowicie, nie nadawała.
Potem jest długa droga przez to płaskie i mokre, która w końcu zbiega się ze wschodnim łańcuchem And kolumbijskich, jednym z trzech łańcuchów, które przeżynają ten kraj z południa na północ. A dalej droga idzie wzdłuż, u stóp gór.
W Yopal widziałem, jak góry spotykają się z równiną. Są jak zamki z piasku, które kolejnymi uderzeniami nadgryzała morska fala i teraz po odpływie zostały jak kikuty z łagodnymi zboczami schodzącymi ku wodzie. I ten płaski bezkres traw i krów daleko, na horyzoncie, rzeczywiście wygląda jak morze: wszystko zlewa się w szarość, albo w niebieskość, i możnaby uwierzyć, że ocean jest na wyciągnięcie ręki, a nie tysiąc kilometrów na północ.
I nie mam zdjęcia na ten temat, zostawiłem aparat w mieszkaniu J.
Potem ojciec J. trafił do szpitala, a sam J. pojechał go odwiedzić, więc przeprowadziłem się do M., który był na tyle cierpliwy, że pozwolił mi zostać do momentu, gdy naprawili mi cuatro. Cuatro, które kupiłem w pośpiechu, jest ładne i lakierowane, ale ma - miało - źle położone progi, więc trzeba było je zerwać i położyć od nowa. Maestro Ramon Cedeño i jego syn podejmują się zlecenia. Syn maestro gra na basie w Cimarron Colombia, jakby ktoś chciał sobie posłuchać więcej joropo, a sam Ramon to todo un personaje, czyli persona. Swój warsztat ma na podwórku, więc narzeka, gdy pada, bo nie idzie lakierować, i narzeka, gdy świeci słońce, bo nie idzie żyć. Na środku patio rzeczywiście stoi czekająca na malowanie harfa, pod daszkiem wystrugane pudła bandol, gitar i cuatr, a pod sufitem zwisają ukończone już instrumenty.
Ramon mówi niewiele, w przeciwieństwie do żony, która nadaje na okrągło, ale wynika to, jak wiemy, z natury stosunków ludzkich i stosunków kosmosu całego, który domaga się równowagi we wszystkich dziedzinach. Zresztą, chyba oboje niedosłyszą, i pewnie dla obu jest to pożyteczne. Gdy pytam o coś maestro, odpowiada na zupełnie inne pytanie, albo milczy przez chwilę, a potem wrzuca coś o swojej pracy, że cuatra mu świetnie wyszły, albo że ta harfa do polakierowania, a to ciągle pada. Wstaje i przynosi jakąś wpół niedokończoną gitarę. Patrzę na nią i siorbię słabą kawę z mlekiem, którą przyniosła mi jego żona, w jednej z tych krótkich chwil, kiedy akurat nic nie mówiła.
Ramon - dosłownie i w przenośni - żyje w swoim świecie, a cały ten świat, znaczy się muzyka, żyje w nim. Ramon konstruuje instrumenty, gra na nich, komponuje muzykę, pisze teksty i nagrywa płyty. Nawet płodzi dzieci, które stają się potem członkami jego zespołu. Na ścianie wiszą dyplomy. I artykuł po chińsku o jego koncercie na Tajwanie.
Po Yopalu chodzą zurbanizowani kowboje - bo krowy zeszły na drugi plan, na pierwszy weszła ropa naftowa. Mężczyźni noszą białe koszule, kapelucze i lekkie ruany, znaczy się poncza, znaczy się kawałki materiału z dziurą na głowę. Noszą je poskładane w prostokącik na ramieniu: ruany czekają, aż spadnie deszcz, aż będzie się jechać na motorze, aż przyjdzie chłodna, nocna bryza, wtedy się je zakłada. Kowboje mają też przy pasku niewielkie noże w skórzanych pokrowcach z frendzelkami, a u drugiego boku, w podobnych, skórzanych, z frendzelkami i tak dalej, telefony komórkowe. Na ulicy sprzedaje się hamaki, z tych obszernych, z drobnej siatki, na których śpi się wygodniej, niż na łóżku. Tylko nie wiem jak się uprawia w nich miłość, ale zakładam po tempie wzrostu populacji, że jest to możliwe.
No, to teraz, proszę państwa, wjedziemy wreszcie na górę.
Wojtku, ale krócej, proszę cię.
W porządku.
Pada okropniu, grube krople ciężko lądują mi na plecach, o szesnastej jest już ciemno jak o osiemnastej trzydzieści. W Monterralo widzę jeden z tych idealnych obiektów do noclegu zwanych zadaszonym boiskiem, staję, siadam, przebieram się w suche, jem, schodzą się ludzie (prawie same czasowniki, tak trzymaj!).
Ale teraz znowu się rozgadam.
Na początku na boisku nie było nikogo, ale powoli zaczęła się schodzić: tu męska grupka, tu rodzina z dzieckiem, tam chłopaki z piłką. W takiej sytuacji, widząc w pipidówie na końcu świata dziwaka z rowerem, zawsze ktoś zagaduje, ale oni no jakoś nie. Udawali nawet, że dziwaka nie widzą: gdy śledziłem ich wzrokiem, by się przywitać, odwracali głowy i spojrzenia. Nie wiem. Może to moje spaczenie, że już się przyzwyczaiłem, że staję się gwiazdą gdzie tylko bym się pojawił (i oby tylko była to pipidówa). Siedzieli, patrzyli się na siebie, w telefony, w tablety. Kobieta z dzieckiem miała elegancki wózek i zastanawiałem się gdzie nim jeździ po błotnistych uliczkach górskiego miasteczka. Chłopcy biegali w firmowych butach i w ogóle wszyscy wyglądali na ludzi o zaspokojonych potrzebach materialnych. Nikt nie podszedł, tylko pies. Był strasznie chudy, kremowa sierść rozpinała się ciasno na kościach zwierzęcia. Jak ten z Pueblos tristes Galindeza, ale w tym pueblo raczej nikt nie parał się ręcznym łuskaniem kukurydzy. Zdaje się zresztą, że w tym pueblo nie lubią ani psów, ani włóczęgów.
Czasem wydaje mi się, że cała ta kolumbijska gościnność jest na sprzedaż: gdy masz coś od nich kupić, zrobią dla ciebie wszystko, łącznie z wylizaniem dupy od środka, ale ot tak, na ulicy, mogą po prostu nie zauważyć. Wenezuelczyk natomiast gada bo lubi, gada dla sportu. On cię zaczepi nie bo coś chce, tylko bo się nudzi, bo coś go tam zaintrygowało, że jasne włosy, że rower, że cokolwiek. I zawoła cię bez żadnych tam proszę wybaczyć pytanie, bez żadnego proszę pana, tylko bezpośrednio cię zawoła, ej ty, bo niezależnie czy to menel czy prezes zawsze potraktuje cię jak równego sobie, a właściwie: oglądał cię będzie z tego pół stopnia wyżej: dostatecznie blisko, a jednak z przewagą, bo nie jesteś criollo, znaczy się nie jesteś stąd, nie przynależysz do tego elitarnego klubu, do którego należą tylko urodzeni nad Arauką i nad Orinoko.
Tak to właśnie siedziałem sobie wymyślając i krytykując, gdy w międzyczasie starsi poszli, zostały dzieci, i gdy znudziły się piłką, podeszły. Jak zawsze, najodważniejszy był jeden z najmłodszych, powiedział dobry wieczór, a potem się potoczyło: rozmowy, pytania, żarty, granie, jedzenie, kawa, i nawet jakiś pokoik mi w tym wiejskim kompleksie sportowym wynaleźli, wyzamiatali i wyspałem się solidnie i sucho.
No, czyli znowu się rozgadałem. To ja może tutaj zakończę i resztę przerzucę do drugiej części.
Druga część: A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę (2)
Zabierzemy ze sobą kilka przedmiotów, mianowicie tych samych co zawsze, z nowym nabytkiem: wenezuelskim cuatro. |
Będziemy się również starać, by ten wpis nie był tak długi, jak jego chronologiczni poprzednicy (jak to ostatnie emocjonowanie się przywiązaniem do kraju, w którym najwyraźniej siedziało się zbyt długo), ale mam też wrażenie, że to się nie uda.
Ale spróbuj, Wojtek, chociaż zacznij lapidarnie.
W porządku.
Za kolumbijską granicą czekał mnie departament Arauca. Na każdym moście i każdej wsi stało po piętnastu żołnierzy z ciężką bronią i nowiutkim umundurowaniem jak z amerykańskich filmów, małym czołgiem i pancernymi hummerami. Żołnierze są mili, uśmiechają się i mówią dzień dobry: zupełnie niepodobni do swych kolegów z Wenezueli, z których niemal każdy może kandydować do tytułu chama roku (co rzecz jasna tylko dodaje Wenezueli uroku). Po lewej i prawej stronie drogi: trawa, mokradła i zadowolone z życia bydło. Drzewa obsiadają czaple. Dziewczyna pracująca na farmie opowiada, że guerilla to fajni chłopcy, dobrze płacą za kury, które biorą, a żołnierze, to za każdym razem przychodzą nowi, więc i zakolegować się nie ma jak. Miałem okazję spać jak prawdziwy kowboj w caballerizie, czyli altanie na hamaki, i w nocy rzeczywiście wiało, bo to jednak jak płasko, to wiatr pędzi jak popieprzony. W rzece złapałem rybę, ale była jeszcze mniejsza niż ukleje z Ryńskiego więc nie nadawała się nawet do... no, do niczego się, mianowicie, nie nadawała.
Finca, znaczy się farma |
To jest właśnie ta droga, co idzie. |
I nie mam zdjęcia na ten temat, zostawiłem aparat w mieszkaniu J.
Potem ojciec J. trafił do szpitala, a sam J. pojechał go odwiedzić, więc przeprowadziłem się do M., który był na tyle cierpliwy, że pozwolił mi zostać do momentu, gdy naprawili mi cuatro. Cuatro, które kupiłem w pośpiechu, jest ładne i lakierowane, ale ma - miało - źle położone progi, więc trzeba było je zerwać i położyć od nowa. Maestro Ramon Cedeño i jego syn podejmują się zlecenia. Syn maestro gra na basie w Cimarron Colombia, jakby ktoś chciał sobie posłuchać więcej joropo, a sam Ramon to todo un personaje, czyli persona. Swój warsztat ma na podwórku, więc narzeka, gdy pada, bo nie idzie lakierować, i narzeka, gdy świeci słońce, bo nie idzie żyć. Na środku patio rzeczywiście stoi czekająca na malowanie harfa, pod daszkiem wystrugane pudła bandol, gitar i cuatr, a pod sufitem zwisają ukończone już instrumenty.
Ramon mówi niewiele, w przeciwieństwie do żony, która nadaje na okrągło, ale wynika to, jak wiemy, z natury stosunków ludzkich i stosunków kosmosu całego, który domaga się równowagi we wszystkich dziedzinach. Zresztą, chyba oboje niedosłyszą, i pewnie dla obu jest to pożyteczne. Gdy pytam o coś maestro, odpowiada na zupełnie inne pytanie, albo milczy przez chwilę, a potem wrzuca coś o swojej pracy, że cuatra mu świetnie wyszły, albo że ta harfa do polakierowania, a to ciągle pada. Wstaje i przynosi jakąś wpół niedokończoną gitarę. Patrzę na nią i siorbię słabą kawę z mlekiem, którą przyniosła mi jego żona, w jednej z tych krótkich chwil, kiedy akurat nic nie mówiła.
Ramon - dosłownie i w przenośni - żyje w swoim świecie, a cały ten świat, znaczy się muzyka, żyje w nim. Ramon konstruuje instrumenty, gra na nich, komponuje muzykę, pisze teksty i nagrywa płyty. Nawet płodzi dzieci, które stają się potem członkami jego zespołu. Na ścianie wiszą dyplomy. I artykuł po chińsku o jego koncercie na Tajwanie.
Po Yopalu chodzą zurbanizowani kowboje - bo krowy zeszły na drugi plan, na pierwszy weszła ropa naftowa. Mężczyźni noszą białe koszule, kapelucze i lekkie ruany, znaczy się poncza, znaczy się kawałki materiału z dziurą na głowę. Noszą je poskładane w prostokącik na ramieniu: ruany czekają, aż spadnie deszcz, aż będzie się jechać na motorze, aż przyjdzie chłodna, nocna bryza, wtedy się je zakłada. Kowboje mają też przy pasku niewielkie noże w skórzanych pokrowcach z frendzelkami, a u drugiego boku, w podobnych, skórzanych, z frendzelkami i tak dalej, telefony komórkowe. Na ulicy sprzedaje się hamaki, z tych obszernych, z drobnej siatki, na których śpi się wygodniej, niż na łóżku. Tylko nie wiem jak się uprawia w nich miłość, ale zakładam po tempie wzrostu populacji, że jest to możliwe.
No, to teraz, proszę państwa, wjedziemy wreszcie na górę.
Wojtku, ale krócej, proszę cię.
W porządku.
Pada okropniu, grube krople ciężko lądują mi na plecach, o szesnastej jest już ciemno jak o osiemnastej trzydzieści. W Monterralo widzę jeden z tych idealnych obiektów do noclegu zwanych zadaszonym boiskiem, staję, siadam, przebieram się w suche, jem, schodzą się ludzie (prawie same czasowniki, tak trzymaj!).
Ale teraz znowu się rozgadam.
Na początku na boisku nie było nikogo, ale powoli zaczęła się schodzić: tu męska grupka, tu rodzina z dzieckiem, tam chłopaki z piłką. W takiej sytuacji, widząc w pipidówie na końcu świata dziwaka z rowerem, zawsze ktoś zagaduje, ale oni no jakoś nie. Udawali nawet, że dziwaka nie widzą: gdy śledziłem ich wzrokiem, by się przywitać, odwracali głowy i spojrzenia. Nie wiem. Może to moje spaczenie, że już się przyzwyczaiłem, że staję się gwiazdą gdzie tylko bym się pojawił (i oby tylko była to pipidówa). Siedzieli, patrzyli się na siebie, w telefony, w tablety. Kobieta z dzieckiem miała elegancki wózek i zastanawiałem się gdzie nim jeździ po błotnistych uliczkach górskiego miasteczka. Chłopcy biegali w firmowych butach i w ogóle wszyscy wyglądali na ludzi o zaspokojonych potrzebach materialnych. Nikt nie podszedł, tylko pies. Był strasznie chudy, kremowa sierść rozpinała się ciasno na kościach zwierzęcia. Jak ten z Pueblos tristes Galindeza, ale w tym pueblo raczej nikt nie parał się ręcznym łuskaniem kukurydzy. Zdaje się zresztą, że w tym pueblo nie lubią ani psów, ani włóczęgów.
Czasem wydaje mi się, że cała ta kolumbijska gościnność jest na sprzedaż: gdy masz coś od nich kupić, zrobią dla ciebie wszystko, łącznie z wylizaniem dupy od środka, ale ot tak, na ulicy, mogą po prostu nie zauważyć. Wenezuelczyk natomiast gada bo lubi, gada dla sportu. On cię zaczepi nie bo coś chce, tylko bo się nudzi, bo coś go tam zaintrygowało, że jasne włosy, że rower, że cokolwiek. I zawoła cię bez żadnych tam proszę wybaczyć pytanie, bez żadnego proszę pana, tylko bezpośrednio cię zawoła, ej ty, bo niezależnie czy to menel czy prezes zawsze potraktuje cię jak równego sobie, a właściwie: oglądał cię będzie z tego pół stopnia wyżej: dostatecznie blisko, a jednak z przewagą, bo nie jesteś criollo, znaczy się nie jesteś stąd, nie przynależysz do tego elitarnego klubu, do którego należą tylko urodzeni nad Arauką i nad Orinoko.
Tak to właśnie siedziałem sobie wymyślając i krytykując, gdy w międzyczasie starsi poszli, zostały dzieci, i gdy znudziły się piłką, podeszły. Jak zawsze, najodważniejszy był jeden z najmłodszych, powiedział dobry wieczór, a potem się potoczyło: rozmowy, pytania, żarty, granie, jedzenie, kawa, i nawet jakiś pokoik mi w tym wiejskim kompleksie sportowym wynaleźli, wyzamiatali i wyspałem się solidnie i sucho.
No, czyli znowu się rozgadałem. To ja może tutaj zakończę i resztę przerzucę do drugiej części.
Druga część: A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę (2)
Nooo, umiesz stopniować napięcie :)
OdpowiedzUsuń