Chociaż Ziemia Ognista znajduje się po dokładnie przeciwnej stronie Ameryki Łacińskiej, to Nikaragua mogłaby równie dobrze nosić ognisty przydomek. Jej historia w ostatnim stuleciu to płomienie amerykańskich interwencji wojskowych, partyzanckiej walki Sandino, dyktatury Somozy, rewolucji i wojny domowej. Gdy gasną ognie politycznych sporów i cichną wojenne wystrzały, wybucha któryś z ciągnącego się przez cały kraj łańcucha wulkanów.
[tekst po poprawkach redakcji i z wyraźnie mniejszą liczbą zdjęć ukazał się w magazynie Poznaj Świat, numer z października 2015]
|
Wulkan Concepcion na wyspie Ometepe |
Nie należy jednak kojarzyć Nikaragui
z niebezpieczeństwem: sytuacja polityczna od przeszło dwudziestu
lat jest najzupełniej pokojowa, a aktywne stożki wulkaniczne
wyrzucają jedynie niewielkie ilości lawy i pyłów. W
przeciwieństwie do sąsiadów z regionu: Salwadoru i Hondurasu, nie
widać tu strażników z długą bronią na każdym rogu, a stołeczna
Managua nie startuje z Tegucigalpą, Caracas i Ciudad de Mexico w
wyścigu do miana najniebezpieczniejszej stolicy świata. Leniwą
atmosferą starych kolonialnych miast, słońcem plaż nad
Pacyfikiem, zjazdami na desce z piaskowego wulkanu Cerro Negro,
rajską wyspą Ometepe czy spacerami wśród kawowych wzgórz można
cieszyć się w zupełnym spokoju rolniczego kraju, popijając sławny
rum Flor De Caña, i przygryzając w ustach cygaro.
Do Nikaragui wjeżdżam rowerem z
Hondurasu. Od granicy w Guasaule w kierunku pasma wulkanów
stroszących się wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego ciągną się
pastwiska, w szerokich korytach nizinnych rzek stojące po kolona w
wodzie kobiety piorą, trąc ubrania o kamienie, a na przydrożnych
stoiskach przysypiają sprzedawcy podłużnych, jasnozielonych
arbuzów. Bliżej wspomnianych wulkanów pastwiska przechodzą w pola
trzciny cukrowej, nawadnianej automatycznymi polewaczkami w suche
miesiące od listopada do maja. Kolory są zupełnie nachalne -
cytując Tadzia ze Szkiców piórkiem Bobkowskiego. Intensywne
i skontrastowane: sucha, brązowa ziemia, soczysta zieleń trzciny,
głęboki błękit nieba – i tylko wulkany pozostają za delikatną
mgiełką odległości.
|
Nigdy niesądziłem, że rzeka może się tak po prostu skończyć. |
|
Fragment sznura wulkanów |
|
Droga przez pola |
Główna droga z granicy do Leon
schodzi szybko w stronę wybrzeża, do miasta Chinandega, a dalej
ciągnie się między oceanem a wulkanami: San Cristobal, Telica, i
pięcioma kolejnymi, aż po Momotombo. Stoją sznurkiem, ustawione
rzędem jeden obok drugiego, jak od linijki. Wybrałem polną drogę,
na północ od wulkanów. Między oplecionymi drutem kolczastym
pastwiskami a polami trzciny, stoją tam niewielkie wioseczki. W
obejściach lichych, drewnianych chat krytych liśćmi, krzątają
się umorusane w błocie prosiaki, na drogach skubią trawę i własną
sierść wyliniałe konie – każdy z raną na grzbiecie, pamiątce
po niezbyt troskliwym jeźdźcy.
|
Bydłość |
|
Pole, to samo od tej drogi przez pola |
Mija mnie ciągnięty przez woły wóz
wyładowany drewnem. A potem pociąg... bez szyn! I to dwa razy. To
znaczy: po raz pierwszy w życiu zobaczyłem ciężarówkę z
pięcioma – i to nie małymi – przyczepami. Załadowany po brzegi
nieoczyszczoną trzciną skład wytaczał się z gruntowej drogi
wijącej się wśród trzcinowych pól. Brnął powoli, z wysiłkiem,
jak lokomotywa z czterdziestoma wagonami węgla cumująca gdzieś na
bocznicach dworca towarowego. Godzinę później, jadąc dalej
ziemno-piaskową drogą-tarką, usłyszałem w oddali najpierw
mrukliwe grzmoty, potem coraz wyraźniejszy huk. Burza, gromy? W
końcu zza zakrętu wyłoniło się czoło ciężarówki otoczone
aureolą z chmura pyłu. Usunąłem się na bok, a środkiem drogi
przewaliły się tony stali. Tak przynajmniej podejrzewam, bo drogowy
pociąg, tym razem pusty, przeleciał przez stację niewidoczny, w
obłoku kurzu, i w tym samym obłoku zniknął w oddali.
W lokalnym sklepie nie maja prawie nic,
prócz coca-coli.
Wreszcie Leon, perła turystyki – po
dniu wielu godzinach spędzonych wśród plątaniny polnych dróg i
zaniedbanych wioseczek, różnica jest solidna. Parque Central miasta
gości największą w Ameryce Środkowej katedrę. Grube mury budynku
z przełomu XVIII i XIX wieku przetrwały trzęsienia ziemi, wybuchy
wulkanów i przewroty wstrzącające krajem. Teraz, w spokojnych
czasach, na placu przed kościołem paradują zastępy turystów z
aparatami a elegancka kawiarnia na rogu rozpyla orzeźwiającą
mgiełkę nawilżonego powietrza. Zabytkowych kościołów i
spokojniejszych placów jest tutaj zresztą całe mnóstwo. Nie z
tego jednak słynie Leon: jak głosi dumny napis nad wejściem do
pałacu lokalnej administracji, jest to stolica sandinistowskiej
rewolucji.
|
Katedra w Leon |
|
Głos protestu na muzeum rewolucji |
|
Południowa strona leońskiego rynku |
Podobnie jak w Salwadorze, część
byłych partyzantów dobrze zaadaptowała się do nowej sytuacji, do
zamiany frontu z wojennego na turystyczny. Jeden z nich, Gabriel,
oprowadza teraz w rewolucyjnym muzeum, które znajduje się
naprzeciwko katedry, po drugiej stronie placu. W czasie walk w 1981
roku miał 17 lat – i na zdjęciach wchodzących w skład muzealnej
ekspozycji zawsze szuka i prezentuje siebie, młodego chłopca z
karabinem. Opowiada o swoich koleżankach i kolegach z czasów
wojennych, o ukrywaniu się w dżungli, organizowaniu walk w mieście
i przechwytywaniu czołgów od wojsk Somozy.
Oprócz fotografii, wycinków z gazet i
fragmentów broni, na ścianach muzeum wiszą flagi: są
żółto-czerwone pasy Katalonii, jest biało-zielony krzyż Kraju
Basków. Gabriel opowiada, że rewolucję sandinistów wspierali
ochotnicy z całego świata. Teraz oni, już wyzwoleni, wspierają
tych, którzy szukają swojej niezależności: - I jeśli ktoś chce
tutaj powiesić swoją flagę, to my nie bronimy! - odpowiada
prostodusznie. W przeciwległej sali – panteon latynoamerykańskiej
lewicy: portrety Che, Chaveza, Castro, obok lokalni przywódcy
partyzantki. A szeregowcy? Siedzą na muzealnym patio, niby żywe
eksponaty. - Ciągle się tu spotykają – opowiada
przewodnik-partyzant – potrafią całymi dniami gadać o wojnie –
dodaje, i kręci palcem przy głowie na znak wariactwa.
|
Ty też możesz zrobić rewolucję |
Liberalny Leon (w przeciwieństwie do
konserwatywnej Granady) oprócz kościołów i rewolucyjnej historii
ma do zaproponowania także sztukę. I chociaż w lokalnym teatrze
rzadko się coś dzieje, to galeria sztuki Ortiz Gurdian,
prezentująca swą kolekcję w dwóch sąsiadujących kolonialnych
domach – samych w sobie wartych uwagi – oferuje szeroki przegląd
środkowoamerykańskiej sztuki współczesnej. Znajdziemy tu m.in.
komentarz do zwyczajowego dekorowania żółtych szkolnych autobusów
z USA, które rządzą nikaragueńskim transportem, w motywy
religijne. Awaryjne tylne drzwi pojazdu, uskrzydlone parą drzwi
wejściowych po lewej i prawej, przekształcono tu w ołtarz w fromie
tryptyku, z wizerunkiem Chrystusa pośrodku, i Matką Boską z
Guadelupe po bokach – wszystko to okraszone wrednie sztucznym
kwieciem. Piękne.
A co tak właściwie wywalczyła
rewolucja z 1981? Reżim Somozy obalono sprawnie, sandiniści
przejęli władzę, którą uprawomocniono demokratycznymi wyborami w
1984 roku. Stanom Zjednoczonym, w Ameryce Środkowej znanym nie tyle
z demokracji, co z podtrzymywania u władzy krwarych dyktatorów, nie
spodobała się taka samowolka. Angażując CIA i dawnych zauszników
Somozy organizowała contras, zbrojne grupy walczące przeciwko
sandinistom. Szacuje się, że w tej niejawnej wojnie zginęło około
40 tysięcy cywilów. W 1990 roku, w strachu przed przedłużającym
się konfliktem – jak tłumaczą zwolennicy rewolucji, Nikaragua w
wyborach wyłoniła kandydatów pod dyktat Wuja Sama. Neoliberalny
rząd utrzymał się przy władzy aż do 2006 roku. Obecnie kraj w
dalszym ciągu pozostaje jednym z najbiedniejszych w regionie, jednak
rzeczywiście trudno znaleźć kogoś, kto by narzekał na system.
Edukacja jest darmowa i w przeciwieństwie np. do Salwadoru czy
Gwatemali, dzieciaki z niezamożnych rodzin mają szansę na wyrwanie
się z kręgu ubóstwa. Ludzie chwalą publiczną opiekę zdrowotną,
również darmową, powstają przedszkola, bezrolnym przyznaje się
grunty, a rower – u nas transport Świadomych, w Nikaragui –
środek komunikacji Najbiedniejszych – został zastąpiony przez
motor. Widać również tradycyjną dla Ameryki Łacińskiej
współpracę gospodarczą lewicowych rządów z Rosją: na drogach
można spotkać Ładę Niwę, policjanci rozbijają się kwadratowym
Żiguli, a po ulicach Managui kursują autobusy marki Kurgańskij
Awtobusnyj Zawod.
Sama Managua natomiast nie zachwyca:
zaczynający swoją podróż po Nikaragui od stolicy kraju najlepiej
chyba zrobią... opuszczając ją jak najszybciej. Brakuje jej
miejskiego charakteru: zniszczona doszczętnie podczas trzęsień
ziemi w latach 30', Managua pozostała chaotyczną plątaniną ulic,
bez wyraźnego układu, niby rozrośnięta, gigantyczna wioska. Uwagę
zwraca natomiast wielki, kolorowy pomnik Hugo Chaveza i nowa katedra.
Surowy, betonowy budynek zwieńczony rzędami niewielkich kopułek
przypomina z zewnątrz bardziej meczet niż chrześcijańską
świątynię. W środku centralną komorę, do której wpada światło
z największej kopuły, wymalowano na żółto, w ten sposób
uzyskując efekt rozświetlenia, bez używania sztucznego światła.
Pomysł prosty, ale niezwykle efektowny.
|
Chavez przyjacielem Nikaragui |
|
Socrealizm w wydaniu środkowoamerykańskim |
|
Światło wymalowane farbą |
|
Meczetopodobna katedra z zewnątrz |
Na drodze z Leon przez Managuę do
Granady mija się kolejne wulkany. Każdy ma swoją specyfikę, a w
ostatnich latach powstała cała armia lokalnych biur turystycznych,
które na szczyty zabierają całe grupy zainteresowanych, głównie
ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej. Na wulkanie Telica
ogląda się lawę, na San Cristobal prowadzą trekkingowe ścieżki,
z Cerro Negro zjeżdża się na desce jak na snowboardzie, tyle tylko
że zamiast śniegu mamy tutaj lawowy żwirek, natomiast wulkan
Masaya raczy zwiedzających chmurą siarkowych oparów wulkanicznych.
Może to dobry moment, by zaznaczyć, by nikt nie miał wątpliwości:
tak, Nikaragua stała się w krótkim czasie krajem bardzo
turystycznym. Niewyczerpana ilość atrakcji - od plaży, przez
dżungle po góry, przyjazny klimat i czasem wręcz nieprzyzwoicie
niskie ceny (zimna półlitrowa pepsi za złotówkę, pełny obiad za
mniej niż 2 dolary?) wabią rzesze odwiedzających. Z jednej strony
można powiedzieć, że przecież i tak zawsze znajdzie się miejsca
dzikie i autentyczne. Z drugiej strony – mimo wszystko miło
będzie zobaczyć choćby te kolonialne cuda Leon i Granady, i tam
właśnie niezawodnie spotkamy już ludzi rozpieszczonych turystyką,
nieuprzejmych i traktujących przybysza nie jako osobę, ale chodzący
portfel.
Zresztą jest to dość powszechny
problem w wielu krajach Ameryki Środkowej: tutejsi, zwłaszcza
młodsi, są już nauczeni, że biały to ktoś kto daje pieniądze.
Na trasie niejednokrotnie nagabują mnie dzieciaki, krzyczą swoje
„one dolar, one dolar!” .
Nie są ani biedne, ani wygłodzone, ani nieobute. Ba, zazwyczaj
ubrane lepiej ode mnie. Możesz być brudny, obdarty, spalony
słońcem, sponiewierany, w potrzebie, ale jesteś biały, biały
znaczy ma dużo
kasy,
nie zasługujesz nawet na „dzień dobry” jeśli za nie nie
zapłacisz.
|
Kolejny wulkan, jakby komuś się jeszcze nie przejadło |
Ale nie demonizujmy – w dalszym ciągu większość ludzi jest
przychylna i sympatyczna. Nawet w Granadzie, chociaż właśnie
Granada dobrze nam mówi skąd bierze się ta cała zawiść. Na
ciągnącym się od Parque Central do portu promów deptaku La
Calzada stoją rzędem najdroższe lokale: chociaż w Nikaragui jest
ogólnie dość tanio, tam ceny potrafią zwalić z nóg. La Calzada
wieczorami zapełnia się turystami, jest to prawdziwy połów dla
restauratorów. Wystarczy jednak przejść jedną, tylko jedną ulicę
dalej, by zobaczyc obrazek diametralnie odmienny: obdarte budynki,
bezrobotni ludzie przesiadujący całymi dniami na prograch domów,
brud i beznadzieja. Nie tyle bieda, co właśnie kontrasty generują
nieszczęście i niezadowolenie, a zarządzający miastem wyraźnie
pamiętają tylko o jednej ulicy.
|
Granada z wulkanem w tle |
|
ibid. |
|
Tak naprawdę to najładniejszy w Granadzie jest cmentarz |
Zamiast więc rozpisywać się, jak w przypadku Leon, o atrakcjach
Granady, o jej świątyniach, pasjonującym cmentarzu i wąskich
uliczkach kolonialnego centrum, przejdziemy się nieco dalej od
Parque Central. Najpierw jedna przecznica w stronę przeciwną niż
La Calzada, dalej w lewo. To zajmie nam chwilę, bo musimy przecisnąć
się przez miejski targ: stragany ustawione są wzdłuż drogi,
którą ciągnie zbity tłum, a w to wszystko wbijają się bez
zażenowania taksówki albo, co gorsza, autobus. Przechodzimy przez
most nad rzeczką, w której objętość wody konkuruje z ilością
śmieci, i odbijamy w prawo, w stronę cmentarza. Trzeba jeszcze
pokluczyć nieco, ale tam już ludzie wiedzą, że jak pytamy o Casa
de las Botellas, Butelkowy Dom, to chodzi o szkołę cyrkową Diego
Gene.
Budynek rzeczywiście powstał z butelek: około dwudziestu tysięcy
plastikowych PETów, a do tego kilkudziesięciu szklanych, z których
powstały... witraże. W środku ćwiczą się dzieciaki z okolicy: w
żonglerce, akrobacji, jeżdżeniu na monocyklu i rozbawianiu
publiczności na wszelkie sposoby. Zajęcia zaczynają się po
południu, po normalnej szkole. Uczniowie dostają tu ciepły obiad
(często tylko dlatego rodzice, którzy widzieliby ich raczej
pracujących w przydomowym sklepiku, puszczają ich do szkoły
cyrkowej), potem nadchodzą dwie godziny zajęć cyrkowych, a na
koniec jedni drugim pomagają w odrabianiu lekcji do szkoły
porannej. Dwa razy w tygodniu dają pokazy swoich umiejętności w
kawiarni w centrum miasta – tak zbierają pieniądze na dalsze
funkcjonowanie, chociaż i tak większość pieniędzy zdobywa się
od zagranicznych organizacji pozarządowych. Gdyby nie szkoła Diego,
wielu z jego obecnych uczniów moglibyśmy spotkać żebrzących na
La Calzada, lub beznadziejnie usiłujących sprzedać jakieś
plastikowe zabawki. A tak w
Casa de las Botellas otrzymują nie tylko
zestaw umiejętności cyrkowych, ale i pewność siebie, wiarę we
własne umiejętności – umiejętności, którymi naprawdę
potrafią zadziwić.
|
Rób kukiełki |
|
Szkoła |
|
Uczniowie podczas praktyki scenicznej |
|
ibid. |
|
Rowery szkolne |
|
i mój rower. |
Granada ma też ciekawą inicjatywę miejską. Casa de Tres Mundos to
taki, można powiedzieć, dom kultury, ale dom kultury z prawdziwego
zdarzenia. Mają tu profesjonalne warsztaty malarskie, graficzne,
muzyczne a nawet lutnicze. Prowadzi się kulturalne radio, a aula
służy jako miejsce w którym mogą prezentować się muzycy czy
grupy teatralne. Podróżujący artyści to w Ameryce Łacińskiej
zjawisko powszechne i miejsca takie jak Casa de Tres Mundos to dla
nich jak błogosławieństwo: wystarczy przedstawić administracji
swój pomysł, i jeśli wyrażą zgodę, dom kultury udostępnia
swoja salę, zajmuje się promocją w internecie, plakatami i
ulotkami, a także wspomnianym radiu.
Zmęczonym wulkanicznymi wspinaczkami czy gwarem kolonialnych miast
Nikaragua oferuje doskonałe plaże z długimi, oceanicznymi falami.
Poneloya leży już 20km od Leon, nieco dalej od Granady znajduje się
popularny San Juan del Sur. Ale dla tych, którzy nad głośne
dyskoteki cenią sobie raczej spokojny szum morza, warto podkreślić,
że mniejszych, mniej znanych plaży są dziesiątki. A czasem
wystarczy po prostu odejść kawałek dalej. Tak jak w dość
popularnym wśród surferów Maderas: już pół kilometra po plaży
na północ znajdziemy spokojną zatoczkę, gdzie całymi dniamy
możemy w spokoju przyglądać się małym i większym krabom w kółko
zagrzebującym i wynurzającym się z piasku, maszerując jak małe
robociki zawsze po liniach prostych.
|
Okolice plaży Maderas |
Do wyspy Ometepe pasuje oklepany frazes: jeśli nie byłeś tam, nie
byłeś w Nikaragui. I chyba trzeba się z tym zgodzić. Otoczona
wielkim, tektonicznym jeziorem, Ometepe jest nieco jak odrębny
świat, którego omijają takie nieszczęścia jak zawierucha
wojenna, ruchliwe drogi i pośpiech. Z drzew zwisają owoce, po
lasach krzyczą małpy i rajskie, niebieskie ptaki o długich
ogonach, i nawet najwygodniejsi turyści z niedoboru taksówek
przesiadają się na rowery i motocykle. Wyspę tworzą bliźniacze
wulkany: Concepcion i Maderas. Ze zboczy tego drugiego na jezioro
spogląda drewniany budynek Finca Magdalena, gdzie nie tylko uprawia
się kawę, ale i oferuje tanie noclegi na prostych, polowych
łóżkach. Możnaby wymieniać wszystko to, co można na wyspie
zobaczyć, ale jak dla mnie - wystarczy wdrapać się na pierwsze
piętro finki, zasiąść na balkonie lub położyć w hamaku, i
spojrzeć na wybijającą się z ponad kwietnego ogrodu symetryczną
sylwetką wulkanu Concepcion, by zakochać się w Ometepe.
|
Okolica portu skąd odchodzą statki na Ometepe |
|
Dwie wulkaniczne piersi wyspy |
|
Wulkan Concepcion za dnia |
|
W drodze na drugi z wulkanów |
|
Kuzyn |
|
Finca Magdalena |
|
Butelka. Żartowałem, wulkan. |
I
to nie koniec, to tylko początek Nikaragui. Bo są jeszcze kawowe
góry dookoła Esteli, jest niekończąca się puszcza po
atlantyckiej stronie kraju, gdzie do osiedli ludności rdzennej można
dotrzeć tylko łodzią lub na piechotę. Jest senne Bluefields i
kilka innych osiedli Garifunów na karaibskim wybrzeżu, gdzie
Nikaragua wcale nie przypomina pasterskich równin znad Pacyfiku czy
kolonialnej elegancji Leon czy Granady. Są wreszcie, prócz Ometepe
inne, mniejsze wyspy na jeziorze Nikaragua, cały liczny Archipelag
Solentiname, owiany tajemnicą petroglifów w podwodnych jaskiniach.
Jest wreszcie ciekawa politycznie przeszłość i prawdopodobnie
jeszcze ciekawsze przyszłość wyrywającego się z amerykańskiego
zwierzchnictwa kraju, w którym w najbliższych latach ma powstać
konkurencja dla Kanału Panamskiego, co może stać się źródłem
dewiz potrzebnych w realizacji ambitnych planów rządu sandinistów.
Oby tylko nie skończyło się kolejnymi wybuchami.
|
Poranek w porcie na drugiej stronie jeziora |
Jak zwykle super napisane Wojtku
OdpowiedzUsuńMiałam kiedyś okazję widzieć wulkan podczas erupcji, nieziemskie przeżycie ;)
OdpowiedzUsuń