Ludzie: transformacje miłością
Kiedyś też sądziłem, że i n w a z j a to po prostu mieszkać w domu zbitym z desek krytym blachą czy plastikiem, z klepiskiem zamiast podłogi. Nie o to chodzi. I n w a z j a to ten strach, że w każdej chwili mogą cię wypędzić. To pytanie, które zadajesz sobie każdego wieczoru: czy jutro będę spał w tym samym miejscu?
1.
Niewielki, leciwy samochód Cesara zjeżdża z zachodniej wylotówki z Pereiry. Jadę za nim. Ruchliwa dwupasmówka zamienia się w wąską drogę gruntową, a miejsca obszernych willi z wysokimi żywopłotami zajmuje soczyście zielone pastwisko porozdzielane ogrodzeniami z drutu kolczastego. Zapowiada się dłuższa wycieczka, bo trawy zdają się ciągnąć po horyzont, bez cienia osady czy jednego choćby domu. Nagle droga załamuje się i spada ostro w dół, z niczego wynurza się skrzyżowanie. Kontynuujemy w prawo. Już nie wśród pastwisk, a w ciasnym sąsiedztwie dwóch rzędów domów.
Kiedyś biegła tędy linia kolejowa. Potem państwo ją zaniedbało, linię zamknięto i najwyraźniej zapomniano o jej istnieniu. Tory sprzedano i został tylko ten wąski pas ziemi niczyjej, wciśnięty między zielone pagóry pastwisk. W niewidocznej dla nikogo Esperanza-Galicia - jak ochrzczono postkolejową wieś – mieszka przeszło osiem tysięcy osób. Statystyczny mieszkaniec Pereiry – handlowej stolicy Eje Cafetero, kolumbijskiego centrum upraw kawy – nie zdaje sobie sprawy z istnienia pęczniejącej inwazji. Niewidzialni mężczyźni pracują na polach i budowach. Niewidzialne kobiety siedzą w domach albo zatrudniają się jako gosposie i służące w domach majętnych biznesmenów z Pereiry, którzy za swój rejon wybrali właśnie ziemie na zachód od miasta.
Zobacz też → Jak Kolumbijczyk z klasy średniej spędza weekend
W Kolumbii inwazją nazywa się dom lub całą osadę utworzoną „na dziko”, tj. bez pozwolenia czy prawa własności do terenu. Bardzo często na zasadzie inwazji powstają dzielnice czy przedmieścia wielkich miast: inwazyjna historię ma na przykład całe południe stołecznej Bogoty.
Jak powstaje inwazja? Pocztą pantoflową: ktoś zauważył zapomnianą nitkę kolejową i postawił pierwszą chałupę. Z desek, z blach, z gliny. Opowiedział o tym kuzynowi. Kuzyn po drodze do Esperanzy spotkał innych tułaczy, i tak pomału pęczniała osada, wioska czy może już miasteczko – tłumaczy Cesar.
Gdy domagają się pomocy państwa, słyszą, że ich osiedle to bezprawna inwazja, że nic im się nie należy. Ale na koniec miesiąca przychodzi im posłusznie opłacić podatek gruntowy. Dlatego teraz nie martwimy się już tak bardzo o kwestię prawną: pobieranie opłat przez urząd gminy to <<de facto>> uznanie prawa mieszkańców do domów, które tu pobudowali.
Ale to nie jedyny problem Las Colonias, jednego z przysiółków rozrastającej się Esperanzy-Galicii, na którym skupiły się działania fundacji Crisol, utworzonej przez Cesara i jego żonę Anę. Większość mieszkańców osiedla to uciekinierzy z całego kraju: los desplazados, czyli wysiedleni w wyniku działań wojennych.
To są bardzo często ludzie, którzy mieli swoje domy, pola, bydło. Z dnia na dzień musieli wszystko zostawić, by tułać się bez niczego, ale przeżyć.
2.
Od przeszło pół wieku w Kolumbii trwa – z większym lub mniejszym nasileniem - wojna domowa. Nominalnie lewicowa partyzantka (guerilla) stawia czoła kolejnym prawicowym rządom. Od dłuższego czasu konflikt coraz wyraźniej toczy się nie tyle o idee równości społecznej, co o kontrolę nad handlem kokainą. Za rządów prezydenta Alvaro Uribe tworzono tak zwane oddziały samoobrony mające na celu ochronę – znów: nominalnie – chłopów, w praktyce: wielkich posiadaczy ziemskich. Grupy takie jak Autodefensas Campesinas del Magdalena Medio, Autodesensas Campesinas de Cordoba y Uraba – autodefensas campesinas znaczy tyle co samoobrony chłopskie - zasłynęły zwłaszcza z... masakr chłopów. Ziemie po wymordowanych dziwnym trafem znajdują się potem w rękach kogoś z rodziny Uribe, tak że w Kolumbii nikt już chyba nie wierzy w czystość intencji polityków: ani z lewicy, ani z prawicy.
W ostatnich latach konflikt nieco przycichł, zwłaszcza w najbardziej zaludnionych, centralnych częściach kraju. Chociaż i tam od czasu do czasu zdarzają się podpalone autobusy czy powalone wieże elektryczne. W wielu rejonach departamentów słabo zaludnionych i przygranicznych - takich jak Nariño, Chocó, Putumayo, Caquetá, Norte de Santander czy Arauca - guerilla czy paramilitarni wciąż mają silne wpływy lub wręcz pełnię kontroli.
Bywa różnie: mieszkańcy niektórych regionów opanowanych przez partyzantów chwalą porządek i wzorowe bezpieczeństwo. W innych przypadkach, tak guerilla jak i paramilitarni, przychodzili do wiosek – i dalej przychodzą!, poprawia mnie Cesar - i w sposób brutalny przejmowali władzę absolutną. Zabierali żywność, chłopców siła wciągali we własne szeregi, dziewczyny gwałcili. Jeśli nie pomogłeś – mogli zabić. Jeśli pomogłeś – automatycznie stawałeś się wrogiem przeciwnej bandy. Jeśli przyszli ci drudzy, mordowali.
Każda rodzina to inna historia. Jedni dostali 24 godziny by wynieść się z domu. Inni zdecydowali się na ucieczkę, gdy widzieli jak w sąsiedniej wiosce płonęły domy. Marleny w wieku trzynastu lat została porwana przez guerillę. Okazała się tak słabowita, że porywacze zostawili ją po drodze w przypadkowym domu. Zgwałcona przez właściciela, przedostała się z powrotem do swojego miasteczka. Ojciec długo nie chciał jej przyjąć: myślał, że córka uciekła z jakimś facetem. Gdy mogła w końcu wrócić do rodziny, uciekać musieli wszyscy. W miasteczku zjawiła się któraś z grup zbrojnych. Matka Marleny zamknęła się z dziećmi w domu. Przez szparę w ścianie z desek zobaczyły ojca leżącego na ziemi, z karabinem wycelowanym w głowę. Puścili go. O pierwszej w nocy ojciec zdecydował spakować najpotrzebniejsze rzeczy i uciekać z całą rodziną. By wyjść z miasteczka należało przejść dwa punkty kontrolne. Przy <<kontroli>> nie chodziło o to czy cie puszczą czy nie, tylko czy cię zastrzelą czy nie. Udało się: zostawili za sobą dom, ziemię i cały dobytek. Szczęśliwi, że przeżyli.
To są ludzie z regionów wojny, ludzie, którzy widzieli śmierć na własne oczy. Udało im się stamtąd uciec, ale z traumami, z niepewnością, ze strachem, że historia może się przecież powtórzyć.
Pozostali to po prostu ludzie z ekonomicznego marginesu, którzy w Las Colonias zobaczyli szansę na zagwarantowanie sobie własnego miejsca na ziemi: osoby przygniecione brakiem nadziei, brakiem wiary w siebie. Kobiety doświadczone przez pobicia i gwałty. Społeczność przesiąknięta maczyzmem: tak od strony mężczyzn, jak i kobiet, które zaakceptowały swoją poboczną rolę, swoją podrzędność.
Tutaj jak facet odchodzi, nie ma żałoby. Za dwa tygodnie jest następny. Dziewczyny po prostu szukają kogoś, kto je utrzyma razem z dziećmi z poprzednich związków A za tym idzie wianuszek kolejnych deformacji: przemoc domowa, wykorzystywanie nieletnich córek itd. Rodziny trudne, ojcowie nieczuli, nieobecni.
3.
Droga przez Esperanza-Galicia, biegnąca w miejscu byłego torowiska, jest tak wąska, że gdy z przeciwka nadjeżdża autobus, Cesar musi szukać jakiegoś załomu czy wnęki, by pojazdy mogły się wyminąć.
Ten autobus to jest jakaś magia – śmieje się – możesz na niego czekać ponad godzinę i nie przyjedzie. Ale jak zjawisz się w Esperanzy samochodem, zawsze na niego trafisz!
Blisko zachodniego końca miasteczka-inwazji odbijamy w lewo, w miejsce, gdzie domy nie obstawiają już ciasno wąskiego pasa drogi, a otaczają jedyne w okolicy boisko do piłki nożnej. To jest właśnie Las Colonias: sto dziesięć rodzin z czterech stron Kolumbii, w trudnych warunkach, z trudnymi historiami. Samochód Cesara zatrzymuje się co kilkanaście metrów, wita się z wszystkimi napotkanymi kobietami: witaj kochana, jak żyjesz, co się z tobą działo, objęcia, uściski. Mężczyzn nie widać. Gdy wysiada, Cesara oblepia grupa dzieciaków. Przytula je, bierze na ręce i usiłuje rozzłościć. Zobacz – powtarza za każdym razem – wszystkie brzydkie! - i pokazowo kręci głową z niesmakiem. W Las Colonias jest jak na obozie przygotowawczym do Miss Colombia.
Centralne miejsce na osiedlu zajmuje – obok boiska – jedyny budynek postawiony od zera przez Crisol. Bambusowa konstrukcja mieści na dole salę przedszkola i bibliotekę. Na piętrze znajduje się dodatkowe obszerne pomieszczenie na lekcje angielskiego i inne zajęcia, oraz dwa niewielkie gabinety na spotkania z psychologiem i lekarzem.
Pracę w tej społeczności rozpoczęliśmy od najmłodszych. W przedszkolu dwudziestka piątka dzieciaków dostawała naukę i obiad, a dla ich mam ruszyły pierwsze warsztaty.
To było osiem lat temu. Dzisiaj liczba podopiecznych wzrosła do czterdziestu pięciu, podzielonych na dwie grupy: od dwóch do czterech lat i od czterech do pięciu. Zajęcia odbywają się od poniedziałku do piątku, od ósmej rano do trzeciej po południu. Oprócz obiadów dzieciaki dostają także śniadania i drugie śniadania. Posiłki wydawane są w stołówce – dobudówce do domu jednej z pań aktywnie uczestniczących w procesach prowadzonych przez fundację. W tym samym pomieszczeniu odbywają się zajęcia dla starszej grupy. Młodsza bawi się i uczy w bambusowym domku. Każdą z grup zajmuje się dwie osoby: nauczycielka i jej pomocnica.
I to jedna z najpiękniejszych rzeczy, które udało nam się osiągnąć: wszystkie cztery panie zajmujące się dzieciakami są z Las Colonias. Mało tego: obecnie trzy z nich studiują pedagogikę dziecięcą. To ogromne wzmocnienie dla naszej działalności, bo te dziewczyny są doskonałymi nauczycielkami: mają świadomość jak ważne jest ich zadanie, mają świetną szkołę od mojej żony, i od całego Crisolu: tak jak my działamy z miłością, tak teraz one z miłością nauczają.
Ana, żona Cesara, jest nauczycielką z wieloletnim doświadczeniem. Nieco przy kości, bardzo spokojna, z jej jasnych oczu bije ciepło. Pracuje w państwowej szkole w Esperanza-Galicia. Stosuje nowatorskie metody nauczania: w listopadzie zeszłego roku kolumbijskie ministerstwo edukacji zaprosiło ją do Bogoty by podzieliła się swoimi doświadczeniami. W Kolumbii istnieje system wiejskich przedszkoli, czy raczej <<przechowalni na dzieci>>: może je prowadzić właściwie każda pani domu, która posiada – owszem – odpowiednio duże i czyste pomieszczenie w swoim domu, ale już bez żadnego wykształcenia czy choćby kursu kierunkowego – opowiada Ana. Potem w szkole zdarza mi się słyszeć w rozmowach między dzieciakami: <<a pamiętasz jak nas w przedszkolu przywiązywali do krzeseł?>>.
Przedszkole w La Esperanza oferuje doświadczenia zdecydowanie innego rodzaju: naucza się przez zabawę. Nauczycielki wybierają dzieciom bajki odpowiednie do tematyki, jaką chce się poruszać.
W tym roku – zarówno w zajęciach przedszkolnych, jak i w spotkaniach z mamami – kładzie się nacisk na rozwiązywanie konfliktów. Szukamy więc na przykład historyjki o tym jak to niedźwiedź pokłócił się z tygrysem. Ale nie skupiamy się tylko na konflikcie i jego rozwiązaniu, bo bajka zaczyna się powiedzmy od tego, że niedźwiedź wstaje rano i robi naleśniki. Dzieci wiedzą co to naleśniki? Nie? No to idziemy do kuchni i robimy. Ale najpierw trzeba odpowiednio przeliczyć ilość składników tak, żeby wystarczyło dla wszystkich – i tu wchodzi odrobina matematyki. W innych wypadkach zabiera się dzieci na wycieczkę w pole, albo po domach i wciąga się do gry mamy, sąsiadów. W ten sposób z jednej strony łączymy naukę z zabawą, a z drugiej: czytamy doświadczając, uczestnicząc. Dziecko uczy się czytać smakując znaczeń, a nie składając litery. W tradycyjnym cyklu nauki, w porządku, ja mogę przeczytać dowolny wyraz, powiedzmy p-e-r-y-s-k-o-p, ale nie mam zielonego pojęcia co to znaczy!
W każdy poniedziałek i środę do przedszkolaków przyjeżdża nauczyciel wychowania fizycznego. W piątki: nauczycielka angielskiego. Raz w miesiącu dzieciaki jeżdżą na Uniwersytet Technologiczny w Pereirze na lekcje francuskiego. Maluchy, które bez działalności Crisolu pewnie byłyby zostawione sobie samym, patrząc w telewizor i na kłótnie między rodzicami, dostają kompleksową opiekę. Stworzone przez fundację przedszkole ochrzczono jako RE+CREO,
Bo <<recreo>> [z hiszp. przerwa] to najlepsza część szkolnej edukacji – śmieje się Cesar - ale <<recreo>> oznacza także t w o r z y ć od nowa oraz u w i e r z y ć od nowa*. Tworzyć nowe życie w warunkach pokoju, uwierzyć w siebie, w swoje możliwości. I dodaje: Tak więc to nie jest jakaś tam <<przechowalnia na dzieci>>, tylko centrum edukacyjne najwyższej jakości! Skromność na bok, ale RE+CREO to jest właśnie jak powinno się zajmować dzieciakami ze społeczności problematycznych. Mało tego: taka forma prowadzenia przedszkola jest nawet tania! Gdyby tylko rządzący, politycy się temu przyjrzeli...
[* zarówno czasownik recrear, który można przetłumaczyć jako tworzyć (crear) od nowa (re), jak i czasownik recreer, wierzyć (creer) od nowa (re), w pierwszej osobie l.p. przyjmują formę recreo]
4.
I jasne, że na tym angielskim raz w tygodniu, i mniej jeszcze na francuskim raz na miesiąc, nie się perfekcyjnie mówić w obcych językach. Ale dzięki dodatkowym zajęciom dowiadują się, że istnieje coś więcej, niż Las Colonias, praca na budowie i piłka nożna.
W sobotnie poranki odbywają się próby chóru. Zupełnie na poziomie, z utalentowanym nauczycielem i coraz bogatszym repertuarem. Grupa konfekcji odebrała półtora roczny kurs szycia i projektowania. Dzisiaj dziewczyny same zdobywają zamówienia, kalkulują koszty i projektują ubrania: niedawno skończyły stroje ludowe dla zespołu tanecznego, obecnie pracują nad uniformami nauczycieli. Do niedawna w niedziele spotykała się grupa teatralna, ale miejski departament kultury, który zaoferował instruktora, zmienił zarząd i instruktora obecnie brak. W poniedziałki, wtorki i soboty odbywają się lekcje angielskiego dla wszystkich chętnych z Las Colonias. Od sześciu lat funkcjonuje grupa obserwacji ptaków, prowadzona przez samego Cesara.
Ktoś może powiedzieć, że ta grupa obserwacji ptaków to jakiś pomysł z kapelusza, bez sensu. Ale młodzież, która do niej należy, dowiaduje się nie tylko o ptakach. Chodzi też o to, że my z nimi wyjeżdżamy: do Pueblo Rico, do Manizales, do Ibague. Dzieciaki mają szanse zobaczyć świat poza Las Colonias, mają jakieś inne życie poza codziennością, inne doświadczenia, poznają ludzi, miejsca, kultury, uczą się dobrego zachowania. I rzeczywiście: kiedy dziewczyny z grupy obserwacji wracają do swoich domów, do Las Colonias, jest dla nich zupełnie jasne, że przyszłość to nie koniecznie siedzenie w domu i rodzenie dzieci. Ich horyzonty są szersze niż tylko znaleźć sobie chłopaka... Zakochują się, jasne, jak my wszyscy się zakochujemy: zakochują się coraz bardziej i bardziej, i w końcu jest wpadka [śmiech], ale te dziewczyny mają już świadomość, że ich przyszłość zależy od nich samych.
W każdą środę odbywają się warsztaty psychologiczne gdzie leczy się rany powstałe w wyniku doświadczeń zarówno konfliktu zbrojnego jak i złego traktowania przez mężczyzn. Duży nacisk kładzie się na odbudowanie własnej wartości. Kobiety biorące udział w spotkaniach przestają akceptować rolę niewolnic domowych, zaczynają sprzeciwiać się maltretowaniu, domagają się szacunku. Wreszcie: akceptują własna przeszłość, zaczynają patrzeć w przyszłość, zaczynają marzyć.
Przed pojawieniem się Crisolu w Las Colonias mogłam patrzeć tylko w ziemię – opowiada Marleny, ta sama, której ojciec nie chciał przyjąć w domu, po tym jak została porwana i później zgwałcona. Dziś mogę patrzeć w oczy. Znam swoją wartość.
Gdy znalazła się w Las Colonias, miała ukończoną zaledwie druga klasę podstawówki. Skończyła tę podstawówkę, skończyła liceum i obecnie jest na czwartym roku pedagogiki, pogodzona ze swoją przeszłością, radosna, silna, jedna z najaktywniejszych kobiet na osiedlu.
Kiedy rozpoczynaliśmy działalność Crisolu – tu znów Cesar – słowo <<uniwersytet>> było tutaj zabronione. Jeśli jakiś dzieciak mówił matce, że chce studiować, matka mówiła mu <<weź się nie wygłupiaj, to nie jest dla ciebie!>>. Dzisiaj mamy siedem osób na studiach: dziewczyny, chłopaki, matki z dziećmi. I te osoby stają się przykładem dla następnych. Gdy teraz rozmawiam o uniwersytecie i mówią mi <<nie, to nie dla mnie, ja z trójką dzieci...>>, mam za przykład dwie matki z trójką dzieci, które studiują, które ponadto odmieniły zupełnie swoje życie osobiste i rodzinne. Gdy w zeszłą środę ogłosiłem nabór chętnych na studia, zgłosiło mi się osiem osób. I ja się oczywiście martwię, bo załatwić pieniądze na czesne dla ośmiu osób nie będzie łatwo [śmiech], ale to pokazuje jak gigantyczna zmiana nastąpił w mentalności tych ludzi.
5.
Cesar, choć stroni od religii, ma życiorys zupełnie biblijny: książkowy przykład syna marnotrawnego. Pochodzi z zamożnej rodziny. Na studiach w Bogocie ojciec opłacał mu indywidualny apartament, samochód i wszelkie koszta, w tym czesne na jednym z najdroższych uniwersytetów w kraju.
Alkohol? Dużo! Marihuana? Hurtowo! Kobiety? Mnóstwo kobiet! Nigdy nie miałem przekonań lewicowych, prospołecznych, bo niby skąd miałem je mieć?
Po studiach wrócił do biznesowej Pereiry i stał się jeszcze jednym bogatym przedsiębiorcą kawowego regionu. Przejął rodzinną firmę obuwniczą, ale po kilkunastu latach zbankrutował. Próbował zakładać dyskoteki, ale nic z tego nie wychodziło. A wydatki nagliły: dwóch synów kończyło studia w Bogocie na równie drogich uniwersytetach jak ten, na którym uczył się Cesar. Wyjechał do Stanów. Spędził pięć miesięcy pracując fizycznie. Z dyrektorskiego piedestału spadł na sam dół drabiny awansu zawodowego: od 8 do 16 mył podłogi w szkolnych salach, od 17 do 22 sprzątał biura. Wszystkie zarobione pieniądze wysyłał synom. Któregoś dnia zadzwoniła do niego była żona: jest projekt, który trzeba poprowadzić. Chodziło o niewielkie szkoły na wioskach, gdzie dzieciaki nie mają dostępu do edukacji. Planowano pięć takich instytucji. Gdy rozdzielono cztery, Ana, nauczycielka z Esperanza-Galicia i przyszła żona Cesara, zaproponowała umieścić piątą w Las Colonias.
Projekt trwał dziesięć miesięcy: za mało, by rozwiązać jakiekolwiek istotne problemy, ale na tyle tylko wystarczyło pieniędzy przekazanych przez niemiecką fundację. W tym czasie Cesar i Ana zdążyli się zakochać: w sobie i w Las Colonias. Z tej miłości narodził się Crisol.
Był ze mnie znany w całej Pereirze pies na baby. Teraz pomagam kobietom, to jest coś w rodzaju zadośćuczynienia. Faceci w Las Colonias patrzą na mnie podejrzliwie: sabotuję im robotę [śmiech]!
Chociaż kierunek życia dał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, dawne znajomości przydają się. Znajomi i rodzina stanowią jedno ze źródeł finansowania fundacji: wiele osób przelewa miesięcznie po 20, 50, 100 tysięcy pesos [80 tysięcy to mniej więcej 100zł]. Właściciel niewielkiej hurtowni warzywnej regularnie przekazuje ryż, fasolę i soczewicę na rzecz stołówki przedszkolnej, inny zaopatruje Crisol w owoce. Cesar i Ana zbierają po znajomych stare telewizory, garnki, łóżka czy ubrania i raz w miesiącu sprzedają je w Las Colonias.
To są symboliczne ceny: trzy tysiące za jeansy, tysiąc [niewiele ponad złotówkę] za podkoszulek. Chodzi o to, że jak dasz ludziom za darmo, to tego nie szanują. Dlatego sprzedajemy, i dzięki temu mamy dodatkowe źródło dochodów dla fundacji.
Ale głównym źródłem dochodów są – jak zapewnia Cezar – cuda i magia.
Tu naprawdę się dzieją cuda albo magia, albo jest tutaj Bóg, jest Jehowa, Pachamama, Pierwszy Poruszyciel, Najwyższa Istota czy jakby kto Go chciał nazywać, w każdym razie mamy stałe wsparcie od Właściciela całego tego bałaganu. Na początku się dziwiliśmy, wzruszaliśmy, byliśmy zaskakiwani, ale tyle już się tych cudów wydarzyło, że staliśmy się bezczelni i zaczęliśmy prosić, żądać wręcz, że chcemy to czy tamto. I zawsze dostajemy!
Jednym z cudów grubszego kalibru była wystawa dotycząca działalności Crisolu w jednym z centrum handlowych Pereiry. Przypadkowo przechodził tamtędy prezes jednej z największych firm farmaceutycznych w kraju. Od tamtego czasu przedsiębiorstwo finansuje działalność Re+Creo: daje na pensje nauczycielek, funduje materiały dydaktyczne, dokupuje czego by brakowało na stołówce. Podobne cuda i akty magii pozwalają znaleźć firmy lub osoby opłacające czesne dla siedmiu studentów uniwersyteckich z Las Colonias, łącznie z dofinansowaniem na transport.
Bo wydostać się z Las Colonias to jest osobna historia! I to także z tego powodu na dłuższą metę nie możemy polegać na wolontariuszach. Młody człowiek przyjeżdża, zakochuje się w Las Colonias i z miejsca oferuje pomoc. Ale po miesiącu zdaje sobie sprawę w co się wkopał. Ma godzinę czy dwie zajęć, do tego godzina na dojazd, godzina na powrót, i ten autobus co to nigdy się go nie można doczekać: robi się z tego pół dnia. Dlatego taka osoba, jak tylko znajdzie inną opcję zatrudnienia, kończy współpracę z nami. I teraz wyobraź sobie: prowadzimy terapie rodzinne z psychologami i taki psycholog po miesiącu znika. Zjawia się następny, ale trzeba zaczynać od zera, a nikt nie ma ochoty co rusz opowiadać nowej, nieznanej osobie o swoich osobistych, bolesnych przeżyciach.
Takie sytuacje rzeczywiście zdarzały się na początku funkcjonowania Crisolu, dlatego z czasem zdecydowano się opłacać wszystkich nauczycieli, instruktorów i specjalistów. Nie są to miliony, ale kwoty wystarczające, by utrzymać ciągłość procesów.
W Las Colonias można się zakochać, ale samą miłością się nie najesz!
Pomoc Crisolu też wymaga swego rodzaju opłaty.
W naszej działalności jest całkowicie jasne, że pracujemy dla osób, które chcą transformacji, które chcą odmienić swoje życie. Dlatego wspieramy tych, którzy przychodzą na warsztaty, spotkania, które uczestniczą w działaniach. To nie jest dla wszystkich, nie wszyscy są na to gotowi. I jasne, czasem po prostu nie są gotowi t e r a z, ale za pięć lat już będą.
Każda z kobiet, która uczestniczy w środowych spotkaniach formacyjnych, dostaje bon uczestnictwa. Podobnie raz w tygodniu, w piątek po południu, odbywa się dokładne sprzątanie w przedszkolu, mycie wszystkich zabawek i przyrządów. Mamy rozdzielają między sobą kolejne piątki miesiąca i za to sprzątanie również dostają bon. Kolejny bon dostają przychodząc raz w tygodniu by pomagać w rozdzielaniu obiadów na przedszkolnej stołówce. Na podstawie tych bonów dziewczyny mogą zapisać swoje pociechy do przedszkola.
A faceci?
Wiesz, my, faceci, jesteśmy od kobiet głupsi i bardziej niż one nieczuli. Poza tym mężczyzna w Las Colonias zazwyczaj pracuje cały dzień, wraca zmęczony, w weekendy gra w piłkę i pije: nie ma kiedy uczestniczyć w procesach. Zresztą... daj spokój, ja się zupełnie z facetami nie dogaduję [śmiech]!
6.
O poranku na ogród zlatują się ptaki. W zagłębieniach pofałdowanych okolic Pereiry rozmywają się ostatnie mgły. Okolica jest zielona i cicha.
Kiedy szukaliśmy domu bardzo zależało nam na tym, by otaczały go dojrzałe drzewa. Bez drzew nie ma ptaków.
W karmnikach zostawia im banany obrane za skórki. Do wieczora wydziobią wszystko. Odwdzięczą się śpiewem. Cesar i Ana mieszkają tylko we dwoje, ale na tarasie roi się od krzeseł i foteli, do tego kilka stolików. Wszystko z drugiej ręki: zawędrowało do domu gdzieś między wyrzuceniem przez kogoś ze znajomych a sprzedaniem w Las Colonias. I już zostało. Podobno jak zjeżdża się rodzina, i tak nie wystarcza miejsc: na wyrzuconych meblach, na patio wynajmowanego domu.
Kiedyś miałem wszystko, dzisiaj nie mam nawet własnych czterech kątów. Ale to właśnie wcześniej, przed Crisolem, ciągle mi czegoś brakowało. Dopiero teraz jestem spokojny: to zdecydowanie najlepszy okres mojego życia.
W najlepszym okresie swojego życia ma pięćdziesiąt siedem lat. Rano wsiada na rower, zjeżdża gruntową drogą na obwodnicę Pereiry i kieruje się na zachód. Do Las Colonias ma w sumie piętnaście kilometrów. Gdy dojeżdża na miejsce, jego pracą jest po prostu być, być obok, towarzyszyć. Pozdrawia, klepie po ramieniu, przytula, doradza. Zagląda do każdego domu, pyta co u kogo, śmieje się.
Wiesz, te wszystkie zajęcia, ten angielski, chór i tak dalej, to są tylko szczegóły. Tak naprawdę żeby pomóc tym ludziom potrzeba tylko jednego. To są kobiety, którymi zawsze ktoś poniewierał: jak nie wojna, to facet. Im potrzeba miłości, tak po prostu. Potrzeba by być tu, obok nich, by widziały, że komuś na nich zależy, że są dla kogoś ważne. By wiedziały, że mają w kimś oparcie. Tylko tyle.
Nie musi robić nic więcej: już nie. Panie przejęły ciężar organizacyjny działań Crisolu. Przyjeżdża nauczycielka angielskiego, ktoś przynosi klucz i otwiera klasę. W stołówce przedszkolnej gotuje się obiad. Student dziennikarstwa – jeden z tych siedmiu osób, które rozpoczęły wyższą edukację - chodzi po domach wypytując co mieszkańcy chcieliby znaleźć w powstającej gazetce Las Colonias. Dziewczyny z grupy konfekcyjnej zjawiają się by skonsultować detale zamówienia na uniformy nauczycielek. Nad wszystkim unosi się domowa atmosfera sympatii i ciepła. Życzliwość rozbrzmiewa w głośnym śmiechu, tłumaczy się na dotyk i objęcia. Ma się wrażenie, że wojna i przemoc nigdy wśród tych ludzi nie istniały.
W jednym z domów zastajemy wyraźnie smutną staruszkę. Powtarza, że wszystko w porządku, ale Cesar, między jednym a drugim żartem, dopytuje w czym problem, obejmuje kobietę tak jak syn obejmuje matkę, by w końcu i ona sama się roześmiała.
To dobry chłopiec - zwróciła się do mnie – zawsze poprawia mi humor!
Dory chłopiec się wzruszył. To było rano, a spędziliśmy razem cały dzień. Cesar wielokrotnie przypominał sobie słowa staruszki, ze łzą w oku: nazywał je zapłatą za swoją pracę.
Najważniejszy efekt działalności Crisolu? To to, że jestem szczęśliwy! Dostawałem propozycje administrowania przedsiębiorstwami, mogłem zarabiać kilka tysięcy dolarów miesięcznie, ale to mnie już nie interesuje. Gdy spotykam byłych kolegów z branży – dyrektorów wielkich przedsiębiorstw, właścicieli rozległych terenów – to oni mi zazdroszczą! Mało który z nich, oprócz pieniędzy, dopracował się spokoju wewnętrznego. Ja – owszem. Co bym zmienił w swoim życiu, gdyby powiedziano mi, że za miesiąc umrę? Nic, zupełnie nic.
Cesar |
1.
Niewielki, leciwy samochód Cesara zjeżdża z zachodniej wylotówki z Pereiry. Jadę za nim. Ruchliwa dwupasmówka zamienia się w wąską drogę gruntową, a miejsca obszernych willi z wysokimi żywopłotami zajmuje soczyście zielone pastwisko porozdzielane ogrodzeniami z drutu kolczastego. Zapowiada się dłuższa wycieczka, bo trawy zdają się ciągnąć po horyzont, bez cienia osady czy jednego choćby domu. Nagle droga załamuje się i spada ostro w dół, z niczego wynurza się skrzyżowanie. Kontynuujemy w prawo. Już nie wśród pastwisk, a w ciasnym sąsiedztwie dwóch rzędów domów.
Kiedyś biegła tędy linia kolejowa. Potem państwo ją zaniedbało, linię zamknięto i najwyraźniej zapomniano o jej istnieniu. Tory sprzedano i został tylko ten wąski pas ziemi niczyjej, wciśnięty między zielone pagóry pastwisk. W niewidocznej dla nikogo Esperanza-Galicia - jak ochrzczono postkolejową wieś – mieszka przeszło osiem tysięcy osób. Statystyczny mieszkaniec Pereiry – handlowej stolicy Eje Cafetero, kolumbijskiego centrum upraw kawy – nie zdaje sobie sprawy z istnienia pęczniejącej inwazji. Niewidzialni mężczyźni pracują na polach i budowach. Niewidzialne kobiety siedzą w domach albo zatrudniają się jako gosposie i służące w domach majętnych biznesmenów z Pereiry, którzy za swój rejon wybrali właśnie ziemie na zachód od miasta.
Zobacz też → Jak Kolumbijczyk z klasy średniej spędza weekend
W Kolumbii inwazją nazywa się dom lub całą osadę utworzoną „na dziko”, tj. bez pozwolenia czy prawa własności do terenu. Bardzo często na zasadzie inwazji powstają dzielnice czy przedmieścia wielkich miast: inwazyjna historię ma na przykład całe południe stołecznej Bogoty.
Jak powstaje inwazja? Pocztą pantoflową: ktoś zauważył zapomnianą nitkę kolejową i postawił pierwszą chałupę. Z desek, z blach, z gliny. Opowiedział o tym kuzynowi. Kuzyn po drodze do Esperanzy spotkał innych tułaczy, i tak pomału pęczniała osada, wioska czy może już miasteczko – tłumaczy Cesar.
Gdy domagają się pomocy państwa, słyszą, że ich osiedle to bezprawna inwazja, że nic im się nie należy. Ale na koniec miesiąca przychodzi im posłusznie opłacić podatek gruntowy. Dlatego teraz nie martwimy się już tak bardzo o kwestię prawną: pobieranie opłat przez urząd gminy to <<de facto>> uznanie prawa mieszkańców do domów, które tu pobudowali.
Ale to nie jedyny problem Las Colonias, jednego z przysiółków rozrastającej się Esperanzy-Galicii, na którym skupiły się działania fundacji Crisol, utworzonej przez Cesara i jego żonę Anę. Większość mieszkańców osiedla to uciekinierzy z całego kraju: los desplazados, czyli wysiedleni w wyniku działań wojennych.
To są bardzo często ludzie, którzy mieli swoje domy, pola, bydło. Z dnia na dzień musieli wszystko zostawić, by tułać się bez niczego, ale przeżyć.
Las Colonias |
Balkon |
Garaż |
2.
Od przeszło pół wieku w Kolumbii trwa – z większym lub mniejszym nasileniem - wojna domowa. Nominalnie lewicowa partyzantka (guerilla) stawia czoła kolejnym prawicowym rządom. Od dłuższego czasu konflikt coraz wyraźniej toczy się nie tyle o idee równości społecznej, co o kontrolę nad handlem kokainą. Za rządów prezydenta Alvaro Uribe tworzono tak zwane oddziały samoobrony mające na celu ochronę – znów: nominalnie – chłopów, w praktyce: wielkich posiadaczy ziemskich. Grupy takie jak Autodefensas Campesinas del Magdalena Medio, Autodesensas Campesinas de Cordoba y Uraba – autodefensas campesinas znaczy tyle co samoobrony chłopskie - zasłynęły zwłaszcza z... masakr chłopów. Ziemie po wymordowanych dziwnym trafem znajdują się potem w rękach kogoś z rodziny Uribe, tak że w Kolumbii nikt już chyba nie wierzy w czystość intencji polityków: ani z lewicy, ani z prawicy.
W ostatnich latach konflikt nieco przycichł, zwłaszcza w najbardziej zaludnionych, centralnych częściach kraju. Chociaż i tam od czasu do czasu zdarzają się podpalone autobusy czy powalone wieże elektryczne. W wielu rejonach departamentów słabo zaludnionych i przygranicznych - takich jak Nariño, Chocó, Putumayo, Caquetá, Norte de Santander czy Arauca - guerilla czy paramilitarni wciąż mają silne wpływy lub wręcz pełnię kontroli.
Bywa różnie: mieszkańcy niektórych regionów opanowanych przez partyzantów chwalą porządek i wzorowe bezpieczeństwo. W innych przypadkach, tak guerilla jak i paramilitarni, przychodzili do wiosek – i dalej przychodzą!, poprawia mnie Cesar - i w sposób brutalny przejmowali władzę absolutną. Zabierali żywność, chłopców siła wciągali we własne szeregi, dziewczyny gwałcili. Jeśli nie pomogłeś – mogli zabić. Jeśli pomogłeś – automatycznie stawałeś się wrogiem przeciwnej bandy. Jeśli przyszli ci drudzy, mordowali.
Każda rodzina to inna historia. Jedni dostali 24 godziny by wynieść się z domu. Inni zdecydowali się na ucieczkę, gdy widzieli jak w sąsiedniej wiosce płonęły domy. Marleny w wieku trzynastu lat została porwana przez guerillę. Okazała się tak słabowita, że porywacze zostawili ją po drodze w przypadkowym domu. Zgwałcona przez właściciela, przedostała się z powrotem do swojego miasteczka. Ojciec długo nie chciał jej przyjąć: myślał, że córka uciekła z jakimś facetem. Gdy mogła w końcu wrócić do rodziny, uciekać musieli wszyscy. W miasteczku zjawiła się któraś z grup zbrojnych. Matka Marleny zamknęła się z dziećmi w domu. Przez szparę w ścianie z desek zobaczyły ojca leżącego na ziemi, z karabinem wycelowanym w głowę. Puścili go. O pierwszej w nocy ojciec zdecydował spakować najpotrzebniejsze rzeczy i uciekać z całą rodziną. By wyjść z miasteczka należało przejść dwa punkty kontrolne. Przy <<kontroli>> nie chodziło o to czy cie puszczą czy nie, tylko czy cię zastrzelą czy nie. Udało się: zostawili za sobą dom, ziemię i cały dobytek. Szczęśliwi, że przeżyli.
To są ludzie z regionów wojny, ludzie, którzy widzieli śmierć na własne oczy. Udało im się stamtąd uciec, ale z traumami, z niepewnością, ze strachem, że historia może się przecież powtórzyć.
Pozostali to po prostu ludzie z ekonomicznego marginesu, którzy w Las Colonias zobaczyli szansę na zagwarantowanie sobie własnego miejsca na ziemi: osoby przygniecione brakiem nadziei, brakiem wiary w siebie. Kobiety doświadczone przez pobicia i gwałty. Społeczność przesiąknięta maczyzmem: tak od strony mężczyzn, jak i kobiet, które zaakceptowały swoją poboczną rolę, swoją podrzędność.
Tutaj jak facet odchodzi, nie ma żałoby. Za dwa tygodnie jest następny. Dziewczyny po prostu szukają kogoś, kto je utrzyma razem z dziećmi z poprzednich związków A za tym idzie wianuszek kolejnych deformacji: przemoc domowa, wykorzystywanie nieletnich córek itd. Rodziny trudne, ojcowie nieczuli, nieobecni.
3.
Droga przez Esperanza-Galicia, biegnąca w miejscu byłego torowiska, jest tak wąska, że gdy z przeciwka nadjeżdża autobus, Cesar musi szukać jakiegoś załomu czy wnęki, by pojazdy mogły się wyminąć.
Ten autobus to jest jakaś magia – śmieje się – możesz na niego czekać ponad godzinę i nie przyjedzie. Ale jak zjawisz się w Esperanzy samochodem, zawsze na niego trafisz!
Blisko zachodniego końca miasteczka-inwazji odbijamy w lewo, w miejsce, gdzie domy nie obstawiają już ciasno wąskiego pasa drogi, a otaczają jedyne w okolicy boisko do piłki nożnej. To jest właśnie Las Colonias: sto dziesięć rodzin z czterech stron Kolumbii, w trudnych warunkach, z trudnymi historiami. Samochód Cesara zatrzymuje się co kilkanaście metrów, wita się z wszystkimi napotkanymi kobietami: witaj kochana, jak żyjesz, co się z tobą działo, objęcia, uściski. Mężczyzn nie widać. Gdy wysiada, Cesara oblepia grupa dzieciaków. Przytula je, bierze na ręce i usiłuje rozzłościć. Zobacz – powtarza za każdym razem – wszystkie brzydkie! - i pokazowo kręci głową z niesmakiem. W Las Colonias jest jak na obozie przygotowawczym do Miss Colombia.
Centralne miejsce na osiedlu zajmuje – obok boiska – jedyny budynek postawiony od zera przez Crisol. Bambusowa konstrukcja mieści na dole salę przedszkola i bibliotekę. Na piętrze znajduje się dodatkowe obszerne pomieszczenie na lekcje angielskiego i inne zajęcia, oraz dwa niewielkie gabinety na spotkania z psychologiem i lekarzem.
Pracę w tej społeczności rozpoczęliśmy od najmłodszych. W przedszkolu dwudziestka piątka dzieciaków dostawała naukę i obiad, a dla ich mam ruszyły pierwsze warsztaty.
To było osiem lat temu. Dzisiaj liczba podopiecznych wzrosła do czterdziestu pięciu, podzielonych na dwie grupy: od dwóch do czterech lat i od czterech do pięciu. Zajęcia odbywają się od poniedziałku do piątku, od ósmej rano do trzeciej po południu. Oprócz obiadów dzieciaki dostają także śniadania i drugie śniadania. Posiłki wydawane są w stołówce – dobudówce do domu jednej z pań aktywnie uczestniczących w procesach prowadzonych przez fundację. W tym samym pomieszczeniu odbywają się zajęcia dla starszej grupy. Młodsza bawi się i uczy w bambusowym domku. Każdą z grup zajmuje się dwie osoby: nauczycielka i jej pomocnica.
I to jedna z najpiękniejszych rzeczy, które udało nam się osiągnąć: wszystkie cztery panie zajmujące się dzieciakami są z Las Colonias. Mało tego: obecnie trzy z nich studiują pedagogikę dziecięcą. To ogromne wzmocnienie dla naszej działalności, bo te dziewczyny są doskonałymi nauczycielkami: mają świadomość jak ważne jest ich zadanie, mają świetną szkołę od mojej żony, i od całego Crisolu: tak jak my działamy z miłością, tak teraz one z miłością nauczają.
Ana, żona Cesara, jest nauczycielką z wieloletnim doświadczeniem. Nieco przy kości, bardzo spokojna, z jej jasnych oczu bije ciepło. Pracuje w państwowej szkole w Esperanza-Galicia. Stosuje nowatorskie metody nauczania: w listopadzie zeszłego roku kolumbijskie ministerstwo edukacji zaprosiło ją do Bogoty by podzieliła się swoimi doświadczeniami. W Kolumbii istnieje system wiejskich przedszkoli, czy raczej <<przechowalni na dzieci>>: może je prowadzić właściwie każda pani domu, która posiada – owszem – odpowiednio duże i czyste pomieszczenie w swoim domu, ale już bez żadnego wykształcenia czy choćby kursu kierunkowego – opowiada Ana. Potem w szkole zdarza mi się słyszeć w rozmowach między dzieciakami: <<a pamiętasz jak nas w przedszkolu przywiązywali do krzeseł?>>.
Przedszkole w La Esperanza oferuje doświadczenia zdecydowanie innego rodzaju: naucza się przez zabawę. Nauczycielki wybierają dzieciom bajki odpowiednie do tematyki, jaką chce się poruszać.
W tym roku – zarówno w zajęciach przedszkolnych, jak i w spotkaniach z mamami – kładzie się nacisk na rozwiązywanie konfliktów. Szukamy więc na przykład historyjki o tym jak to niedźwiedź pokłócił się z tygrysem. Ale nie skupiamy się tylko na konflikcie i jego rozwiązaniu, bo bajka zaczyna się powiedzmy od tego, że niedźwiedź wstaje rano i robi naleśniki. Dzieci wiedzą co to naleśniki? Nie? No to idziemy do kuchni i robimy. Ale najpierw trzeba odpowiednio przeliczyć ilość składników tak, żeby wystarczyło dla wszystkich – i tu wchodzi odrobina matematyki. W innych wypadkach zabiera się dzieci na wycieczkę w pole, albo po domach i wciąga się do gry mamy, sąsiadów. W ten sposób z jednej strony łączymy naukę z zabawą, a z drugiej: czytamy doświadczając, uczestnicząc. Dziecko uczy się czytać smakując znaczeń, a nie składając litery. W tradycyjnym cyklu nauki, w porządku, ja mogę przeczytać dowolny wyraz, powiedzmy p-e-r-y-s-k-o-p, ale nie mam zielonego pojęcia co to znaczy!
W każdy poniedziałek i środę do przedszkolaków przyjeżdża nauczyciel wychowania fizycznego. W piątki: nauczycielka angielskiego. Raz w miesiącu dzieciaki jeżdżą na Uniwersytet Technologiczny w Pereirze na lekcje francuskiego. Maluchy, które bez działalności Crisolu pewnie byłyby zostawione sobie samym, patrząc w telewizor i na kłótnie między rodzicami, dostają kompleksową opiekę. Stworzone przez fundację przedszkole ochrzczono jako RE+CREO,
Bo <<recreo>> [z hiszp. przerwa] to najlepsza część szkolnej edukacji – śmieje się Cesar - ale <<recreo>> oznacza także t w o r z y ć od nowa oraz u w i e r z y ć od nowa*. Tworzyć nowe życie w warunkach pokoju, uwierzyć w siebie, w swoje możliwości. I dodaje: Tak więc to nie jest jakaś tam <<przechowalnia na dzieci>>, tylko centrum edukacyjne najwyższej jakości! Skromność na bok, ale RE+CREO to jest właśnie jak powinno się zajmować dzieciakami ze społeczności problematycznych. Mało tego: taka forma prowadzenia przedszkola jest nawet tania! Gdyby tylko rządzący, politycy się temu przyjrzeli...
[* zarówno czasownik recrear, który można przetłumaczyć jako tworzyć (crear) od nowa (re), jak i czasownik recreer, wierzyć (creer) od nowa (re), w pierwszej osobie l.p. przyjmują formę recreo]
Piłkarze |
Kibice |
Pokazowa lekcja salsy |
Obserwujący |
Więcej obserwujących |
Przedszkolny obiadek |
Bambusowy domek |
Przedszkolne ganianie |
4.
I jasne, że na tym angielskim raz w tygodniu, i mniej jeszcze na francuskim raz na miesiąc, nie się perfekcyjnie mówić w obcych językach. Ale dzięki dodatkowym zajęciom dowiadują się, że istnieje coś więcej, niż Las Colonias, praca na budowie i piłka nożna.
W sobotnie poranki odbywają się próby chóru. Zupełnie na poziomie, z utalentowanym nauczycielem i coraz bogatszym repertuarem. Grupa konfekcji odebrała półtora roczny kurs szycia i projektowania. Dzisiaj dziewczyny same zdobywają zamówienia, kalkulują koszty i projektują ubrania: niedawno skończyły stroje ludowe dla zespołu tanecznego, obecnie pracują nad uniformami nauczycieli. Do niedawna w niedziele spotykała się grupa teatralna, ale miejski departament kultury, który zaoferował instruktora, zmienił zarząd i instruktora obecnie brak. W poniedziałki, wtorki i soboty odbywają się lekcje angielskiego dla wszystkich chętnych z Las Colonias. Od sześciu lat funkcjonuje grupa obserwacji ptaków, prowadzona przez samego Cesara.
Ktoś może powiedzieć, że ta grupa obserwacji ptaków to jakiś pomysł z kapelusza, bez sensu. Ale młodzież, która do niej należy, dowiaduje się nie tylko o ptakach. Chodzi też o to, że my z nimi wyjeżdżamy: do Pueblo Rico, do Manizales, do Ibague. Dzieciaki mają szanse zobaczyć świat poza Las Colonias, mają jakieś inne życie poza codziennością, inne doświadczenia, poznają ludzi, miejsca, kultury, uczą się dobrego zachowania. I rzeczywiście: kiedy dziewczyny z grupy obserwacji wracają do swoich domów, do Las Colonias, jest dla nich zupełnie jasne, że przyszłość to nie koniecznie siedzenie w domu i rodzenie dzieci. Ich horyzonty są szersze niż tylko znaleźć sobie chłopaka... Zakochują się, jasne, jak my wszyscy się zakochujemy: zakochują się coraz bardziej i bardziej, i w końcu jest wpadka [śmiech], ale te dziewczyny mają już świadomość, że ich przyszłość zależy od nich samych.
W każdą środę odbywają się warsztaty psychologiczne gdzie leczy się rany powstałe w wyniku doświadczeń zarówno konfliktu zbrojnego jak i złego traktowania przez mężczyzn. Duży nacisk kładzie się na odbudowanie własnej wartości. Kobiety biorące udział w spotkaniach przestają akceptować rolę niewolnic domowych, zaczynają sprzeciwiać się maltretowaniu, domagają się szacunku. Wreszcie: akceptują własna przeszłość, zaczynają patrzeć w przyszłość, zaczynają marzyć.
Przed pojawieniem się Crisolu w Las Colonias mogłam patrzeć tylko w ziemię – opowiada Marleny, ta sama, której ojciec nie chciał przyjąć w domu, po tym jak została porwana i później zgwałcona. Dziś mogę patrzeć w oczy. Znam swoją wartość.
Gdy znalazła się w Las Colonias, miała ukończoną zaledwie druga klasę podstawówki. Skończyła tę podstawówkę, skończyła liceum i obecnie jest na czwartym roku pedagogiki, pogodzona ze swoją przeszłością, radosna, silna, jedna z najaktywniejszych kobiet na osiedlu.
Kiedy rozpoczynaliśmy działalność Crisolu – tu znów Cesar – słowo <<uniwersytet>> było tutaj zabronione. Jeśli jakiś dzieciak mówił matce, że chce studiować, matka mówiła mu <<weź się nie wygłupiaj, to nie jest dla ciebie!>>. Dzisiaj mamy siedem osób na studiach: dziewczyny, chłopaki, matki z dziećmi. I te osoby stają się przykładem dla następnych. Gdy teraz rozmawiam o uniwersytecie i mówią mi <<nie, to nie dla mnie, ja z trójką dzieci...>>, mam za przykład dwie matki z trójką dzieci, które studiują, które ponadto odmieniły zupełnie swoje życie osobiste i rodzinne. Gdy w zeszłą środę ogłosiłem nabór chętnych na studia, zgłosiło mi się osiem osób. I ja się oczywiście martwię, bo załatwić pieniądze na czesne dla ośmiu osób nie będzie łatwo [śmiech], ale to pokazuje jak gigantyczna zmiana nastąpił w mentalności tych ludzi.
Pan od chóru |
Chór grupa młodsza |
Angielski |
5.
Cesar, choć stroni od religii, ma życiorys zupełnie biblijny: książkowy przykład syna marnotrawnego. Pochodzi z zamożnej rodziny. Na studiach w Bogocie ojciec opłacał mu indywidualny apartament, samochód i wszelkie koszta, w tym czesne na jednym z najdroższych uniwersytetów w kraju.
Alkohol? Dużo! Marihuana? Hurtowo! Kobiety? Mnóstwo kobiet! Nigdy nie miałem przekonań lewicowych, prospołecznych, bo niby skąd miałem je mieć?
Po studiach wrócił do biznesowej Pereiry i stał się jeszcze jednym bogatym przedsiębiorcą kawowego regionu. Przejął rodzinną firmę obuwniczą, ale po kilkunastu latach zbankrutował. Próbował zakładać dyskoteki, ale nic z tego nie wychodziło. A wydatki nagliły: dwóch synów kończyło studia w Bogocie na równie drogich uniwersytetach jak ten, na którym uczył się Cesar. Wyjechał do Stanów. Spędził pięć miesięcy pracując fizycznie. Z dyrektorskiego piedestału spadł na sam dół drabiny awansu zawodowego: od 8 do 16 mył podłogi w szkolnych salach, od 17 do 22 sprzątał biura. Wszystkie zarobione pieniądze wysyłał synom. Któregoś dnia zadzwoniła do niego była żona: jest projekt, który trzeba poprowadzić. Chodziło o niewielkie szkoły na wioskach, gdzie dzieciaki nie mają dostępu do edukacji. Planowano pięć takich instytucji. Gdy rozdzielono cztery, Ana, nauczycielka z Esperanza-Galicia i przyszła żona Cesara, zaproponowała umieścić piątą w Las Colonias.
Projekt trwał dziesięć miesięcy: za mało, by rozwiązać jakiekolwiek istotne problemy, ale na tyle tylko wystarczyło pieniędzy przekazanych przez niemiecką fundację. W tym czasie Cesar i Ana zdążyli się zakochać: w sobie i w Las Colonias. Z tej miłości narodził się Crisol.
Był ze mnie znany w całej Pereirze pies na baby. Teraz pomagam kobietom, to jest coś w rodzaju zadośćuczynienia. Faceci w Las Colonias patrzą na mnie podejrzliwie: sabotuję im robotę [śmiech]!
Chociaż kierunek życia dał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, dawne znajomości przydają się. Znajomi i rodzina stanowią jedno ze źródeł finansowania fundacji: wiele osób przelewa miesięcznie po 20, 50, 100 tysięcy pesos [80 tysięcy to mniej więcej 100zł]. Właściciel niewielkiej hurtowni warzywnej regularnie przekazuje ryż, fasolę i soczewicę na rzecz stołówki przedszkolnej, inny zaopatruje Crisol w owoce. Cesar i Ana zbierają po znajomych stare telewizory, garnki, łóżka czy ubrania i raz w miesiącu sprzedają je w Las Colonias.
To są symboliczne ceny: trzy tysiące za jeansy, tysiąc [niewiele ponad złotówkę] za podkoszulek. Chodzi o to, że jak dasz ludziom za darmo, to tego nie szanują. Dlatego sprzedajemy, i dzięki temu mamy dodatkowe źródło dochodów dla fundacji.
Ale głównym źródłem dochodów są – jak zapewnia Cezar – cuda i magia.
Tu naprawdę się dzieją cuda albo magia, albo jest tutaj Bóg, jest Jehowa, Pachamama, Pierwszy Poruszyciel, Najwyższa Istota czy jakby kto Go chciał nazywać, w każdym razie mamy stałe wsparcie od Właściciela całego tego bałaganu. Na początku się dziwiliśmy, wzruszaliśmy, byliśmy zaskakiwani, ale tyle już się tych cudów wydarzyło, że staliśmy się bezczelni i zaczęliśmy prosić, żądać wręcz, że chcemy to czy tamto. I zawsze dostajemy!
Jednym z cudów grubszego kalibru była wystawa dotycząca działalności Crisolu w jednym z centrum handlowych Pereiry. Przypadkowo przechodził tamtędy prezes jednej z największych firm farmaceutycznych w kraju. Od tamtego czasu przedsiębiorstwo finansuje działalność Re+Creo: daje na pensje nauczycielek, funduje materiały dydaktyczne, dokupuje czego by brakowało na stołówce. Podobne cuda i akty magii pozwalają znaleźć firmy lub osoby opłacające czesne dla siedmiu studentów uniwersyteckich z Las Colonias, łącznie z dofinansowaniem na transport.
Bo wydostać się z Las Colonias to jest osobna historia! I to także z tego powodu na dłuższą metę nie możemy polegać na wolontariuszach. Młody człowiek przyjeżdża, zakochuje się w Las Colonias i z miejsca oferuje pomoc. Ale po miesiącu zdaje sobie sprawę w co się wkopał. Ma godzinę czy dwie zajęć, do tego godzina na dojazd, godzina na powrót, i ten autobus co to nigdy się go nie można doczekać: robi się z tego pół dnia. Dlatego taka osoba, jak tylko znajdzie inną opcję zatrudnienia, kończy współpracę z nami. I teraz wyobraź sobie: prowadzimy terapie rodzinne z psychologami i taki psycholog po miesiącu znika. Zjawia się następny, ale trzeba zaczynać od zera, a nikt nie ma ochoty co rusz opowiadać nowej, nieznanej osobie o swoich osobistych, bolesnych przeżyciach.
Takie sytuacje rzeczywiście zdarzały się na początku funkcjonowania Crisolu, dlatego z czasem zdecydowano się opłacać wszystkich nauczycieli, instruktorów i specjalistów. Nie są to miliony, ale kwoty wystarczające, by utrzymać ciągłość procesów.
W Las Colonias można się zakochać, ale samą miłością się nie najesz!
Pomoc Crisolu też wymaga swego rodzaju opłaty.
W naszej działalności jest całkowicie jasne, że pracujemy dla osób, które chcą transformacji, które chcą odmienić swoje życie. Dlatego wspieramy tych, którzy przychodzą na warsztaty, spotkania, które uczestniczą w działaniach. To nie jest dla wszystkich, nie wszyscy są na to gotowi. I jasne, czasem po prostu nie są gotowi t e r a z, ale za pięć lat już będą.
Każda z kobiet, która uczestniczy w środowych spotkaniach formacyjnych, dostaje bon uczestnictwa. Podobnie raz w tygodniu, w piątek po południu, odbywa się dokładne sprzątanie w przedszkolu, mycie wszystkich zabawek i przyrządów. Mamy rozdzielają między sobą kolejne piątki miesiąca i za to sprzątanie również dostają bon. Kolejny bon dostają przychodząc raz w tygodniu by pomagać w rozdzielaniu obiadów na przedszkolnej stołówce. Na podstawie tych bonów dziewczyny mogą zapisać swoje pociechy do przedszkola.
A faceci?
Wiesz, my, faceci, jesteśmy od kobiet głupsi i bardziej niż one nieczuli. Poza tym mężczyzna w Las Colonias zazwyczaj pracuje cały dzień, wraca zmęczony, w weekendy gra w piłkę i pije: nie ma kiedy uczestniczyć w procesach. Zresztą... daj spokój, ja się zupełnie z facetami nie dogaduję [śmiech]!
6.
O poranku na ogród zlatują się ptaki. W zagłębieniach pofałdowanych okolic Pereiry rozmywają się ostatnie mgły. Okolica jest zielona i cicha.
Kiedy szukaliśmy domu bardzo zależało nam na tym, by otaczały go dojrzałe drzewa. Bez drzew nie ma ptaków.
W karmnikach zostawia im banany obrane za skórki. Do wieczora wydziobią wszystko. Odwdzięczą się śpiewem. Cesar i Ana mieszkają tylko we dwoje, ale na tarasie roi się od krzeseł i foteli, do tego kilka stolików. Wszystko z drugiej ręki: zawędrowało do domu gdzieś między wyrzuceniem przez kogoś ze znajomych a sprzedaniem w Las Colonias. I już zostało. Podobno jak zjeżdża się rodzina, i tak nie wystarcza miejsc: na wyrzuconych meblach, na patio wynajmowanego domu.
Kiedyś miałem wszystko, dzisiaj nie mam nawet własnych czterech kątów. Ale to właśnie wcześniej, przed Crisolem, ciągle mi czegoś brakowało. Dopiero teraz jestem spokojny: to zdecydowanie najlepszy okres mojego życia.
W najlepszym okresie swojego życia ma pięćdziesiąt siedem lat. Rano wsiada na rower, zjeżdża gruntową drogą na obwodnicę Pereiry i kieruje się na zachód. Do Las Colonias ma w sumie piętnaście kilometrów. Gdy dojeżdża na miejsce, jego pracą jest po prostu być, być obok, towarzyszyć. Pozdrawia, klepie po ramieniu, przytula, doradza. Zagląda do każdego domu, pyta co u kogo, śmieje się.
Wiesz, te wszystkie zajęcia, ten angielski, chór i tak dalej, to są tylko szczegóły. Tak naprawdę żeby pomóc tym ludziom potrzeba tylko jednego. To są kobiety, którymi zawsze ktoś poniewierał: jak nie wojna, to facet. Im potrzeba miłości, tak po prostu. Potrzeba by być tu, obok nich, by widziały, że komuś na nich zależy, że są dla kogoś ważne. By wiedziały, że mają w kimś oparcie. Tylko tyle.
Nie musi robić nic więcej: już nie. Panie przejęły ciężar organizacyjny działań Crisolu. Przyjeżdża nauczycielka angielskiego, ktoś przynosi klucz i otwiera klasę. W stołówce przedszkolnej gotuje się obiad. Student dziennikarstwa – jeden z tych siedmiu osób, które rozpoczęły wyższą edukację - chodzi po domach wypytując co mieszkańcy chcieliby znaleźć w powstającej gazetce Las Colonias. Dziewczyny z grupy konfekcyjnej zjawiają się by skonsultować detale zamówienia na uniformy nauczycielek. Nad wszystkim unosi się domowa atmosfera sympatii i ciepła. Życzliwość rozbrzmiewa w głośnym śmiechu, tłumaczy się na dotyk i objęcia. Ma się wrażenie, że wojna i przemoc nigdy wśród tych ludzi nie istniały.
W jednym z domów zastajemy wyraźnie smutną staruszkę. Powtarza, że wszystko w porządku, ale Cesar, między jednym a drugim żartem, dopytuje w czym problem, obejmuje kobietę tak jak syn obejmuje matkę, by w końcu i ona sama się roześmiała.
To dobry chłopiec - zwróciła się do mnie – zawsze poprawia mi humor!
Dory chłopiec się wzruszył. To było rano, a spędziliśmy razem cały dzień. Cesar wielokrotnie przypominał sobie słowa staruszki, ze łzą w oku: nazywał je zapłatą za swoją pracę.
Najważniejszy efekt działalności Crisolu? To to, że jestem szczęśliwy! Dostawałem propozycje administrowania przedsiębiorstwami, mogłem zarabiać kilka tysięcy dolarów miesięcznie, ale to mnie już nie interesuje. Gdy spotykam byłych kolegów z branży – dyrektorów wielkich przedsiębiorstw, właścicieli rozległych terenów – to oni mi zazdroszczą! Mało który z nich, oprócz pieniędzy, dopracował się spokoju wewnętrznego. Ja – owszem. Co bym zmienił w swoim życiu, gdyby powiedziano mi, że za miesiąc umrę? Nic, zupełnie nic.
Banany |
Kot |
Okolica |
Szczęśliwy człowiek |
Wzruszajacy tekst i ciekawa opowiesc .Czekamy na wiecej
OdpowiedzUsuńSuper wpis, mega ciekawy materiał. Ale, męskim okiem - Kolumbijki są naprawdę ładne :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń