Przyjechał pan oglądać orchidee?
Prawie dwa lata kręciłem się między Kolumbią a Wenezuelą. Teraz coś nowego: Ekwador. Wjechałem przez wschodnią granicę, peryferiami Amazonii. Przywitał mnie upał i wysokie ceny.
Droga z Mocoa (Kolumbia, departament Putumayo) na granicę początkowo faluje pagórami. Za Villagarzon wypłaszcza się i mam tę rzadką w Kolumbii okazję do rozwijania dużych prędkości na równym asfalcie. Potem jest już tylko gorzej: asfalt znika, pojawiają się kamienie, i większe i większe, i do tego pagórki i ajajaj... Staję obozem przy szkole w El Triunfo.
Przychodzi dzieciarnia grać w piłkę. Koło brudnego, betonowego boiska leży para starych trampków. Jednego bierze prawonożny, zdejmuje z prawej stopy nowiutkiego adidasa i wkłada zużyty łapeć. Drugiego bierze lewonożny, który ma na nogach tylko klapki. Ja staję na bramce, nie mam już siły na bieganie.
El Triunfo czaruje. Wieś powoli zapada w sen. Drzewem wstrząsają wielkie, czarno-żółte ptaki. Śpiewają gulgocząc. Ich głos jest jak krople wody spadające do wanny: soczysty, mokry, słodki. Drewniane domy zatapiają się w pierzastej mgle. Pachnie życiem, tymi hektarami pastwisk, przedzierających się przez nie rzek i puszczy za nimi.
Granica zawsze wywołuje we mnie strach i niepewność. Nigdy nie wiadomo czy czegoś nie wymyślą: jakiś nowy podatek, jakieś nowe wymagane dokumenty, jakieś zaskakujące pytania. Miałem już trochę granicznych przeżyć. Tym razem nic się nie wydarzyło. Zresztą zatopiona w ciszy i bezludna puszczańska okolica nie pozwoliłaby na to. Tam nic nie ma prawa się dziać.
Młodzież jeździ na wakacje w puszczę. Biorą ze sobą plecaki i płyną w dół rzeką San Miguel. Na miejscu lokuje się ich na materacach w drewnianych zabudowaniach i od rana do nocy zbierają liście koki. Czasami zjawia się guerilla lub wojsko. „To jest niebezpieczne?” - pytam. „Jak przychodzą jedni lub drudzy, to nie. Najgorzej, jak obie grupy zjawią się na raz”. Bo wtedy strzelają, znaczy się. A dużo jest tej koki? Putumayo... Putumayo es la casa de coca, Putumayo to dom koki. I kokainy.
W Nueva Loja/Lago Agrio – pierwszym mieście po stronie ekwadorskiej – też nie dzieje się wiele. Morderczy upał spowalnia ruchy, a rekordowo niskie ceny ropy naftowej zwiększają bezrobocie. Kompanie naftowe tną lub w ogóle zaprzestają wydobywać surowiec. Nueva Loja, Nowa Loja, bo jak wybuchł boom na ropę w regionie, zjeżdżali się ludzie z całego kraju. W dużej mierze: z Lojy w południowym Ekwadorze. Mówi się, że w Nueva Loja nie ma miejscowych. Są ludzie zewsząd, to taki ich Dolny Śląsk. Lago Agrio – nazwa kantonu ze stolicą w Nueva Loja, albo alternatywna nazwa dla Nueva Loja, w zasadzie to nikt nie wie – Lago Agrio to Kwaśne Jezioro, bo w czarnych kałużach ropy po wyciekach z instalacji Chevron Texas i innych nie można się było kąpać.
Ostatnie dwadzieścia kilometrów do Lago pedałuję w towarzystwie. Leo to Kolumbijczyk z Cali. Były sportowiec i trener kajakarzy. „Na świecie reprezentacja Kolumbii nie znaczy wiele. Na kontynencie czasem odnosimy sukcesy: udało mi się wygrać z Brazylią czy Argentyną, co prawda nie jako zawodnik, ale później, jako trener”. Teraz zostawił swoje życie w Cali, włożył na rower trochę rzeczy i torbę narzędzi – jest też rzeźbiarzem – i jedzie do Manty by zacząć od nowa. Ma znajomych w szkole kitesurfingu i czterdzieści lat na karku. Jeszcze nie wie, że za tydzień Manta runie po ośmiostopniowym trzęsieniu ziemi.
W Lago roi się od Kolumbijczyków. Jedni przyjechali uciekając przed ciągnącą się sześćdziesiąt lat wojną domową, inni przed nędznym życiem, wielu: przed jednym i drugim. Pomaga im szereg organizacji pozarządowych. Instruują jak wypełniać podania o azyl, o wizę, o status uchodźcy. Jezuicka Misja dla Uchodźców (Servicio Jesuita a Refugiados) prowadzi zajęcia terapeutyczne. Ci uchodźcy to bardzo często matki samotnie wychowujące dzieci. Historie, w których do wioski utopionej w głębokiej prowincji przychodzi guerilla i każe opuścić domy w ciągu dwudziestu czterech godzin. Albo przychodzi wojsko i mówi, że tu na pewno wszyscy wspomagają guerillę. I trzeba wiać. Zostawić wszystko. Zostawić dom i meble, ale i życie w strachu, życie bez oparcia. Bez oparcia w państwie i wojsku, bo wojsko boi się działać, bo jak zacznie działać, to guerilla wie gdzie mieszka żona i dzieci żołnierza, sierżanta, kapitana. Życie bez oparcia w mężu, bo zostawił, a jak był, to bił. Uciekają do spokojnego Ekwadoru, ale z traumą. Zostają na lodzie finansowo, bez pracy, ale i z rozchwianą psychiką. I od tego zaczynają Jezuici. A w międzyczasie dziewczyny szukają pracy. Potem zostawiają świadectwa i podziękowania.
Przyjechałam z Kolumbii wojen grup zbrojnych, przyjechałam do Ekwadoru szukać schronienia. Każdy balon ma swoje znaczenie. Pokój, wolność, spokój itd., i że będę patrzeć w górę szukając nowych nadziei, pokoju, i wypatrując czy któregoś dnia skończy się wojna w moim kraju. Przyjechałam szukając nowych horyzontów, by móc widzieć jak mój syn rośnie w pokoju, nie musząc widzieć tylu wojen, by żył w kraju pokoju i szczęścia. Charo, 25 lat.
Ten obrazek znaczy dla mnie wiele. Znaczy to, że musiałam zmienić swoje życie z dnia na dzień, zmienić moje zwyczaje i nauczyć się innych. Jak widzicie, nie jest to normalny widok: żyrafa na wózku; tak się czuję ja, której przyszło nauczyć się nowych rzeczy dla mnie samej i dla mojej rodziny. Alejandra, 8 lat.
Choćby władze i media kolumbijskie nie wiem jak chciały ukryć problem uchodźców, przesiedleń i wojny, to na granicy z Ekwadorem wszystko wychodzi na jaw. Zresztą nawet nie trzeba jechać do Ekwadoru: wystarczy porozmawiać z ludźmi z głębokiej prowincji, z Choco, z Putumayo, z Caqueta, którzy widzieli jeszcze przed kilkoma laty trupy wiszące na ulicznych latarniach, ciała w czarnych workach na śmieci, martwych bezwładnie spływających rzeką. Trwające w ostatnich latach rozmowy pokojowe w Hawanie przyniosą skutek? „Mogą podpisać co zechcesz, ale biznes się nie skończy” - mówią realiści. Biznes, czyli narkotyki i ziemie na inne uprawy eksportowe.
Według danych UNHCR (agencja ONZ ds. uchodźców) Ekwador to kraj z największą liczbą uchodźców w Ameryce Łacińskiej. 98% z nich to Kolumbijczycy. Między 2000 a 2013 rokiem Ekwador przyznał status uchodźcy 55 tysiącom osób, 170 tysięcy osób złożyło wnioski.
W Lago Agrio są dwa parki ekologiczne. Jeden, w mieście, to splot drewnianych pomostów-ścieżek, rozciągniętych metr nad ziemią wśród fragmentu amazońskiej puszczy. Są papugi, są węże (w terrarium), są żółwie i jest za darmo. Za miastem mieści się drugi park, dużo większy. Ścieżki oplatają jezioro, jest wieża widokowa, informacja, kajaki. Koszt wstępu to 1$. Gdyby to było w Kolumbii, pierwszy park w ogóle by nie istniał (za dużo pracy i inwestycji, i to jeszcze dla samych mieszkańców? nie warto!), a za drugi rąbali by pewnie z 15$ wstępu.
W Ekwadorze płaca minimalna jest mniej więcej dwa razy wyższa niż w Kolumbii i bardzo podobna do tej w Polsce. Ceny w wielu przypadkach są spore, przynajmniej jeśli chodzi o towary z importu. Kiedy w zeszłym roku amerykański dolar (od kilkunastu lat oficjalna waluta Ekwadoru) znacznie podskoczył, prezydent Rafael Correa nie zamierzał patrzeć, jak coraz tańsze, zagraniczne produkty niszczą lokalny rynek i podniósł cło. Och, to straszne, protekcjonizm! - wykrzyknęliby nasi polscy domorośli wyznawcy wolnego rynku, zapominając, że Unia Europejska, jako blok, to obecnie jeden z najostrzejszych protekcjonistów na świecie. Wolny rynek... wolny rynek to się narzuca nierozwiniętym krajom, żeby je zapchać produktami własnego przemysłu.
Ale obiad zjemy za 2 – 2.5 dolara, owoce, warzywa, mąka też nie są przesadnie drogie.
W Nueva Loja gościły mnie najbardziej antypatyczne osoby, jakie spotkałem w ciągu całej tej podróży. To były Europejki, obrażone na cały świat.
Ekwadorczycy są wyraźnie poważniejsi od Kolumbijczyków. Nie witają się i nie żegnają tak wylewnie. W ogóle mówią mniej, ale jak już coś mówią, to to najczęściej ma jakiś praktyczny sens. Uroda wyraźnie andyjska: to niesamowite, przekraczasz granicę, i nagle wszyscy wyglądają jak Evo Morales, chociaż do Boliwii brakuje jeszcze ze cztery tysiące kilometrów.
Pada deszcz, na drzewach gulgoczą ptaki, świat ma słodkawy zapach upraw kakao, a mężczyzna koszący trawę na trasie podziemnej rury z ropą zarabia 900$ miesięcznie. Nieźle. W Lumbaqui odbijam z głównej drogi na Quito w prawo, na E10 przez La Bonitę w stronę Tulcanu. Droga ciągnie się wzdłuż granicy z Kolumbią. Mało kto tam mieszka. Wraz z rosnącą wysokością, maleją wioski. W Rosa Florida stoją chyba ze cztery domy, a obok nich szkoła i zadaszone boisko wielofunkcyjne, większe od wszystkich innych zabudowań razem wziętych. Podobno uczy się tam osiem osób. Wszystkie wioski mają szkoły i wszystkie mają boiska.
Jest kompletnie cicho, zwłaszcza w niższych partiach, gdzie nie gwiżdże nawet wiatr. Nie wiedziałem, że tam nikt nie mieszka. Na mapie zaznaczono cały szereg osad, ale – po pierwsze – w praktyce górskich dróg i podjazdu z zera na trzy tysiące metrów te odległości czasowo są spore i – po drugie – często te osady to te cztery domy na krzyż, szkoła i koniec. Bez sklepu.
I tak zdarzyło się, że między Rosa Florida i La Bonita byłem głodny. Została mi resztka płatków owsianych, ale skończył się cukier. Miałem też jeszcze trochę przegotowanej mąki kukurydzianej. Narobiłem sobie bollos, czyli gotowanych, mącznych kluch. Ten fragment to – złośliwie – jeden z ostrzejszych podjazdów na całej trasie. Przy okazji: kończy się tam asfalt i zaczyna droga gruntowa (ale całkiem niezła, wyrównana, nie to co te kolumbijskie kamieniska). Chyba połowę tego odcinka przeszedłem na piechotę: ze zmęczenia, ze zniechęcenia deszczem, z głodu. Doczłapałem do Bonity koło drugiej po południu i tam już zostałem, w drewnianej chatce strażaków, co to nie mieli nawet samochodu, ale mieli internet. La Bonita to stolica kantonu Sucumbios, kantonu, czyli tak jakby powiatu. Największa osada na całym, ponad dwustukilometrowym podjeździe. Ma pięciuset mieszkańców.
Wieczorem w La Bonita ktoś palił węglem. Czułem ten zapach pierwszy raz od zimy 2013. Przeszedłem się parę razy węglową uliczką tam i z powrotem, żeby nawdychać się „smogu”.
Cztery sklepy, kafejka internetowa, boisko na ryneczku, stołówka szkolna i restauracyjka obok boiska. Przygłucha babina sprzedająca warzywa:
- Ile kosztują awokado?
- ?
- Awokado!
- Cztery za dolara.
- To poproszę dwa w takim razie.
- ?
- Dwa poproszę!
- CO chce?!
To był bardzo smaczne awokado. Dziadek z restauracyjki słyszał zupełnie dobrze i okazał się całkiem rozmowny. Inni Ekwadorczycy, w tym przyjmujący mnie strażacy, do tej pory sprawiali wrażenie skrytonieśmiałych. Zadawał mi pytania z wyraźną nutą niewinności w głosie, którą słuchałem potem na całej trasie w kierunku Tulcan, przed pojedynczymi chałupami stawianymi na załomach góry, po których wije się droga. Niewinność dziecinna, niewinność kraju bez wojny i guerilli, niewinność człowieka żyjącego w lesie na najgłębszej z prowincji, gdzie ludzie zazwyczaj nie zapuszczają się samochodami, w obawie, że wehikuł razem z kierowcą runie w przepaść razem z lawiną błotną. „A gdzie pan pracuje, co pan robi?” - patrzy mi prostu w oczy z rękami splecionymi na plecach i czeka na odpowiedź. „Polska? A gdzie to jest?” - no, tego to akurat nikt nie wie, ale przeciąganie „o” w dooonde esta eso, gdzie to jest, ma taki słodki smak tej – jeszcze raz – niewinności.
- Pan przyjechał oglądać orchidee?
- Nie no, tak ogólnie chciałem...
- Pana interesuje bardziej natura, czy kultura, czy co pana interesuje?
- Wie pani, teraz na tym podjeździe do Tulcan to tak po prostu oglądam...
- Bo my tu mamy orchidee! Widział pan?
- … oglądam krajobraz, a jak się dojedzie do miasteczka to się widzi jak ludzie żyją i …
- Wejdź pan, ja panu pokażę, tu mam trzy różne gatunki orchidei.
(W Ekwadorze występuje 4 na 5 garunków orchidei skatalogowanych na całym świecie, w sumie chodzi o 4032 rodzaje kwiatów, z czego 1714 są endemiczne)
Przy drodze faktycznie zwisały jakieś wielkie kielichy białych kwiatów, ale to akurat nie były orchidee. Tak przynajmniej powiedziała mi pani. Pokazała mi za to w swoim maleńkim przydrożnym ogródku jakiś zmaltretowany krzak, z którego podobno niedługo coś wykwitnie. Znaczy się tak konkretnie to orchidea. Cały czas się uśmiechała. Kilka kilometrów wcześniej spotkałem jej córki jak czekały na autobus szkolny, by wrócić do domu. Wyprzedziły mnie niewiele, ale wystarczająco, bym zjawił się przy domu zapowiedziany. Dostałem zupę, kawę, kawałek smażonej mąki zwany tutaj empanadą (w Kolumbii zwali by to raczej hojaldrą). Sprawiała wrażenie bardzo inteligentnej. Jej mąż: wręcz przeciwnie. Mężczyzna o rozczochranych, kruczoczarnych włosach patrzył na mnie z wytrzeszczonymi oczami i zadawał pytania, których nigdy nie rozumiałem: już to ze względu na wymowę, już to ze względu na sens, a raczej bezsens. Cały czas zastanawiałem się co ich połączyło. Mieli parę sztuk bydła wypasanego na stromym zboczu góry, niewielką uprawę granadilli i święty spokój tego końca świata, gdzie tylko samotna gruntowa droga przez las, wiatr, gęsta mgła i wąska dolina rzeki, którą ciągnie się granica z Kolumbią.
Po drodze spałem w szkołach, na boiskach (zadaszonych, ma się rozumieć) i w casas comunales, budynkach obrad i wspólnego użytku lokalnych społeczności.W La Fama lawina zabrała 4 domy i 7 dusz. Dzieci nie zostało już prawie wcale. Szkołę zamknięto i uczniowie jeżdżą do sąsiedniej miejscowości. Zostało natomiast szkolne boisko z oświetleniem. „W weekendy zbieramy się tu wszyscy żeby grać w piłkę!” - wypala z satysfakcją czterdziesto-, a może pięćdziesięcioletnia pani Blanca, która otwiera mi casa comunal. „Jesteśmy tu już o szóstej wieczorem, a kończymy czasem o dwunastej, czasem o pierwszej w nocy!” - uśmiecha się szeroko i odchodzi.
Za tą serią zakrętów wypada się nagle w inny świat. W okolicach Santa Barbara dolina nagle poszerza się, zbocza wypłaszczają, a krągłe pagórki naznacza kratka uprawnych pól. Pojawia się słońce. Dalej, za Santa Barbarą, ekwadorskie miasteczka są jak te w północnej Słowacji, tzn. brzydkie. Miejsca starych domów z dachówką zajmują betonowe bloczki przyozdobione geometrycznym wzorem malowanym na najtańszy. Ludzie są skromni i chodzą w szarych swetrach, Cisi i życzliwi. Spokojni jak otaczająca ich cisza. Ułożeni jak te pola posiekane w regularne czworokąty. No i – znów - ta niewinność w głosie i pytaniach.
Minęło pięć dni, bym dojechał do El Carmelo. Tam zaczyna się asfalt, który po dwudziestu kilometrach łączy się z główną drogą kraju, Panamericaną, a za kolejnych dwadzieścia dociera do Tulcanu. Znów smród i warkot wielkich ciężarówek. Wydaje się też, że reszta Ekwadorczyków nie jest już tak ułożona, jak ci z Santa Barbara i El Carmelo: na całej długości z Julio Andrade do Tulcan pobocze Panamericany pracowicie wyłożono szkłem tłuczonych butelek.
W Tulcan zatrzymałem się w klasztorze franciszkanów: Mirka, Krzyśka i Mariusza. Mają chrzan. Kiedy ja ostatnim razem chrzan jadłem!
W Amazonii spotkamy duże sieci pajęcze |
Dziergane przez duże pająki |
Ścieżki w pole |
Drogę na koniec świata (Fin del Mundo) |
Wodospady Końca Świata (Cascada del Fin del Mundo) |
Wodospady pomniejsze |
I nawet mnie spotkamy w Amazonii. |
Droga z Mocoa (Kolumbia, departament Putumayo) na granicę początkowo faluje pagórami. Za Villagarzon wypłaszcza się i mam tę rzadką w Kolumbii okazję do rozwijania dużych prędkości na równym asfalcie. Potem jest już tylko gorzej: asfalt znika, pojawiają się kamienie, i większe i większe, i do tego pagórki i ajajaj... Staję obozem przy szkole w El Triunfo.
Przychodzi dzieciarnia grać w piłkę. Koło brudnego, betonowego boiska leży para starych trampków. Jednego bierze prawonożny, zdejmuje z prawej stopy nowiutkiego adidasa i wkłada zużyty łapeć. Drugiego bierze lewonożny, który ma na nogach tylko klapki. Ja staję na bramce, nie mam już siły na bieganie.
El Triunfo czaruje. Wieś powoli zapada w sen. Drzewem wstrząsają wielkie, czarno-żółte ptaki. Śpiewają gulgocząc. Ich głos jest jak krople wody spadające do wanny: soczysty, mokry, słodki. Drewniane domy zatapiają się w pierzastej mgle. Pachnie życiem, tymi hektarami pastwisk, przedzierających się przez nie rzek i puszczy za nimi.
Pagórki |
Światłocienie |
Droga doskonałej jakości |
Ropa |
Naftowa |
Granica zawsze wywołuje we mnie strach i niepewność. Nigdy nie wiadomo czy czegoś nie wymyślą: jakiś nowy podatek, jakieś nowe wymagane dokumenty, jakieś zaskakujące pytania. Miałem już trochę granicznych przeżyć. Tym razem nic się nie wydarzyło. Zresztą zatopiona w ciszy i bezludna puszczańska okolica nie pozwoliłaby na to. Tam nic nie ma prawa się dziać.
Młodzież jeździ na wakacje w puszczę. Biorą ze sobą plecaki i płyną w dół rzeką San Miguel. Na miejscu lokuje się ich na materacach w drewnianych zabudowaniach i od rana do nocy zbierają liście koki. Czasami zjawia się guerilla lub wojsko. „To jest niebezpieczne?” - pytam. „Jak przychodzą jedni lub drudzy, to nie. Najgorzej, jak obie grupy zjawią się na raz”. Bo wtedy strzelają, znaczy się. A dużo jest tej koki? Putumayo... Putumayo es la casa de coca, Putumayo to dom koki. I kokainy.
W Nueva Loja/Lago Agrio – pierwszym mieście po stronie ekwadorskiej – też nie dzieje się wiele. Morderczy upał spowalnia ruchy, a rekordowo niskie ceny ropy naftowej zwiększają bezrobocie. Kompanie naftowe tną lub w ogóle zaprzestają wydobywać surowiec. Nueva Loja, Nowa Loja, bo jak wybuchł boom na ropę w regionie, zjeżdżali się ludzie z całego kraju. W dużej mierze: z Lojy w południowym Ekwadorze. Mówi się, że w Nueva Loja nie ma miejscowych. Są ludzie zewsząd, to taki ich Dolny Śląsk. Lago Agrio – nazwa kantonu ze stolicą w Nueva Loja, albo alternatywna nazwa dla Nueva Loja, w zasadzie to nikt nie wie – Lago Agrio to Kwaśne Jezioro, bo w czarnych kałużach ropy po wyciekach z instalacji Chevron Texas i innych nie można się było kąpać.
Ostatnie dwadzieścia kilometrów do Lago pedałuję w towarzystwie. Leo to Kolumbijczyk z Cali. Były sportowiec i trener kajakarzy. „Na świecie reprezentacja Kolumbii nie znaczy wiele. Na kontynencie czasem odnosimy sukcesy: udało mi się wygrać z Brazylią czy Argentyną, co prawda nie jako zawodnik, ale później, jako trener”. Teraz zostawił swoje życie w Cali, włożył na rower trochę rzeczy i torbę narzędzi – jest też rzeźbiarzem – i jedzie do Manty by zacząć od nowa. Ma znajomych w szkole kitesurfingu i czterdzieści lat na karku. Jeszcze nie wie, że za tydzień Manta runie po ośmiostopniowym trzęsieniu ziemi.
W Lago roi się od Kolumbijczyków. Jedni przyjechali uciekając przed ciągnącą się sześćdziesiąt lat wojną domową, inni przed nędznym życiem, wielu: przed jednym i drugim. Pomaga im szereg organizacji pozarządowych. Instruują jak wypełniać podania o azyl, o wizę, o status uchodźcy. Jezuicka Misja dla Uchodźców (Servicio Jesuita a Refugiados) prowadzi zajęcia terapeutyczne. Ci uchodźcy to bardzo często matki samotnie wychowujące dzieci. Historie, w których do wioski utopionej w głębokiej prowincji przychodzi guerilla i każe opuścić domy w ciągu dwudziestu czterech godzin. Albo przychodzi wojsko i mówi, że tu na pewno wszyscy wspomagają guerillę. I trzeba wiać. Zostawić wszystko. Zostawić dom i meble, ale i życie w strachu, życie bez oparcia. Bez oparcia w państwie i wojsku, bo wojsko boi się działać, bo jak zacznie działać, to guerilla wie gdzie mieszka żona i dzieci żołnierza, sierżanta, kapitana. Życie bez oparcia w mężu, bo zostawił, a jak był, to bił. Uciekają do spokojnego Ekwadoru, ale z traumą. Zostają na lodzie finansowo, bez pracy, ale i z rozchwianą psychiką. I od tego zaczynają Jezuici. A w międzyczasie dziewczyny szukają pracy. Potem zostawiają świadectwa i podziękowania.
Przyjechałam z Kolumbii wojen grup zbrojnych, przyjechałam do Ekwadoru szukać schronienia. Każdy balon ma swoje znaczenie. Pokój, wolność, spokój itd., i że będę patrzeć w górę szukając nowych nadziei, pokoju, i wypatrując czy któregoś dnia skończy się wojna w moim kraju. Przyjechałam szukając nowych horyzontów, by móc widzieć jak mój syn rośnie w pokoju, nie musząc widzieć tylu wojen, by żył w kraju pokoju i szczęścia. Charo, 25 lat.
Ten obrazek znaczy dla mnie wiele. Znaczy to, że musiałam zmienić swoje życie z dnia na dzień, zmienić moje zwyczaje i nauczyć się innych. Jak widzicie, nie jest to normalny widok: żyrafa na wózku; tak się czuję ja, której przyszło nauczyć się nowych rzeczy dla mnie samej i dla mojej rodziny. Alejandra, 8 lat.
Choćby władze i media kolumbijskie nie wiem jak chciały ukryć problem uchodźców, przesiedleń i wojny, to na granicy z Ekwadorem wszystko wychodzi na jaw. Zresztą nawet nie trzeba jechać do Ekwadoru: wystarczy porozmawiać z ludźmi z głębokiej prowincji, z Choco, z Putumayo, z Caqueta, którzy widzieli jeszcze przed kilkoma laty trupy wiszące na ulicznych latarniach, ciała w czarnych workach na śmieci, martwych bezwładnie spływających rzeką. Trwające w ostatnich latach rozmowy pokojowe w Hawanie przyniosą skutek? „Mogą podpisać co zechcesz, ale biznes się nie skończy” - mówią realiści. Biznes, czyli narkotyki i ziemie na inne uprawy eksportowe.
Ładnie cię narysowałam, skurwielu |
Według danych UNHCR (agencja ONZ ds. uchodźców) Ekwador to kraj z największą liczbą uchodźców w Ameryce Łacińskiej. 98% z nich to Kolumbijczycy. Między 2000 a 2013 rokiem Ekwador przyznał status uchodźcy 55 tysiącom osób, 170 tysięcy osób złożyło wnioski.
W Lago Agrio są dwa parki ekologiczne. Jeden, w mieście, to splot drewnianych pomostów-ścieżek, rozciągniętych metr nad ziemią wśród fragmentu amazońskiej puszczy. Są papugi, są węże (w terrarium), są żółwie i jest za darmo. Za miastem mieści się drugi park, dużo większy. Ścieżki oplatają jezioro, jest wieża widokowa, informacja, kajaki. Koszt wstępu to 1$. Gdyby to było w Kolumbii, pierwszy park w ogóle by nie istniał (za dużo pracy i inwestycji, i to jeszcze dla samych mieszkańców? nie warto!), a za drugi rąbali by pewnie z 15$ wstępu.
W Ekwadorze płaca minimalna jest mniej więcej dwa razy wyższa niż w Kolumbii i bardzo podobna do tej w Polsce. Ceny w wielu przypadkach są spore, przynajmniej jeśli chodzi o towary z importu. Kiedy w zeszłym roku amerykański dolar (od kilkunastu lat oficjalna waluta Ekwadoru) znacznie podskoczył, prezydent Rafael Correa nie zamierzał patrzeć, jak coraz tańsze, zagraniczne produkty niszczą lokalny rynek i podniósł cło. Och, to straszne, protekcjonizm! - wykrzyknęliby nasi polscy domorośli wyznawcy wolnego rynku, zapominając, że Unia Europejska, jako blok, to obecnie jeden z najostrzejszych protekcjonistów na świecie. Wolny rynek... wolny rynek to się narzuca nierozwiniętym krajom, żeby je zapchać produktami własnego przemysłu.
Ale obiad zjemy za 2 – 2.5 dolara, owoce, warzywa, mąka też nie są przesadnie drogie.
W Nueva Loja gościły mnie najbardziej antypatyczne osoby, jakie spotkałem w ciągu całej tej podróży. To były Europejki, obrażone na cały świat.
Park |
Ptak |
Wąż |
Dziób dziób |
Zielone |
Żółtobrzuszne |
Wilgotność |
Ekwadorczycy są wyraźnie poważniejsi od Kolumbijczyków. Nie witają się i nie żegnają tak wylewnie. W ogóle mówią mniej, ale jak już coś mówią, to to najczęściej ma jakiś praktyczny sens. Uroda wyraźnie andyjska: to niesamowite, przekraczasz granicę, i nagle wszyscy wyglądają jak Evo Morales, chociaż do Boliwii brakuje jeszcze ze cztery tysiące kilometrów.
Pada deszcz, na drzewach gulgoczą ptaki, świat ma słodkawy zapach upraw kakao, a mężczyzna koszący trawę na trasie podziemnej rury z ropą zarabia 900$ miesięcznie. Nieźle. W Lumbaqui odbijam z głównej drogi na Quito w prawo, na E10 przez La Bonitę w stronę Tulcanu. Droga ciągnie się wzdłuż granicy z Kolumbią. Mało kto tam mieszka. Wraz z rosnącą wysokością, maleją wioski. W Rosa Florida stoją chyba ze cztery domy, a obok nich szkoła i zadaszone boisko wielofunkcyjne, większe od wszystkich innych zabudowań razem wziętych. Podobno uczy się tam osiem osób. Wszystkie wioski mają szkoły i wszystkie mają boiska.
Jest kompletnie cicho, zwłaszcza w niższych partiach, gdzie nie gwiżdże nawet wiatr. Nie wiedziałem, że tam nikt nie mieszka. Na mapie zaznaczono cały szereg osad, ale – po pierwsze – w praktyce górskich dróg i podjazdu z zera na trzy tysiące metrów te odległości czasowo są spore i – po drugie – często te osady to te cztery domy na krzyż, szkoła i koniec. Bez sklepu.
I tak zdarzyło się, że między Rosa Florida i La Bonita byłem głodny. Została mi resztka płatków owsianych, ale skończył się cukier. Miałem też jeszcze trochę przegotowanej mąki kukurydzianej. Narobiłem sobie bollos, czyli gotowanych, mącznych kluch. Ten fragment to – złośliwie – jeden z ostrzejszych podjazdów na całej trasie. Przy okazji: kończy się tam asfalt i zaczyna droga gruntowa (ale całkiem niezła, wyrównana, nie to co te kolumbijskie kamieniska). Chyba połowę tego odcinka przeszedłem na piechotę: ze zmęczenia, ze zniechęcenia deszczem, z głodu. Doczłapałem do Bonity koło drugiej po południu i tam już zostałem, w drewnianej chatce strażaków, co to nie mieli nawet samochodu, ale mieli internet. La Bonita to stolica kantonu Sucumbios, kantonu, czyli tak jakby powiatu. Największa osada na całym, ponad dwustukilometrowym podjeździe. Ma pięciuset mieszkańców.
Wieczorem w La Bonita ktoś palił węglem. Czułem ten zapach pierwszy raz od zimy 2013. Przeszedłem się parę razy węglową uliczką tam i z powrotem, żeby nawdychać się „smogu”.
Dużo drzew i rzeka |
Duża rzeka i drzewa |
Droga przez dużo drzew |
Dużo dzieci i musztra |
Mały wąż |
Bollos i kawa |
Rower |
Cztery sklepy, kafejka internetowa, boisko na ryneczku, stołówka szkolna i restauracyjka obok boiska. Przygłucha babina sprzedająca warzywa:
- Ile kosztują awokado?
- ?
- Awokado!
- Cztery za dolara.
- To poproszę dwa w takim razie.
- ?
- Dwa poproszę!
- CO chce?!
To był bardzo smaczne awokado. Dziadek z restauracyjki słyszał zupełnie dobrze i okazał się całkiem rozmowny. Inni Ekwadorczycy, w tym przyjmujący mnie strażacy, do tej pory sprawiali wrażenie skrytonieśmiałych. Zadawał mi pytania z wyraźną nutą niewinności w głosie, którą słuchałem potem na całej trasie w kierunku Tulcan, przed pojedynczymi chałupami stawianymi na załomach góry, po których wije się droga. Niewinność dziecinna, niewinność kraju bez wojny i guerilli, niewinność człowieka żyjącego w lesie na najgłębszej z prowincji, gdzie ludzie zazwyczaj nie zapuszczają się samochodami, w obawie, że wehikuł razem z kierowcą runie w przepaść razem z lawiną błotną. „A gdzie pan pracuje, co pan robi?” - patrzy mi prostu w oczy z rękami splecionymi na plecach i czeka na odpowiedź. „Polska? A gdzie to jest?” - no, tego to akurat nikt nie wie, ale przeciąganie „o” w dooonde esta eso, gdzie to jest, ma taki słodki smak tej – jeszcze raz – niewinności.
- Pan przyjechał oglądać orchidee?
- Nie no, tak ogólnie chciałem...
- Pana interesuje bardziej natura, czy kultura, czy co pana interesuje?
- Wie pani, teraz na tym podjeździe do Tulcan to tak po prostu oglądam...
- Bo my tu mamy orchidee! Widział pan?
- … oglądam krajobraz, a jak się dojedzie do miasteczka to się widzi jak ludzie żyją i …
- Wejdź pan, ja panu pokażę, tu mam trzy różne gatunki orchidei.
(W Ekwadorze występuje 4 na 5 garunków orchidei skatalogowanych na całym świecie, w sumie chodzi o 4032 rodzaje kwiatów, z czego 1714 są endemiczne)
Przy drodze faktycznie zwisały jakieś wielkie kielichy białych kwiatów, ale to akurat nie były orchidee. Tak przynajmniej powiedziała mi pani. Pokazała mi za to w swoim maleńkim przydrożnym ogródku jakiś zmaltretowany krzak, z którego podobno niedługo coś wykwitnie. Znaczy się tak konkretnie to orchidea. Cały czas się uśmiechała. Kilka kilometrów wcześniej spotkałem jej córki jak czekały na autobus szkolny, by wrócić do domu. Wyprzedziły mnie niewiele, ale wystarczająco, bym zjawił się przy domu zapowiedziany. Dostałem zupę, kawę, kawałek smażonej mąki zwany tutaj empanadą (w Kolumbii zwali by to raczej hojaldrą). Sprawiała wrażenie bardzo inteligentnej. Jej mąż: wręcz przeciwnie. Mężczyzna o rozczochranych, kruczoczarnych włosach patrzył na mnie z wytrzeszczonymi oczami i zadawał pytania, których nigdy nie rozumiałem: już to ze względu na wymowę, już to ze względu na sens, a raczej bezsens. Cały czas zastanawiałem się co ich połączyło. Mieli parę sztuk bydła wypasanego na stromym zboczu góry, niewielką uprawę granadilli i święty spokój tego końca świata, gdzie tylko samotna gruntowa droga przez las, wiatr, gęsta mgła i wąska dolina rzeki, którą ciągnie się granica z Kolumbią.
Po drodze spałem w szkołach, na boiskach (zadaszonych, ma się rozumieć) i w casas comunales, budynkach obrad i wspólnego użytku lokalnych społeczności.W La Fama lawina zabrała 4 domy i 7 dusz. Dzieci nie zostało już prawie wcale. Szkołę zamknięto i uczniowie jeżdżą do sąsiedniej miejscowości. Zostało natomiast szkolne boisko z oświetleniem. „W weekendy zbieramy się tu wszyscy żeby grać w piłkę!” - wypala z satysfakcją czterdziesto-, a może pięćdziesięcioletnia pani Blanca, która otwiera mi casa comunal. „Jesteśmy tu już o szóstej wieczorem, a kończymy czasem o dwunastej, czasem o pierwszej w nocy!” - uśmiecha się szeroko i odchodzi.
Wodospady na każdym zakręcie |
Liny transportowe i jeszcze więcej wodospadów |
Droga |
Znowu droga |
Nocleg u strażaków w La Bonita |
Kwiat |
Zieloność |
I znów droga |
Za tą serią zakrętów wypada się nagle w inny świat. W okolicach Santa Barbara dolina nagle poszerza się, zbocza wypłaszczają, a krągłe pagórki naznacza kratka uprawnych pól. Pojawia się słońce. Dalej, za Santa Barbarą, ekwadorskie miasteczka są jak te w północnej Słowacji, tzn. brzydkie. Miejsca starych domów z dachówką zajmują betonowe bloczki przyozdobione geometrycznym wzorem malowanym na najtańszy. Ludzie są skromni i chodzą w szarych swetrach, Cisi i życzliwi. Spokojni jak otaczająca ich cisza. Ułożeni jak te pola posiekane w regularne czworokąty. No i – znów - ta niewinność w głosie i pytaniach.
Minęło pięć dni, bym dojechał do El Carmelo. Tam zaczyna się asfalt, który po dwudziestu kilometrach łączy się z główną drogą kraju, Panamericaną, a za kolejnych dwadzieścia dociera do Tulcanu. Znów smród i warkot wielkich ciężarówek. Wydaje się też, że reszta Ekwadorczyków nie jest już tak ułożona, jak ci z Santa Barbara i El Carmelo: na całej długości z Julio Andrade do Tulcan pobocze Panamericany pracowicie wyłożono szkłem tłuczonych butelek.
W Tulcan zatrzymałem się w klasztorze franciszkanów: Mirka, Krzyśka i Mariusza. Mają chrzan. Kiedy ja ostatnim razem chrzan jadłem!
Bliżej Santa Barbara |
Dom |
Spanie na hali |
Kwadraciki |
Cmentarz w Tulcan I |
Cmentarz w Tulcan II |
Cmentarz w Tulcan III |
Cmentarz w Tulcan IV |
Franciszkanie |
Fujarki |
Dwie |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!