Wenezuela: kontrrewolucja w składzie porcelany
Noc z szóstego na siódmy grudnia rozrywa euforyczny krzyk radości: wenezuelska komisja wyborcza wstępnie ogłasza przygniatające zwycięstwo opozycji, pierwsze od siedemnastu lat. Dwa dni później staje się jasne, że koalicja antyrządowa MUD w nowym parlamencie będzie dysponować większością kwalifikowaną 2/3 głosów. Czy można było prosić o więcej?
[ten tekst napisany w grudniu 2015 roku miał się ukazać gdzie indziej, ale się nie ukazał, więc się ukazuje tutaj]
„Wenezuelo, oto początek zmiany! Mamy powody, by świętować: kraj prosił o zmianę i ta zmiana zaczyna się dzisiaj. […] Głos wyborcy zwyciężył demokratycznie z rządem, który demokratyczny nie jest” - cieszył się Jesus „Chuo” Torrealba, sekretarz MUD, w powyborczą noc. Rzeczywiście wydarzenie jest niecodzienne: od 1999 roku, kiedy funkcję prezydenta Wenezueli i szefa rządu objął Hugo Chavez, opozycja właściwie nie miała istotnego wpływu na sytuację polityczną (nie licząc próby zamachu stanu z 2002 roku). Projekt Rewolucji Boliwariańskiej i Socjalizmu XXI wieku zawładnął krajem w całości, ujawniając z czasem coraz wyraźniejsze praktyki autorytarne. Po piątym stycznia 2016 roku, kiedy jednoizbowy parlament w dwóch trzecich zapełni się przedstawicielami opozycji, to ma się zmienić. Położenie MUD nie jest jednak tak dogodne, jakby się wydawało.
Półtora dekady rządów populistów doprowadziły finanse państwa do ruiny. A chodzi o czasy, kiedy cena ropy naftowej biła historyczne rekordy. W 2008 roku za baryłkę płacono przeszło sto czterdzieści dolarów, podczas gdy jeszcze dziesięć lat wcześniej było to zaledwie dziesięć dolarów. Astronomiczne zyski rozeszły się jednak tak łatwo, jak się pojawiły. Od 2003 roku rząd rozpoczął festiwal programów społecznych, rozdawnictwa i bezsensownych wywłaszczeń przedsiębiorstw prywatnych. Szybko okazało się, że znacjonalizowane zakłady nie produkują, a zobowiązania socjalne pożerają znacznie więcej środków, niż dawał eksport czarnego złota. Szacuje się, że 84% zysków z ropy między 2003 a 2012 rokiem - sięgających przeszło pięćset miliardów dolarów - zostało zwyczajnie przejedzonych. Mało tego: za socjalistycznych rządów dług publiczny wzrósł przeszło dziesięciokrotnie. Pomysł na państwo rozdawnicze mógł się utrzymywać dzięki stałej hossie, ale w połowie 2014 roku stało się coś, o czym nikt zdaje się nie pomyślał. Cena ropy zaczęła gwałtownie spadać: z przeszło stu dolarów za baryłkę jeszcze kilkanaście miesięcy temu do nieco ponad trzydziestu w ostatnich tygodniach.
El Comandante umarł jednak rok wcześniej i teraz nie musi patrzeć na konsekwencje własnych działań. Namaszczony na następce wodza rewolucji Nicolas Maduro zebrał za niego cały bukiet oskarżeń o spowodowanie kryzysu w kraju, podczas gdy tak naprawdę powody ruiny gospodarczej Wenezueli znane są od lat trzydziestych XX wieku, kiedy wenezuelski pisarz i publicysta Arturo Uslar Pietri jako pierwszy zaczął mówić o idei „siembra del petroleo”, rozsiewaniu ropy, czyli inwestowaniu zysków z surowca w produkcję nienaftową. Od zakończenia dyktatorskich rządów Marcosa Pereza Jimeneza w 1958 roku i nie licząc inwestycji w przemysł ciężki z lat siedemdziesiątych, właściwie żaden z przywódców kraju nie przejął się słowami Pietriego. Ten zaś punktował bezlitośnie: jeśli dojdzie do nagłej obniżki cen ropy, w Wenezueli „Czerwony Krzyż będzie musiał rozdawać zupę na rogach ulic”. Jeszcze nie rozdaje, ale wydaje się, że to tylko kwestia czasu. Nominalnie socjalistyczny kraj importuje nawet produkty tak elementarne dla lokalnej diety jak kukurydza, ryż, fasola, kawa i drób. I może to robić, ale tylko dopóki zyski z ropy są odpowiednio wysokie.
Pensje pracowników na etatach spadły do równowartości kilkunastu dolarów miesięcznie: za dzienny zarobek można kupić co najwyżej kilo cebuli, i to jeśli się ją znajdzie po okazyjnej cenie. Państwowe sklepy sprzedają co prawda subsydiowaną żywność i produkty higieny, ale przy takich zakupach należy się liczyć z kilkugodzinną czy wręcz całonocną kolejką. Jak to się stało, że niedawny as regionu, cel emigracji zarobkowej całego kontynentu, nagle nie ma czym nakarmić własnych mieszkańców? Czemu w sklepach brakuje podstawowych produktów: mąki, fasoli, margaryny, mydła, szamponu, proszku do prania czy sławnego już papieru toaletowego? Nieprzypadkowo są to te same produkty, których ceny są regulowane, i przy okazji: najczęściej niższe niż koszty produkcji. Rząd co prawda oferuje przedsiębiorcom subsydia, ale tylko częściowe. Przykładowo: właścicielowi hodowli kurczaków pozwala się na zakup paszy po cenach preferencyjnych, ale nie bierze się zupełnie pod uwagę chociażby kosztów transportu. Od dłuższego czasu w Wenezueli nie sposób dostać opon czy akumulatorów do samochodów, a na czarnym rynku ich ceny pogalopowały razem z trzycyfrową inflacją. Firmy wytwarzające dobra o cenach regulowanych bankrutują lub minimalizują ich produkcję, balansując straty niewspółmiernym podwyższaniem cen dóbr nieregulowanych. Rynek regulowany praktycznie stracił kontakt z rzeczywistością, i tak na przykład podczas gdy bilet na metro w Caracas kosztuje cztery boliwary, kilo fasoli dochodzi do dwóch tysięcy pięciuset; bak benzyny napełnia się za równowartość trzech polskich groszy, ale na tanie buty trzeba pracować przez dwa miesiące.
Drugą z najistotniejszych przeszkód dla prowadzenia biznesu w Wenezueli jest kontrola wymiany walut. Oficjalna stawka to 6.30 boliwarów (Bs.F) za dolara: mają do niej dostęp importerzy wybranych dóbr, m.in. żywności i leków. Stawka SICAD 13.50 Bs.F obowiązuje m.in. wyjeżdżających za granicę (maksymalnie 2000$ rocznie), a SIMADI, wahającą się między 199 a 200 Bs.F, oferuje się pozostałym zainteresowanym. Problem w tym, że uzyskanie środków przez oficjalny system wymiany nie jest łatwe, a dolarów nigdy nie starcza dla wszystkich chętnych. Tworzy to podatny grunt dla bujnego rozwoju czarnego rynku, na którym cena dolara w grudniu 2015 przekroczyła 900 Bs.F.
Prowadzenie przedsiębiorstwa w takich warunkach to prawdziwe piekło. Przyjrzyjmy się przykładowi producenta leków: potrzebujemy sprowadzić z zagranicy substancję czynną. Składamy w odpowiednim urzędzie podanie o przyznanie dolarów po cenie 6.30 Bs.F. Bywa, że wniosek zostanie odrzucony, albo zaaprobowana zostanie tylko część potrzebnej nam kwoty. Jej wypłacenie też nie będzie natychmiastowe: obecnie ten proces trwa blisko sześć miesięcy, chociaż zdarzają się zaległości sięgające dwóch lat. Załóżmy, że udaje nam się przejść ten etap. Ale trzeba pamiętać, że pozostałych producentów w kraju też dotyka problem braku dewiz, i może się okazać, że produkcja znowu staje, bo zabrakło substancji pomocniczej, opakowań czy nawet tuszu, którym drukuje się na nich obowiązkową informację o cenie i dacie ważności. Za tą kłodą pod nogi leci następna: nie można dostać akumulatora do ciężarówki i wyprodukowanych leków nie ma jak wywieźć z fabryki.
Ograniczenie dostępu do walut i zaniżone ceny regulowane to tylko niektóre z całego szeregu zaostrzeń i kontroli, które praktycznie uniemożliwiają normalne funkcjonowanie przedsiębiorstw. Pozostałe to m.in. prawo pracy dosłownie uniemożliwiające zwolnienie pracownika, bogaty wachlarz podatków, arbitralne wywłaszczenia czy chociażby konieczność rejestrowania każdego transportu żywności w państwowym systemie informatycznym, który – niespodzianka – lubi nie działać, a wówczas transport zostaje magazynie i żywność się psuje. W przygotowanym w 2014 roku przez Bank Światowy liście krajów uszeregowanych według łatwości prowadzenia biznesu, Wenezuela zajmuje miejsce 182 na 189 możliwych, wyprzedzając jedynie Afganistan i sześć republik afrykańskich. Skutek? Tradycyjna zależność Wenezueli od zysków z ropy naftowej nie jest co prawda niczym nowym, ale rządy socjalistów doprowadziły ją do skrajności. W 1998 roku, czyli na chwilę przed dojściem do władzy ekipy Hugo Chaveza, udział ropy naftowej w zyskach z eksportu wyniósł 79,5%, podczas gdy w roku 2012 (po tej dacie Bank Centralny Wenezueli przestał publikować raporty ekonomiczne) aż 96,1%. Jeśli więc praktycznie całość dewiz wpływających do kraju pochodzi ze sprzedaży surowca, którego cena w ostatnich latach dwóch spada trzykrotnie, chyba nie powinno nikogo dziwić, że w systemie kontroli walut brakuje środków dla importerów, a półki w sklepach pustoszeją. Mało tego: dolary wypływają z kraju także przez gigantyczną korupcję. Kontrola wymiany stała się najlepszym biznesem wenezuelskiego przedsiębiorcy: cóż łatwiejszego niż zapłacić komu trzeba, kupić dolary za 6.30 Bs.F, by potem ulokować je za granicą, lub sprzedać na czarnym rynku za 900 Bs.F, sto pięćdziesiąt razy drożej? Ocenia się, że w taki sposób z systemu wycieka nawet jedna ósma środków.
Wyjście z tej sytuacji musi kosztować, tymczasem rząd prezydenta Maduro idzie w ślepy zaułek. Wzbraniając się przed jakąkolwiek zmianą polityki wobec przedsiębiorców, trwoni państwowe oszczędności na podtrzymanie dziesiątków programów społecznych: rozdawanie mieszkań, subsydiowanie żywności czy sprzętu RTV. W trzy lata rezerwy międzynarodowe Wenezueli spadły o połowę i niedługo po prostu się skończą. Właściwie wygrana opozycji spadła rządzącym jak z nieba: to im zostawią brudną robotę niezbędnych cięć wydatków, bez których kraj zbankrutowałby bardzo szybko.
MUD ma przed sobą arcytrudne zadanie: musi wprowadzać trudne reformy w społeczeństwie zupełnie na to nieprzygotowanym. Wyborów z szóstego grudnia nie można w żadnym wypadku porównywać z polskim czerwcem 1989, kiedy naród głosował niemal wyłącznie na kandydatów opozycji, jednogłośnie sprzeciwiając się reżimowi. W przypadku Wenezueli przy socjalizmie opowiada się wciąż nieco ponad 40% wyborców. I jasne, że kampania była skrajnie nierówna, że władza kupowała głosy rozdawnictwem, że dochodziło do bezpośrednich nacisków na beneficjentów programów społecznych, by głosowali na Zjednoczoną Partię Socjalistyczną Wenezueli (PSUV), ale to nie wyjaśnia całości masowego poparcia dla chavistów. Istnieje cały ogromna część społeczeństwa szczerze popierająca Rewolucję Boliwariańską, wierząca w propagandowe opowieści o „wojnie ekonomicznej”, o przedsiębiorcach ukrywających towar po magazynach i kontrrewolucyjnych zdrajcach ojczyzny zwanych opozycją. Wśród nich znajdują się członkowie kolektywów: lojalnych władzom motocyklistów od ponad dziesięciu lat rozpędzających antyrządowe manifestacje z bronią w ręku. Mało tego: dwa miliony wyborców PSUV, którzy szóstego grudnia zagłosowali na MUD, to elektorat w pewnym sensie „pożyczony”. Ci ludzie nie oddali głosu poparcia dla opozycji, a raczej głos krytyki w stosunku do władz: przy najdrobniejszym niezadowoleniu z nowych porządków te osoby bez natychmiast wrócą pod skrzydła Nicolasa Maduro i spółki. I to jeszcze nie wszystko, bo nawet tradycyjnie opozycyjni wyborcy do bezbarwnego MUD odnoszą się z dystansem: zagłosowali na nich, bo nie było nikogo więcej. Zmęczeni kolejkami po podstawowe produkty, rekordową przestępczością, bezkarnością, arogancją władzy, korupcją czy ograniczeniami wolności słowa wybrali tych, którzy obiecywali zmianę, chociaż tamci nie powiedzieli wcale jak do tej zmiany doprowadzą. I w końcu: społeczeństwo jest podzielone, ale nade wszystko łączy je wspólna historia stu lat naftowej republiki, a to jest to historia dopłat, subsydiów, preferencyjnych kredytów i przytłaczającej roli państwa w gospodarce.
Zmiany są konieczne, ale łatwo nie będzie. MUD bierze parlament, ale PSUV na najbliższe trzy lata zostaje z prezydentem, rządem i całą jego machiną medialną i propagandową. Czy opozycja zdecyduje się na referendum odwoławcze i pozbędzie się Nicolasa Maduro? Do szóstego grudnia mówiło się o tym jak o oczywistości, teraz ton wypowiedzi liderów nowego parlamentu wyraźnie złagodniał. Paradoksalnie MUD i PSUV potrzebują się nawzajem. Jeśli MUD zostałby sam, kto uspokoi lud żądny rozdawnictwa i programów socjalnych? W tym sensie zostawienie chavistów przy prezydencji byłoby ceną za względny spokój społeczny, za nie wzywanie ludzi do aktywnej obrony rewolucji. Właśnie w takim tonie wypowiadał się Maduro przed wyborami: że jeśli dojdzie do zwycięstwa adwersarzy, wyjdzie ze swym wiernym ludem na ulicę. Ale nie zrobił tego. Jeśli zaś PSUV wróci do pełnej władzy, kto uratuje kraj pędzący w kierunku bankructwa? Dwaj wielcy gracze muszą dojść do porozumienia, inaczej obaj spadną ze sceny. Mimo całej wrogości między prawą i lewą stroną sceny politycznej, przyjdzie wspólnie wypracować delikatne i bardzo powolne reformy. Przykładowo: przy obecnym poziomie zarobków nie można z dnia na dzień wrócić do rynkowych cen żywności, bo połowa społeczeństwa fizycznie tego nie przeżyje. Konieczne będzie raczej stopniowe wycofywanie się z niektórych subsydiów, ożywiając przy tym krajową produkcję i czekając na wzrost zarobków. Na ten czas potrzebne będą kredyty – chyba że dojdzie do niespodziewanej zwyżki cen ropy. Wchodzące w kryzys Chiny, którym Wenezuela winna jest około siedemdziesięciu miliardów dolarów, raczej nie będą chętne na dalsze pożyczki. Międzynarodowy Fundusz Walutowy natomiast narzuci ostre cięcia, po których wykształceni w propagandzie wojny i konfrontacji wychowankowie Chaveza wyjdą na ulicę masowo, a wielu z nich - z bronią.
Nowy parlament, pomimo miażdżącej przewagi opozycji nad chavizmem, będzie pracować z nożem na gardle, ze stałym widmem rewolty „rewolucyjnych” mas. Wygrana w wyborach pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi: czy uda się dojść do porozumienia z rządem? A jeśli tak, to czy będzie można liczyć, że ten dotrzyma umowy i nie wyprowadzi ludzi na ulicę by w najmniej oczekiwanym momencie usiłować z powrotem przejąć pełnię kontroli nad krajem? Gdyby jednak okazało się konieczne referendum odwoławcze wobec prezydenta, czy uda się bez jego pomocy przekonać społeczeństwo do konieczności reform? Jeśli z tej sytuacji w ogóle istnieje jakieś wyjście, MUD musi go szukać z daleko idącą ostrożnością i rozwaga. Kontrrewolucja nie może się zachować jak słoń w składzie porcelany, inaczej nadzieje na prawdziwą zmianę roztrzaskają się z hukiem jak kolorowe filiżanki.
[ten tekst napisany w grudniu 2015 roku miał się ukazać gdzie indziej, ale się nie ukazał, więc się ukazuje tutaj]
„Wenezuelo, oto początek zmiany! Mamy powody, by świętować: kraj prosił o zmianę i ta zmiana zaczyna się dzisiaj. […] Głos wyborcy zwyciężył demokratycznie z rządem, który demokratyczny nie jest” - cieszył się Jesus „Chuo” Torrealba, sekretarz MUD, w powyborczą noc. Rzeczywiście wydarzenie jest niecodzienne: od 1999 roku, kiedy funkcję prezydenta Wenezueli i szefa rządu objął Hugo Chavez, opozycja właściwie nie miała istotnego wpływu na sytuację polityczną (nie licząc próby zamachu stanu z 2002 roku). Projekt Rewolucji Boliwariańskiej i Socjalizmu XXI wieku zawładnął krajem w całości, ujawniając z czasem coraz wyraźniejsze praktyki autorytarne. Po piątym stycznia 2016 roku, kiedy jednoizbowy parlament w dwóch trzecich zapełni się przedstawicielami opozycji, to ma się zmienić. Położenie MUD nie jest jednak tak dogodne, jakby się wydawało.
Półtora dekady rządów populistów doprowadziły finanse państwa do ruiny. A chodzi o czasy, kiedy cena ropy naftowej biła historyczne rekordy. W 2008 roku za baryłkę płacono przeszło sto czterdzieści dolarów, podczas gdy jeszcze dziesięć lat wcześniej było to zaledwie dziesięć dolarów. Astronomiczne zyski rozeszły się jednak tak łatwo, jak się pojawiły. Od 2003 roku rząd rozpoczął festiwal programów społecznych, rozdawnictwa i bezsensownych wywłaszczeń przedsiębiorstw prywatnych. Szybko okazało się, że znacjonalizowane zakłady nie produkują, a zobowiązania socjalne pożerają znacznie więcej środków, niż dawał eksport czarnego złota. Szacuje się, że 84% zysków z ropy między 2003 a 2012 rokiem - sięgających przeszło pięćset miliardów dolarów - zostało zwyczajnie przejedzonych. Mało tego: za socjalistycznych rządów dług publiczny wzrósł przeszło dziesięciokrotnie. Pomysł na państwo rozdawnicze mógł się utrzymywać dzięki stałej hossie, ale w połowie 2014 roku stało się coś, o czym nikt zdaje się nie pomyślał. Cena ropy zaczęła gwałtownie spadać: z przeszło stu dolarów za baryłkę jeszcze kilkanaście miesięcy temu do nieco ponad trzydziestu w ostatnich tygodniach.
El Comandante umarł jednak rok wcześniej i teraz nie musi patrzeć na konsekwencje własnych działań. Namaszczony na następce wodza rewolucji Nicolas Maduro zebrał za niego cały bukiet oskarżeń o spowodowanie kryzysu w kraju, podczas gdy tak naprawdę powody ruiny gospodarczej Wenezueli znane są od lat trzydziestych XX wieku, kiedy wenezuelski pisarz i publicysta Arturo Uslar Pietri jako pierwszy zaczął mówić o idei „siembra del petroleo”, rozsiewaniu ropy, czyli inwestowaniu zysków z surowca w produkcję nienaftową. Od zakończenia dyktatorskich rządów Marcosa Pereza Jimeneza w 1958 roku i nie licząc inwestycji w przemysł ciężki z lat siedemdziesiątych, właściwie żaden z przywódców kraju nie przejął się słowami Pietriego. Ten zaś punktował bezlitośnie: jeśli dojdzie do nagłej obniżki cen ropy, w Wenezueli „Czerwony Krzyż będzie musiał rozdawać zupę na rogach ulic”. Jeszcze nie rozdaje, ale wydaje się, że to tylko kwestia czasu. Nominalnie socjalistyczny kraj importuje nawet produkty tak elementarne dla lokalnej diety jak kukurydza, ryż, fasola, kawa i drób. I może to robić, ale tylko dopóki zyski z ropy są odpowiednio wysokie.
Pensje pracowników na etatach spadły do równowartości kilkunastu dolarów miesięcznie: za dzienny zarobek można kupić co najwyżej kilo cebuli, i to jeśli się ją znajdzie po okazyjnej cenie. Państwowe sklepy sprzedają co prawda subsydiowaną żywność i produkty higieny, ale przy takich zakupach należy się liczyć z kilkugodzinną czy wręcz całonocną kolejką. Jak to się stało, że niedawny as regionu, cel emigracji zarobkowej całego kontynentu, nagle nie ma czym nakarmić własnych mieszkańców? Czemu w sklepach brakuje podstawowych produktów: mąki, fasoli, margaryny, mydła, szamponu, proszku do prania czy sławnego już papieru toaletowego? Nieprzypadkowo są to te same produkty, których ceny są regulowane, i przy okazji: najczęściej niższe niż koszty produkcji. Rząd co prawda oferuje przedsiębiorcom subsydia, ale tylko częściowe. Przykładowo: właścicielowi hodowli kurczaków pozwala się na zakup paszy po cenach preferencyjnych, ale nie bierze się zupełnie pod uwagę chociażby kosztów transportu. Od dłuższego czasu w Wenezueli nie sposób dostać opon czy akumulatorów do samochodów, a na czarnym rynku ich ceny pogalopowały razem z trzycyfrową inflacją. Firmy wytwarzające dobra o cenach regulowanych bankrutują lub minimalizują ich produkcję, balansując straty niewspółmiernym podwyższaniem cen dóbr nieregulowanych. Rynek regulowany praktycznie stracił kontakt z rzeczywistością, i tak na przykład podczas gdy bilet na metro w Caracas kosztuje cztery boliwary, kilo fasoli dochodzi do dwóch tysięcy pięciuset; bak benzyny napełnia się za równowartość trzech polskich groszy, ale na tanie buty trzeba pracować przez dwa miesiące.
Drugą z najistotniejszych przeszkód dla prowadzenia biznesu w Wenezueli jest kontrola wymiany walut. Oficjalna stawka to 6.30 boliwarów (Bs.F) za dolara: mają do niej dostęp importerzy wybranych dóbr, m.in. żywności i leków. Stawka SICAD 13.50 Bs.F obowiązuje m.in. wyjeżdżających za granicę (maksymalnie 2000$ rocznie), a SIMADI, wahającą się między 199 a 200 Bs.F, oferuje się pozostałym zainteresowanym. Problem w tym, że uzyskanie środków przez oficjalny system wymiany nie jest łatwe, a dolarów nigdy nie starcza dla wszystkich chętnych. Tworzy to podatny grunt dla bujnego rozwoju czarnego rynku, na którym cena dolara w grudniu 2015 przekroczyła 900 Bs.F.
Prowadzenie przedsiębiorstwa w takich warunkach to prawdziwe piekło. Przyjrzyjmy się przykładowi producenta leków: potrzebujemy sprowadzić z zagranicy substancję czynną. Składamy w odpowiednim urzędzie podanie o przyznanie dolarów po cenie 6.30 Bs.F. Bywa, że wniosek zostanie odrzucony, albo zaaprobowana zostanie tylko część potrzebnej nam kwoty. Jej wypłacenie też nie będzie natychmiastowe: obecnie ten proces trwa blisko sześć miesięcy, chociaż zdarzają się zaległości sięgające dwóch lat. Załóżmy, że udaje nam się przejść ten etap. Ale trzeba pamiętać, że pozostałych producentów w kraju też dotyka problem braku dewiz, i może się okazać, że produkcja znowu staje, bo zabrakło substancji pomocniczej, opakowań czy nawet tuszu, którym drukuje się na nich obowiązkową informację o cenie i dacie ważności. Za tą kłodą pod nogi leci następna: nie można dostać akumulatora do ciężarówki i wyprodukowanych leków nie ma jak wywieźć z fabryki.
Ograniczenie dostępu do walut i zaniżone ceny regulowane to tylko niektóre z całego szeregu zaostrzeń i kontroli, które praktycznie uniemożliwiają normalne funkcjonowanie przedsiębiorstw. Pozostałe to m.in. prawo pracy dosłownie uniemożliwiające zwolnienie pracownika, bogaty wachlarz podatków, arbitralne wywłaszczenia czy chociażby konieczność rejestrowania każdego transportu żywności w państwowym systemie informatycznym, który – niespodzianka – lubi nie działać, a wówczas transport zostaje magazynie i żywność się psuje. W przygotowanym w 2014 roku przez Bank Światowy liście krajów uszeregowanych według łatwości prowadzenia biznesu, Wenezuela zajmuje miejsce 182 na 189 możliwych, wyprzedzając jedynie Afganistan i sześć republik afrykańskich. Skutek? Tradycyjna zależność Wenezueli od zysków z ropy naftowej nie jest co prawda niczym nowym, ale rządy socjalistów doprowadziły ją do skrajności. W 1998 roku, czyli na chwilę przed dojściem do władzy ekipy Hugo Chaveza, udział ropy naftowej w zyskach z eksportu wyniósł 79,5%, podczas gdy w roku 2012 (po tej dacie Bank Centralny Wenezueli przestał publikować raporty ekonomiczne) aż 96,1%. Jeśli więc praktycznie całość dewiz wpływających do kraju pochodzi ze sprzedaży surowca, którego cena w ostatnich latach dwóch spada trzykrotnie, chyba nie powinno nikogo dziwić, że w systemie kontroli walut brakuje środków dla importerów, a półki w sklepach pustoszeją. Mało tego: dolary wypływają z kraju także przez gigantyczną korupcję. Kontrola wymiany stała się najlepszym biznesem wenezuelskiego przedsiębiorcy: cóż łatwiejszego niż zapłacić komu trzeba, kupić dolary za 6.30 Bs.F, by potem ulokować je za granicą, lub sprzedać na czarnym rynku za 900 Bs.F, sto pięćdziesiąt razy drożej? Ocenia się, że w taki sposób z systemu wycieka nawet jedna ósma środków.
Wyjście z tej sytuacji musi kosztować, tymczasem rząd prezydenta Maduro idzie w ślepy zaułek. Wzbraniając się przed jakąkolwiek zmianą polityki wobec przedsiębiorców, trwoni państwowe oszczędności na podtrzymanie dziesiątków programów społecznych: rozdawanie mieszkań, subsydiowanie żywności czy sprzętu RTV. W trzy lata rezerwy międzynarodowe Wenezueli spadły o połowę i niedługo po prostu się skończą. Właściwie wygrana opozycji spadła rządzącym jak z nieba: to im zostawią brudną robotę niezbędnych cięć wydatków, bez których kraj zbankrutowałby bardzo szybko.
MUD ma przed sobą arcytrudne zadanie: musi wprowadzać trudne reformy w społeczeństwie zupełnie na to nieprzygotowanym. Wyborów z szóstego grudnia nie można w żadnym wypadku porównywać z polskim czerwcem 1989, kiedy naród głosował niemal wyłącznie na kandydatów opozycji, jednogłośnie sprzeciwiając się reżimowi. W przypadku Wenezueli przy socjalizmie opowiada się wciąż nieco ponad 40% wyborców. I jasne, że kampania była skrajnie nierówna, że władza kupowała głosy rozdawnictwem, że dochodziło do bezpośrednich nacisków na beneficjentów programów społecznych, by głosowali na Zjednoczoną Partię Socjalistyczną Wenezueli (PSUV), ale to nie wyjaśnia całości masowego poparcia dla chavistów. Istnieje cały ogromna część społeczeństwa szczerze popierająca Rewolucję Boliwariańską, wierząca w propagandowe opowieści o „wojnie ekonomicznej”, o przedsiębiorcach ukrywających towar po magazynach i kontrrewolucyjnych zdrajcach ojczyzny zwanych opozycją. Wśród nich znajdują się członkowie kolektywów: lojalnych władzom motocyklistów od ponad dziesięciu lat rozpędzających antyrządowe manifestacje z bronią w ręku. Mało tego: dwa miliony wyborców PSUV, którzy szóstego grudnia zagłosowali na MUD, to elektorat w pewnym sensie „pożyczony”. Ci ludzie nie oddali głosu poparcia dla opozycji, a raczej głos krytyki w stosunku do władz: przy najdrobniejszym niezadowoleniu z nowych porządków te osoby bez natychmiast wrócą pod skrzydła Nicolasa Maduro i spółki. I to jeszcze nie wszystko, bo nawet tradycyjnie opozycyjni wyborcy do bezbarwnego MUD odnoszą się z dystansem: zagłosowali na nich, bo nie było nikogo więcej. Zmęczeni kolejkami po podstawowe produkty, rekordową przestępczością, bezkarnością, arogancją władzy, korupcją czy ograniczeniami wolności słowa wybrali tych, którzy obiecywali zmianę, chociaż tamci nie powiedzieli wcale jak do tej zmiany doprowadzą. I w końcu: społeczeństwo jest podzielone, ale nade wszystko łączy je wspólna historia stu lat naftowej republiki, a to jest to historia dopłat, subsydiów, preferencyjnych kredytów i przytłaczającej roli państwa w gospodarce.
Zmiany są konieczne, ale łatwo nie będzie. MUD bierze parlament, ale PSUV na najbliższe trzy lata zostaje z prezydentem, rządem i całą jego machiną medialną i propagandową. Czy opozycja zdecyduje się na referendum odwoławcze i pozbędzie się Nicolasa Maduro? Do szóstego grudnia mówiło się o tym jak o oczywistości, teraz ton wypowiedzi liderów nowego parlamentu wyraźnie złagodniał. Paradoksalnie MUD i PSUV potrzebują się nawzajem. Jeśli MUD zostałby sam, kto uspokoi lud żądny rozdawnictwa i programów socjalnych? W tym sensie zostawienie chavistów przy prezydencji byłoby ceną za względny spokój społeczny, za nie wzywanie ludzi do aktywnej obrony rewolucji. Właśnie w takim tonie wypowiadał się Maduro przed wyborami: że jeśli dojdzie do zwycięstwa adwersarzy, wyjdzie ze swym wiernym ludem na ulicę. Ale nie zrobił tego. Jeśli zaś PSUV wróci do pełnej władzy, kto uratuje kraj pędzący w kierunku bankructwa? Dwaj wielcy gracze muszą dojść do porozumienia, inaczej obaj spadną ze sceny. Mimo całej wrogości między prawą i lewą stroną sceny politycznej, przyjdzie wspólnie wypracować delikatne i bardzo powolne reformy. Przykładowo: przy obecnym poziomie zarobków nie można z dnia na dzień wrócić do rynkowych cen żywności, bo połowa społeczeństwa fizycznie tego nie przeżyje. Konieczne będzie raczej stopniowe wycofywanie się z niektórych subsydiów, ożywiając przy tym krajową produkcję i czekając na wzrost zarobków. Na ten czas potrzebne będą kredyty – chyba że dojdzie do niespodziewanej zwyżki cen ropy. Wchodzące w kryzys Chiny, którym Wenezuela winna jest około siedemdziesięciu miliardów dolarów, raczej nie będą chętne na dalsze pożyczki. Międzynarodowy Fundusz Walutowy natomiast narzuci ostre cięcia, po których wykształceni w propagandzie wojny i konfrontacji wychowankowie Chaveza wyjdą na ulicę masowo, a wielu z nich - z bronią.
Nowy parlament, pomimo miażdżącej przewagi opozycji nad chavizmem, będzie pracować z nożem na gardle, ze stałym widmem rewolty „rewolucyjnych” mas. Wygrana w wyborach pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi: czy uda się dojść do porozumienia z rządem? A jeśli tak, to czy będzie można liczyć, że ten dotrzyma umowy i nie wyprowadzi ludzi na ulicę by w najmniej oczekiwanym momencie usiłować z powrotem przejąć pełnię kontroli nad krajem? Gdyby jednak okazało się konieczne referendum odwoławcze wobec prezydenta, czy uda się bez jego pomocy przekonać społeczeństwo do konieczności reform? Jeśli z tej sytuacji w ogóle istnieje jakieś wyjście, MUD musi go szukać z daleko idącą ostrożnością i rozwaga. Kontrrewolucja nie może się zachować jak słoń w składzie porcelany, inaczej nadzieje na prawdziwą zmianę roztrzaskają się z hukiem jak kolorowe filiżanki.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!