Ile wydałem przez dwa lata w drodze i jak zarabiać podczas podróży
Dziś mijają dwa lata od kiedy rozpocząłem rowerową podróż po Ameryce Łacińskiej. Bez wątpienia najczęstszym pytaniem, które słyszy każdy, kto spędził w drodze nieco dłużej niż miesiąc, jest: "no ale jak ty to robisz, skąd bierzesz na to pieniądze"? Za chwilę pochylimy się nad tym tajemniczym zagadnieniem, a następnie płynnie przejdziemy do kwestii pokrewnej: jak zarabiać podczas podróży? Z mojej ograniczonej znajomości polskich stron internetowych traktujących o tanim podróżowaniu wynoszę, że często pisze się tam jak nie wydawać pieniędzy, a stosunkowo rzadko o tym jak je zyskiwać, także wpis będzie - miejmy nadzieję - relatywnie przydatny.
To zależy. Czy raczej: tak dokładnie to nie wiem. Precyzując wyjdźmy od uogólnienia: istnieją dwie skrajne metody prowadzenia finansów w podróży. Chodzi o poleganie tylko i wyłącznie na oszczędnościach lub tylko i wyłącznie na środkach uzyskanych w drodze. W moim wypadku mamy do czynienia z metodą mieszaną: korzystam częściowo z oszczędności, a częściowo zarabiam w drodze. Mogę się przy okazji zwierzyć, że podobnie jak w innych kwestiach życiowych w których nie opowiadamy się za którąś ze skrajności, i w tym wypadku mamy do czynienia z ostracyzmem większości: ci, którzy korzystają jedynie z oszczędności mają mnie za dziada bo nie jem pizzy w Papa Johnsie i zamiast tego staję pod teatrem z ukulele, natomiast ci co to nie mają w banku ani grosza patrzą na mnie jak na burżuja, bo pracuję tylko wtedy, kiedy przyjdzie mi ochota.
Do rzeczy: no to ile wydałem przez te 24 miesiące ?
Z oszczędności: 11 000zł
Pouczający fakt: podczas pierwszych sześciu z tych dwudziestu czterech miesięcy wydałem ponad połowę niniejszej kwoty, konkretnie 6 000zł
Mogą się tu nasunąć dwa pytania:
1) I skąd ty wziąłeś te pieniądze?
Przepraszam, jeśli kogoś urażę, ale o ile uważa się, że istnieją tylko głupie odpowiedzi, a nie ma głupich pytań, to akurat to pytanie nie należy do najmądrzejszych. No skąd mogłem wziąć te pieniądze? Ukradłem? Uwaga, będzie zaskoczenie: zarobiłem. Doprawdy nie rozumiem dlaczego taką sensację wywołuje zagadnienie "skąd wziąłeś pieniądze na podróż" natomiast nikt nie ekscytuje się kwestiami typu "skąd wziąłeś pieniądze na samochód" czy "skąd wziąłeś na nowego iphone'a". Odpowiedzi na wszystkie te trzy pytania zazwyczaj są takie same: te pieniądze się zarabia. Człowiek idzie do pracy, odbiera pensję, i jeden wydaje ją na pięcioletnie reno clio, a drugi na dwa lata podróży, ot co.
2) Dlaczego fakt wydania aż 6000zł podczas pierwszych sześciu miesięcy jest pouczający?
Unaocznia, że w podróży można się czegoś nauczyć, na przykład: jak wydawać mniej i jak zarabiać w drodze. I oznacza - fakt oczywisty, ale warto go wypisać jawnie - że przez pozostałych osiemnaście miesięcy wydałem z oszczędności jedynie 5 000zł, to jest: naprawdę niewiele.
Ile natomiast wydałem poza oszczędnościami? Moje drobne zarobki podczas podróży wpadają w dwie kategorie, nazwijmy je: formalne i uliczne (szczegóły za chwilę). Te pierwsze mam zaksięgowane i dochodzą do blisko 5000zł, jeśli chodzi o te drugie: naprawdę nie mam pojęcia. Na pewno nie będzie to żadna szalona liczba, pewnie coś czterocyfrowego, moooże z trójką na przedzie.
Jak wydawać niewiele? O tym to już i książki pisano, także nie będę się zagłębiał. Spać w namiocie, jeść w barkach z obowiązkowo zakurzonym wentylatorem, zatrzymać się czasem na dłużej czy spędzić połowę podróży w Wenezueli, bo tam to naprawdę jest tanio, a poza tym nie tak łatwo ją zostawić. Nigdy nie zawadzi przypomnieć, że ludzie zapraszają do domów, że ludzie dzielą się jedzeniem jeśli podzielisz się z nimi słowem, uśmiechem czy muzyką, i tak dalej.
Dlaczego odpowiada mi się mieszany model finansowania podróży? Bo nie muszę pracować gdy mi się nie chce, a finansowo czuję się bezpiecznie. A z drugiej strony: bo pracując od czasu do czasu doświadczam ciekawych rzeczy, wchodzę w realia poznawalne tylko w taki sposób. No, i nie czuję się jak bezużyteczny widz. Trzeba natomiast podkreślić, że istnieją zarówno ludzie, którzy świetnie się czują korzystając jedynie z oszczędności, a także tacy, którzy mają się nawet o wiele lepiej opierając się tylko i wyłącznie na zarobkach uzyskiwanych po drodze: zależy od osobowości, planów, chęci, zdolności i tak dalej.
formalne
Jako się rzekło opcje są znacznie liczniejsze: poświęcając nieco więcej uwagi problemowi zarobku można grać na giełdzie, robić zlecenia przez internet (pisanie tekstów reklamowych, lekcje matematyki, projekty informatyczne jeśli akurat kogoś dotyczy - mnie nie). Popularnym rozwiązaniem jest praca w hostelu za spanie i jedzenie, rzadko - chociaż się zdarza - z jakąś niewielką pensyjką, czy inne formy wymiany pracy za wikt i opierunek jakie dają workaway czy wwoof. Nie korzystałem, zdarzyło mi się natomiast zakręcić się na moment jako kucharzoogrodnik w puszczańskim gospodarstwie rolnym przy granicy kolumbijsko-panamskiej. Dalej leci: prace w barach na plażach czy w turystycznych miastach i wszystkie inne mniej lub bardziej sezonowe prace jakie można sobie wymyśleć, jak opieka nad jachtami w brazylijskich portach (tak to było, Kamilu?). Wszystko zależy od szczęścia i znajomości, jak w życiu ;-).
uliczne/przygodne
Uwaga różnicokulturowa: czytelnikowi pomysł grania w bistrach czy autobusach miejskich może kojarzyć się bardziej z żebractwem niż zarobkowaniem. Też mi się tak kojarzyło i opierałem się Sandrze wmawiającej mi, że to naprawdę świetny pomysł. Ale kobieta - jak to zwykle bywa z kobietami - miała rację. Dlaczego? Po pierwsze: w Ameryce Łacińskiej człowiek grający po bistrach/autobusach nie kojarzy się z cygańskim dzieckiem łupiącym w kółko Fale Dunaju na podziurawionym akordeonie, tylko z sympatycznym podróżującym Argentyńczykiem (specjaliści w dziedzinie, bez dwoch zdań). Po drugie: jeśli nie grasz w kółko tych Fal Dunaju, tylko podchodzisz do sprawy z entuzjazmem i względnie nie fałszując, ludzie reagują bardzo pozytywnie, biją brawo, uśmiechają się, dziękują - i wtedy czujesz, że wręcz warto to robić, nie tylko dla pieniędzy. Po trzecie: tak, dają pieniądze.
a teraz jeszcze kilka zajęć nie praktykowanych przeze mnie, ale praktykowanych przez znajomych, w sensie: wiadomości wciąż względnie wiarygodne
Szarpiąc ukulele pod teatrem w San Jose, Kostaryka: ludzie podchodzą na pogaduchy, pieniążka rzucają, dziewczyny zostawiają numery telefonów: jest przyjemnie |
1. Ile wydałem przez dwa lata w drodze?
To zależy. Czy raczej: tak dokładnie to nie wiem. Precyzując wyjdźmy od uogólnienia: istnieją dwie skrajne metody prowadzenia finansów w podróży. Chodzi o poleganie tylko i wyłącznie na oszczędnościach lub tylko i wyłącznie na środkach uzyskanych w drodze. W moim wypadku mamy do czynienia z metodą mieszaną: korzystam częściowo z oszczędności, a częściowo zarabiam w drodze. Mogę się przy okazji zwierzyć, że podobnie jak w innych kwestiach życiowych w których nie opowiadamy się za którąś ze skrajności, i w tym wypadku mamy do czynienia z ostracyzmem większości: ci, którzy korzystają jedynie z oszczędności mają mnie za dziada bo nie jem pizzy w Papa Johnsie i zamiast tego staję pod teatrem z ukulele, natomiast ci co to nie mają w banku ani grosza patrzą na mnie jak na burżuja, bo pracuję tylko wtedy, kiedy przyjdzie mi ochota.
Do rzeczy: no to ile wydałem przez te 24 miesiące ?
Z oszczędności: 11 000zł
Pouczający fakt: podczas pierwszych sześciu z tych dwudziestu czterech miesięcy wydałem ponad połowę niniejszej kwoty, konkretnie 6 000zł
Mogą się tu nasunąć dwa pytania:
1) I skąd ty wziąłeś te pieniądze?
Przepraszam, jeśli kogoś urażę, ale o ile uważa się, że istnieją tylko głupie odpowiedzi, a nie ma głupich pytań, to akurat to pytanie nie należy do najmądrzejszych. No skąd mogłem wziąć te pieniądze? Ukradłem? Uwaga, będzie zaskoczenie: zarobiłem. Doprawdy nie rozumiem dlaczego taką sensację wywołuje zagadnienie "skąd wziąłeś pieniądze na podróż" natomiast nikt nie ekscytuje się kwestiami typu "skąd wziąłeś pieniądze na samochód" czy "skąd wziąłeś na nowego iphone'a". Odpowiedzi na wszystkie te trzy pytania zazwyczaj są takie same: te pieniądze się zarabia. Człowiek idzie do pracy, odbiera pensję, i jeden wydaje ją na pięcioletnie reno clio, a drugi na dwa lata podróży, ot co.
2) Dlaczego fakt wydania aż 6000zł podczas pierwszych sześciu miesięcy jest pouczający?
Unaocznia, że w podróży można się czegoś nauczyć, na przykład: jak wydawać mniej i jak zarabiać w drodze. I oznacza - fakt oczywisty, ale warto go wypisać jawnie - że przez pozostałych osiemnaście miesięcy wydałem z oszczędności jedynie 5 000zł, to jest: naprawdę niewiele.
Ile natomiast wydałem poza oszczędnościami? Moje drobne zarobki podczas podróży wpadają w dwie kategorie, nazwijmy je: formalne i uliczne (szczegóły za chwilę). Te pierwsze mam zaksięgowane i dochodzą do blisko 5000zł, jeśli chodzi o te drugie: naprawdę nie mam pojęcia. Na pewno nie będzie to żadna szalona liczba, pewnie coś czterocyfrowego, moooże z trójką na przedzie.
Jak wydawać niewiele? O tym to już i książki pisano, także nie będę się zagłębiał. Spać w namiocie, jeść w barkach z obowiązkowo zakurzonym wentylatorem, zatrzymać się czasem na dłużej czy spędzić połowę podróży w Wenezueli, bo tam to naprawdę jest tanio, a poza tym nie tak łatwo ją zostawić. Nigdy nie zawadzi przypomnieć, że ludzie zapraszają do domów, że ludzie dzielą się jedzeniem jeśli podzielisz się z nimi słowem, uśmiechem czy muzyką, i tak dalej.
Jeśli samemu nie dajesz rady uczynić się bogatym, wenezuelska hiperinflacja zrobi to za Ciebie! |
Dlaczego odpowiada mi się mieszany model finansowania podróży? Bo nie muszę pracować gdy mi się nie chce, a finansowo czuję się bezpiecznie. A z drugiej strony: bo pracując od czasu do czasu doświadczam ciekawych rzeczy, wchodzę w realia poznawalne tylko w taki sposób. No, i nie czuję się jak bezużyteczny widz. Trzeba natomiast podkreślić, że istnieją zarówno ludzie, którzy świetnie się czują korzystając jedynie z oszczędności, a także tacy, którzy mają się nawet o wiele lepiej opierając się tylko i wyłącznie na zarobkach uzyskiwanych po drodze: zależy od osobowości, planów, chęci, zdolności i tak dalej.
2. Jak zarabiać podczas podróży?
Wachlarz jest szeroki i - jak już wspomnieliśmy - można go podzielić na zajęcia względnie formalne i względnie uliczne. W niektórych mam doświadczenie lub znam stosunkowo dobrze kogoś kto takowe posiada - i na tych zajęciach się skupimy, o innych wspominając pobieżnie. Wiele z zajęć ulicznych zadziała jedynie w niektórych częściach świata, bo jeśli chodzi na przykład o sprzedawanie jedzenia na ulicy, to - jak czytelnik słusznie sobie wyobraża - w Polsce napadłaby go zaraz inspekcja sanitarna, urząd skarbowy, ZUS, KRUS, PZU, ZHP i po biznesie. Ale do rzeczy:formalne
- odsetki z lokat: bez szału, ale zawsze coś wpada
- operacje walutowe: pamiętacie jak parę miesięcy temu euro spadło na 3,95zł? udało mi się na tym zarobić jakiś tysiąc złotych, to znaczy jak już kurs wrócił do normalności
- reklama na blogu: znowu bez szału (przynajmniej w moim przypadku, tj. w przypadku bloga o umiarkowanej liczbie czytelników), ale zawsze coś, przez blisko rok dostawałem po 50zł miesięcznie za link w jednym wpisie
- artykuły w czasopismach podróżniczych: ośmielę się wyjawić, że miesięcznik Poznaj Świat płaci mizerię w postaci 273zł netto za tekst, natomiast RowerTour - dużo bardziej niszowy i o znacznie niższym nakładzie - za krótki tekst też coś koło tego, ale już za dłuższą relację 500zł, to już jest jakiś konkret; w sumie do tej pory wydrukowano cztery moje teksty
- lekcje angielskiego: raz mi się zdarzyło - za niecałe cztery godziny gadania z dzieciakami dostałem 125zł, nie ma co narzekać; poznałem przy tamtej okazji Rosjanina, który już rok siedzi w Kolumbii nauczając angielskiego, opowiada że dla większości szkół językowych jego biały kolor skóry jest wystarczającą rekomendacją - znajduje pracę bez problemu i w większości przypadków nikt nie wymaga od niego pozwolenia na pracę; lekcje indywidualne też są opcją
Jako się rzekło opcje są znacznie liczniejsze: poświęcając nieco więcej uwagi problemowi zarobku można grać na giełdzie, robić zlecenia przez internet (pisanie tekstów reklamowych, lekcje matematyki, projekty informatyczne jeśli akurat kogoś dotyczy - mnie nie). Popularnym rozwiązaniem jest praca w hostelu za spanie i jedzenie, rzadko - chociaż się zdarza - z jakąś niewielką pensyjką, czy inne formy wymiany pracy za wikt i opierunek jakie dają workaway czy wwoof. Nie korzystałem, zdarzyło mi się natomiast zakręcić się na moment jako kucharzoogrodnik w puszczańskim gospodarstwie rolnym przy granicy kolumbijsko-panamskiej. Dalej leci: prace w barach na plażach czy w turystycznych miastach i wszystkie inne mniej lub bardziej sezonowe prace jakie można sobie wymyśleć, jak opieka nad jachtami w brazylijskich portach (tak to było, Kamilu?). Wszystko zależy od szczęścia i znajomości, jak w życiu ;-).
Z krótkiego koncertu w Bogocie |
uliczne/przygodne
- granie na ulicy: pierwszy raz grałem na ulicy pięć lat przed podróżą - pojechałem do Liverpoolu i szybko przekonałem się, że wystawać 4 godziny w centrum z gitarą to dużo lepszy biznes niż 8 godzin na zmywaku - po prostu zarabia się lepiej; podczas podróży bardzo dobrze mi się grało w San Jose w Kostaryce: przesiedziałem tam miesiąc, zrobiłem nieco na przyszłość, oddałem rower do remontu, nie tknąłem oszczędności, dobrze się bawiłem, jeśli chodzi o konkrety: wpadało ze 30$ w 3 godziny; w innych miejscach grywałem bardzo okazjonalnie; granie z rowerem przynosi więcej zysków, niż bez roweru
- granie w bistrach: znaczy się w południe, w porze obiadowej, szukasz tych małych tanich restauracyjek - bo tam ci pozwolą i tam ludzie są sympatyczni - pytasz pani kucharki czy można, witasz się z publiką i sadzisz ze dwie piosenki; zarabialiśmy tak z Sandrą przez dwa miesiące w Capurgana (Wojciech - gitara, Sandra - głos) - wpadało od 2 do 6$ za wystep, w Ciudad de Panama bywało, że więcej
- granie w autobusach: znaczy się wchodzisz do komunikacji miejskiej, pytasz pana kierowcy czy można - prawie zawsze można i prawie zawsze nie skasuje cię za bilet, witasz się z publicznością i sadzisz ze dwie piosenki; praktykowane z Sandrą w Ciudad de Panama - w 3 godziny dochodziliśmy do 100$ i wracaliśmy do domu
Uwaga różnicokulturowa: czytelnikowi pomysł grania w bistrach czy autobusach miejskich może kojarzyć się bardziej z żebractwem niż zarobkowaniem. Też mi się tak kojarzyło i opierałem się Sandrze wmawiającej mi, że to naprawdę świetny pomysł. Ale kobieta - jak to zwykle bywa z kobietami - miała rację. Dlaczego? Po pierwsze: w Ameryce Łacińskiej człowiek grający po bistrach/autobusach nie kojarzy się z cygańskim dzieckiem łupiącym w kółko Fale Dunaju na podziurawionym akordeonie, tylko z sympatycznym podróżującym Argentyńczykiem (specjaliści w dziedzinie, bez dwoch zdań). Po drugie: jeśli nie grasz w kółko tych Fal Dunaju, tylko podchodzisz do sprawy z entuzjazmem i względnie nie fałszując, ludzie reagują bardzo pozytywnie, biją brawo, uśmiechają się, dziękują - i wtedy czujesz, że wręcz warto to robić, nie tylko dla pieniędzy. Po trzecie: tak, dają pieniądze.
Plażowy biznes: czekoladowe kule z kokosa |
- koncerty: mam taki program koncertów muzyki z Polski i Eurpy Wschodniej (szczegóły projektu na hiszpańskiej wersji strony) i od czasu do czasu go realizuję; bywa że za co łaska od publiczności, innym razem za ustaloną stawkę (w Kostaryce na przykład to było 60$)
- sprzedawanie jedzenia na ulicy: jak wiedzą wszyscy sprzedawcy jedzenia - ta opcja ma tę zaletę, że jeśli nie sprzedasz, zawsze możesz własny produkt zjeść; w Capurgana zajmowaliśmy się - znów z Sandrą - sprzedażą truf, czyli czekoladowych kul z kokosem: 5$ inwestycji, godzina lepienia pięćdziesięciu kul, jak się sprzedały wszystkie wpływało jakieś 35$, oczywiście istnieje możliwość sprzedawania miliona innych rzeczy spożywczych: od lodów wodnych po wegetariańskie hamburgery
- sprzedawanie kartek pocztowych własnej produkcji: bez szału, ale od czasu do czasu wpadnie parę złotych za kartkę, innym razem używam ich jako prezentu
Pocztówka z Wenezueli domowej roboty |
a teraz jeszcze kilka zajęć nie praktykowanych przeze mnie, ale praktykowanych przez znajomych, w sensie: wiadomości wciąż względnie wiarygodne
- cyrkowanie na skrzyżowaniach: stajesz pod czerwonym światłem, żonglujesz/jeździsz na piętrowym monocyklu/cokolwiek i zbierasz kasę; są lepsze i gorsze miasta, ale w Ciudad de Panama 100$ może wpaść już w dwie godziny; wymagane umiejętności: od kręcenia ognistymi pojami (to naprawdę jest łatwe) po żonglowanie pięcioma maczetami (to naprawdę jest trudne)
- biżuteria własnej roboty (artesania): istnieją dwie zasadnicze taktyki: proste, tanie bransoletki do sprzedawania w dużych ilościach (po dolarze za sztukę) i - dajmy na to - wisiorki z kamieniem półszlachetnym - kupowane rzadko, ale jak już sprzedasz, to jesteś ustawiony na dwa tygodnie, no i oczywiście wszystkie możliwości pośrednie; biznes bardzo popularny, ale raczej z tych "bez szału": dużo roboty i zwykle trudno sprzedać - no chyba że chodzisz i oferujesz ludziom bezpośrednio na plaży, ale na plaży to już lepiej słodycze czy domowe ciastka, bo to się sprzedaje samo: żarcie to zawsze pewny interes
- podawanie się za obrońcę przyrody: pewien Brazylijczyk którego poznałem na południu Wenezueli jeździ już pięć lat na rowerze, wjeżdżając do miasta kieruje się prosto do redakcji lokalnego dziennika, tam robią z nim wywiad, w którym opowiada o tym jak to propaguje ochronę środowiska (jak wychodziliśmy z pokoju nigdy nie gasił ani światła, ani telewizora), wywiady zbiera do klasera, który potem przedstawia ludziom na ulicach i zbiera datki: geniusz!
- kontrabanda benzyny z Wenezueli do Kolumbii: to jest najlepszy biznes!
Cześć Wojtek
OdpowiedzUsuńGratuluje podróży.Zamierzałem jesienią 2016 pojeździć po Meksyku i Argentynie z żoną,ale po przeczytani twojego bloga zmieniłem zdanie.Podróżujemy z żoną po europie motocyklami i mam pytanie dotyczącej tej sprawy,a mianowicie czy widziałeś obcokrajowców podróżujących motocyklami?jest to tam popularne?,bo koszt benzyny zachęca.
pozdrawiam Tomek
Cześć!
UsuńZmieniliście zdanie w sensie na jakie ; )?
I "tam", czyli gdzie? W Wenezueli?
W Wenezueli obecnie w ogóle spotyka się mało obcokrajowców obecnie.
Na motorach widziałem na przykład dość sporo grup w Kolumbii.
Cześć.
OdpowiedzUsuńTrochę zamieszałem w tym pytaniu,a mianowicie jestem zaskoczony pozytywnie tak niskimi cenami i zmieniłem zdanie co do kierunku zwiedzania.W tych cenach to tylko Wenezuela,a pytanie motocyklistów tyczyło się też Wenezueli.
Jak jest tam na miejscu z wypożyczalniami aut lub motorów?
Są takie w ogóle ?
pozdrawiam
Tomek
Istnieją. Wszedłem na strone jednej wypożyczalni i wyszło, że chevrolet spark kosztuje 10 tysięcy za dzień czyli jakieś 13 dolarów
OdpowiedzUsuńŻona jest z Maracaibo i strasznie Mnie straszy ta Wenezuela .Ze bandytyzm i niebezpiecznie .Twierdzi ze bardzo czesto bandyci sa zmotoryzowani czy to skuterem czy motocyklem i napadaja na ludzi stojacych w korkach. Ale to Maracaibo moze w Meridzie np jest lepiej.
OdpowiedzUsuńTakie rzeczy się zdarzają. Zwłaszcza gdy jeździsz drogim samochodem i wymachujesz ajfonem przy uchu.
UsuńZgadza sie Wenezuelczycy strasznie lubia się pokazać w jak zamożniejszym świetle . Ja przytaczam twojego bloga jako przeciwwage dla tych opowieści o "wenezuelskich niebezpieczenstwach"
Usuńniezle, panie kolego, niezle....
OdpowiedzUsuń"kontrabanda benzyny z Wenezueli do Kolumbii: to jest najlepszy biznes!" he he hehhh....
mozna tez tak - https://www.youtube.com/watch?v=ndaXQeRPO0g
ratujmy wieloryby !