Wieloryby skaczące
Oto jeden z tych wpisów dedykowanych rodzinie, przyjaciołom i znajomym królika, czyli bez konkretnej tematyki, ale z odpowiedzią na konkretne pytanie: tj. co się ze mną działo przez ostatnie trzy miesiące w Ekwadorze?
Wjechałem przez puszczę w północno-wschodniej części kraju, wjechałem pod górę trasą przez La Bonita i odwiedziłem polskich franciszkanów w Tulcanie, ale o tym akurat wyjątkowo już napisałem (klik).
Z Tulcanu ruszyłem na południe przez Andy. W Julio Andrade jeździłem z panem co rozwozi chleb po wioskach. W Ibarra trafiłem na wenezuelską restaurację i wreszcie napiłem się dobrej kawy. Aha, no i zdobyłem sobie w ten oto sposób nowe znajome: panie kucharki śledzą mnie na fejsie. A sama Ibarra, jako miasto, jest całkiem w trąbeczkę. Aby do tej trąbeczki dojechać należy zniżyć nieco loty z andyjskich trzech tysięcy metrów nad poziomem morza i stoczyć się na jakieś tysiąc pięćset w Valle de Chota – jedynym miejscu w ekwadorskich górach, gdzie spotyka się Murzynów w liczbie zupełnie zaskakującej – i następnie ponownie wdrapać się na standardowe wysokości.
W Otavalo lokalni chodzą w tradycyjnych białych płachtach, a niektórzy mówią jeszcze w kiczua (nie mylić z keczua). W Otavalo odbywa się też sobotni targ rękodzieła. Lonely Planet (przypadkowo mam właśnie w rękach) wyróżnia go jako jedną z największych atrakcji całego kontynentu. Na filmie promującym Ekwador (przypadkowo widziałem ostatnio fragment, w urzędzie miasta wyświetlali jak w kolejce czekałem) sam prezydent Correa kupuje w Otavalo kapelusz i ponczo. No ale jako że jestem beznadziejnym turystą, to nie wybrałem się na targ, nie poczekałem na sobotę, ale owszem, zjadłem świetne tacos w meksykańskiej restauracji w cenie standardowego obiadu za dwa i pół dolara, biznes życia.
Wtoczyłem się za to rowerem na krater z jeziorem Cuicocha gdzie spałem na straganach tamtejszych sprzedawców rękodzieła i – pochwale się, a co! - pomogłem im pakować szpej pod koniec dnia (żeby się mnie na drugi dzień rano nie czepiali śpiącego), więc koniec końców miałem bezpośrednią styczność ze sztuką ludową, o proszę.
W La Esperanza – kanton Tabacundo – zatrzymałem się na blisko trzy tygodnie by pielić grządki rzepy i buraków oraz nawozić je kurzymi kupami mieszanymi z ryżowymi otrębami i sfermentowanymi mikroorganizmami z lasu. Były warsztaty, były smażone ryby. Ciekawy projekt, poważnie, niedługo go opiszę z należytymi detalami.
W La Esperanza mieszkałem w domu don Carlito: coś w rodzaju bieszczadzkiej chaty skrzyżowanej z krakowską kamienicą. Ciasne okienka powsadzane w grube ściany, fasada na błękitno, grzyb na suficie. Carlito ma 94 lata, ale ma rodziny. Jedzenie dają mu siostry z miejscowego klasztoru. Obiad od sióstr wystarcza panu Karolowi na dwa posiłki i karmę dla kota sąsiadów, który o sąsiadach chyba dawno już zapomniał.
W chłodne poranki jest cisza i spokój całkowity. Biała czapa wulkanu wygląda zza chmur na horyzoncie. Wychodzę z wiekowego domu i idę do piekarni. Pani już wie ile i czego. Wracam. Kroję rzepę, smażę jajka i grzyby (don Carlito nigdy nie jadł grzybów, a w lesie mają ich wysyp jakiś szalony zupełnie), kładę na chleb sałatę, szczypiorek i inne rzeczy, które uprawiam w ciągu dni. Przyjemnie. Ma coś w sobie wieś. I te warzywa: nie żebym zboczył na ścieżkę wegetarian, ale w La Esperanza jadłem mnóstwo zielonego i naturalnego. Aż lżej się czułem na ciele. I potem jak wziąłem do ust jakieś ciastko czy inny produkt przemysłowy z benzoesanami, barwnikami, regulatorami kwasowości i tak dalej, to aż mi się mimo woli twarz wykrzywiła w grymasie. Człowiek zje to ciastko – bo słodkie - i się przyzwyczai, ale ta reakcja mojego własnego ciała na sklepowe jedzenie zademonstrowała mi w sposób bardzo przekonywujący z czego robią to cholerstwo. Zacząłem częściej czytać etykiety.
[Komponując niniejszy zbiorek wydarzeń przeglądam mój fantastyczny notes i co raz to trafiam na słowo „Paragwaj”. No, bo nie wiem czy ja już o tym pisałem, ale ja nie jadę do żadnej tam Ziemi Ognistej czy innej Ushuai. To znaczy jasne, pewnie przejazdem, nie-po-drodze, ale tak bardziej celowo i świadomie to ja jadę do Paragwaju! Wiecie co tam jest? Tam nic nie ma! Ani gór, ani morza, ani Machu Pichu, ani turystów, nic po prostu! Nie ma nic lepszego, niż solidna porcja dobrze odseparowanego niczego. Taka amerykańska Białoruś: ludzie nawet nie wiedzą, że istnieje i mylą z innym krajem – tj. Białoruś z Rosją, a Paragwaj z Urugwajem. No, a że ja uwielbiam Białoruś, to coś tak czuję, że Paragwaj też mi się spodoba.]
W Quito zatrzymałem się na dwa tygodnie czekając na paczkę z sakwami sprezentowanymi przez Crosso, która koniec końców nie dotarła. To znaczy dotarła, jak byłem już w Riobamba i wracałem się do Quito autobusem, żeby tę paczkę odebrać.
Przez dwa tygodnie w Quito poznałem niewielu quiteńczyków i całe mnóstwo Wenezuelczyków. W soboty i niedziele grałem na cuatro w miejskim parku La Carolina, gdzie obywatele spędzają wolne dni a wenezuelscy imigranci sprzedają arepy. Udało się też zorganizować koncert muzyki polskiej, już dziesiąty, jubileuszowy, to też może w najbliższej przyszłości jakiś tekścik skrobnę na ten temat.
Quito, w porządku, że centrum, że UNESCO, że kościoły opływające złotem (i po pięć dolarów za wstęp), ale ogólnie to dość męczące miasto. Transport przesycony, metra brak, ulice pozatykane, kierowcy mało empatyczni. W centrum historyczne – nawet na sam rynek! – wpuszczono ruch samochodowy. Autobusy blokują skrzyżowania, bo nie mieszczą się na zakrętach, więc zakręcają na dwa, na trzy. Ludzie spadają z wąskich chodników, wszystko to pełne spalin, no nie, ja wiem, że to najhistoryczniejsze z historycznych miast kontynentu, ale mnie do Quito łatwo nie przekonasz, no chyba że mnie będziesz helikopterem woził po stolicy Ekwadoru.
W Quito wpadła mi w ręce książka prezydenta Rafaela (De Banana Republic a La No-Republica), z której może najciekawszym elementem jest audyt długu publicznego Ekwadoru, jaki przeprowadził kolega Correa. Wyszło na jaw, że znaczna część miliardów dolarów, które mieli zapłacić ekwadorscy obywatele międzynarodowym instytucjom finansowym to były niezbyt legalne zagrania w stylu odsetki od odsetek. Dzięki audytowi Ekwador znacznie zmniejszył swój dług. Przekręty okazały się na tyle oczywiste, że po ich wykryciu żaden z banków nawet specjalnie nie protestował.
Swoją drogą: to nadzwyczaj interesujące, że kraje i rządy muszą nieustannie troszczyć się o „zaufanie instytucji finansowych”, podczas gdy – z drugiej strony – instytucje finansowe nie muszą troszczyć się o nic, i najmniej o zaufanie. One są tam gdzieś, daleko, nieuchwytne ciałom i umysłom. Nieomylni arcykapłani ekonomii, którzy znają rozwiązanie zanim jeszcze pojawi się problem. Sterylni „specjaliści”, co to z perfekcyjną bezstronnością, z charytatywną dobrą wolą i bez cienia osobistego interesu (bo przecież prywatne firmy z zasady nie są nastawione na zysk) oceniają gospodarki świata, wyceniają kraje i regiony. Faceci w krawatach pędzący życie przed ekranami komputerów są w stanie sprawić, że cena węgla spadnie czy wzrośnie, a nie wiedzą nawet jak taka grudka węgla wygląda. Pieniądz dawno stracił wszelki kontakt z pracą czy w ogóle z rzeczywistością, ale najwyraźniej nikt nie widzi w tym problemu. Wiara, że rady tego typu instytucji mogą pomóc przy podejmowaniu jakichkolwiek realnych wyzwań wydaje się co najmniej przesadna.
No ale wracając do Ekwadoru. Rzućcie też okiem na projekt Yasuni-ITT: położone w amazońskiej puszczy i Parku Narodowym Yasuni pole naftowe na 846 milionów baryłek, które Ekwador chce zostawić pod ziemią i sprzedawać akcje ich niewydobywania w cenie odpowiadającej kwotom na emisję 407 milionów ton dwutlenku węgla, który dzięki niewydobywaniu ropy, nie zostanie wyemitowany. Interesujący pomysł na urynkowienie decyzji proekologicznych. Ciekawe co z tego wyjdzie.
Do Riobamba dojeżdżam mijając po prawej Chimborazo, najwyższy szczyt Ekwadoru, miejsce najbliższe Słońcu na całej planecie (niższe od Mount Everest, ale położone prawie na równiku). Pokazuje mi się Chimborazo tamtego dnia, ale cały tydzień w Riobamba leje i nie widzę już nic więcej. Idę na jeziora w okolicach wulkanu Altar. Przeszło cztery tysiące metrów nad poziomem morza, pada śnieg, uwalam się w błocie jak nieboskie stworzenie, rozdzieram spodnie, śpię w jaskini, no ogólnie jest heavy metal.
Wracam do Riobamba autobusem, który kołysze się na polnej drodze jak szalupa. W przysiółkach wsiadają miejscowi w kapeluszach w zieleniach, czerniach i brązie. Kobiety z dzieciakami w chustach na plecach. Spódnice do kostek, warkocze zaciśnięte w ozdobne wstęgi. Gdy siadają, płynnym ruchem przesuwają dziecię na pierś. Jadą ze snopami zielska dla świnek, z workami ziemniaków, z bańkami mleka. Kołyszą się rumiane twarze. Cisza. Uśmiechy. Pozdrowienia. Myślę sobie, że życie jest tam, na wsi. Miasto to tylko nieudolna, wielkoskalowa podróba.
W Riobamba pieczą świnie. W całości! Dziesięć złotych za funt. Polecam, Wojciech Ganczarek.
Wyjeżdżając z miasta zobaczyłem kobietę dojącą kozę. Zwierzę przywiązała powrozem do słupa elektryczności. Obok sprzedawali plazmowe telewizory, ludzie wybierali pieniądze z bankomatów, japońskie i chińskie terenówki pędziły do Cuenki, a ona z tym plastikowym naczyniem na zupę na wynos i mleko ściekające krótkimi strumieniami.
Dalej na południe nieco się przejaśniło. Spomiędzy chmur wyszły czerwonawe pola quinuy, z zielonych traw wyczłapały bure osły mokre jeszcze od deszczu i rozczochrane. Nie ma tylu ogrodzeń co w Kolumbii i właściwie można by sprawić sobie przyjemność pod tytułem rozbicie namiotu w lesie, ale kończę pedałowanie w tycieńkim miasteczku Palmira i rozbijam namiot na rynku, który pełni funkcję rynku właśnie, czyli ma się rozumieć targu.
W Palmirze maja sanktuarium. Rano znoszą na targ stragany, kuchnie gazowe, gazowe butle, gazowe rożna, i smażą kurczaki przed obliczem Pana Boleści. Patrzą sobie po dłoniach i nie mówią wiele. Jest zimno, słońce jeszcze nie wyszło i poranny chłód łamie płynność ruchów. Słońce rozlewa się powoli po szczytach po przeciwnej stronie płaskowyżu, kiedy ruszam dalej na południe.
W okolicach Alausi zjeżdżam z gór, zjeżdżam z zimna w opał, i o tym akurat pisałem kilka dni temu (klik).
W Guayaquil zaproszono mnie na kraby. To jest jakiś wymysł te wszystkie morskie zwierzaki. Mięsa tam prawie nie ma, nałupie się człowiek drewnianym młotkiem jak opętany, a z kolacji i tak wyjdzie głodny. Sama skorupa, a płaci się jak za pańskie zboże (dobrze, że nie ja płaciłem przy tamtej okazji). Zdecydowanie zostaję przy rybach.
W Guayaquil również zrobiono mi wywiad, a nawet dwa, i to w prasie o zasięgu krajowym i solidnym nakładzie. Potem na drodze przed Jipijapą rozpoznał mnie jakiś kierowca i postawił mi nie mniej nie więcej tylko soczek z lodem, od którego to lodu mam teraz grypę (pozdrowienia dla pana). Także tego, z tym udzielaniem wywiadów to jest śliska sprawa.
Guayaquil ogólnie mi się podobał. Największe miasto kraju, ale aleje szerokie, miejsca dość, kierowcy jacyś tacy bardziej elastyczni, a w południowych dzielnicach klimat małomiejski i wszyscy sprzedają jakieś dobre i tanie żarcie. Można przejechać pół miasta jedną ulicą (calle Colombia czy calle Venezuela) i nie spotkać się z natężonym ruchem ulicznym: prędzej z dzieciakami grającymi w piłkę między domami. To co mi się nie podoba w Guayaquil to dokładnie to, co skonstruowano, aby się wszystkim podobało, czyli bulwar nad rzeką Guayas. Ów bulwar to wzorcowy przykład objawów typowej latynoamerykańskiej bipolarności, którą analizuję nieco dokładniej w tej fantastycznej książce o Wenezueli, która - mam nadzieję - kiedyś wreszcie się ukaże. Otóż Guayaquil, jak każde miasto latynoamerykańskie ziem gorących, to kipisz i wolna amerykanka, sprzedaż wszystkiego wszędzie, samochody jeżdżące pod prąd, motory sunące po chodnikach, morderstwa, śmieci, brud i tak dalej. Natomiast na bulwarze zabronione jest po prostu wszystko. Na każdym kroku masz strażnika, który złapie cię za rękę jeśli zechcesz nakręcić komórką wideo, albo – nie daj Bóg – wejdziesz na teren bulwaru -odpowiednio ogrodzonego pokaźnym płotem – z rowerem. Rower jest zły, jak wiadomo. Nawet jeśli na nim nie jedziesz, a prowadzisz go przy sobie, możesz kogoś niechcący ukatrupić, więc lepiej wprowadzania rowerów zabronić. Zabronić staruszkowi grania na gitarze (i nie, nie zbierał kasy, po prostu chciał zagrać żonie piosenkę na spacerze), zabronić sprzedawać sprzedawcom, którzy nie wykupili miejsca w super hiper plastikowym gigantycznym stoisku z fluoryzującymi lampkami, itd. Można natomiast zwiedzić park gipsowych dinozaurów i pójść do kina multipleksowego. Sztuczność do kwadratu.
W Playas wyciągali sieci, a mieszkańcy zbierali się, by kupować. Czarne ptaki uformowały chmurę, jak stado much nad ochłapem mięsa. Chłopiec podrzucał im drobne ryby, a ptaki łapały je w powietrzu.
Wioski na pustkowi na północ od Santa Elena są tak żadne, że chciałoby się zostać i zostać zapomnianym razem z nimi. Zapaść się pod suchą ziemię, gdzie nikt się nie zatrzymuje, gdzie samochodu umykają po świeżo wyasfaltowanej drodze w kierunku Montanity i Olon. Szerokie ulice z czerwonej ziemi, cisza i cukierkowy kościół na placu. Między domami białych ścian i otwartych drzwi biegają czarne warchlaki. Nie ma ruchu ani dźwięków. Starszy mężczyzna - jedyny, którego widziałem na zewnątrz – stanął przed czyimś domem, czeka, ale nie woła. Nie widziałem dokładnie twarzy, ale musiała być wysmagana wiatrem. Miał wąsy i siwawą czuprynę, a może to też sobie wymyśliłem, bo tak by pasowało.
Najpierw minąłem San Vicente obwodnicą, ale ten bezruch mnie przyciągał. Zawróciłem i przejechałem przez środek, w ciszy, niemal nie pedałując.
W Ayangue zjadłem na śniadanie langustę. Spałem na plaży, w sąsiedztwie namiotu Argentyńczyka, co to siedział tam już od dłuższego czasu. Rano popłynął z rybakami w morze, no i wrócił z jedzeniem.
W Ayampe widziałem wieloryby. Najpierw wypuszczały wąską strużkę wody w górę, następnie wybijały swoje wielkie cielska ponad wodę i roztrzaskiwały nimi fale bryzgające na wszystkie strony. Przypływają tutaj w tych miesiącach, tzn. w okolicach lipca, żeby się rozmnażać. Na wakacje przypływają znaczy.
Ja się raczej nie rozmnożę, ale też się chwilę powakacjuję w Ayampe. Parę dni temu zrobiłem 500km na granicę z Peru, wyrobiłem wizę i wróciłem (kolejne 500km) z genialnym pomysłem nie poruszania się zbyt wiele przez pewien czas. Jest to ten sam genialny pomysł, który przychodzi mi do głowy mniej więcej co sześć miesięcy podczas podróży i wynika z naturalnej skłonności ciała i umysłu do odpoczynku od długotrwałego przemieszczania się. Zupełnie tak, jak to się stało w Capurgana, Meridzie czy Caracas.
Wjechałem przez puszczę w północno-wschodniej części kraju, wjechałem pod górę trasą przez La Bonita i odwiedziłem polskich franciszkanów w Tulcanie, ale o tym akurat wyjątkowo już napisałem (klik).
Z Tulcanu ruszyłem na południe przez Andy. W Julio Andrade jeździłem z panem co rozwozi chleb po wioskach. W Ibarra trafiłem na wenezuelską restaurację i wreszcie napiłem się dobrej kawy. Aha, no i zdobyłem sobie w ten oto sposób nowe znajome: panie kucharki śledzą mnie na fejsie. A sama Ibarra, jako miasto, jest całkiem w trąbeczkę. Aby do tej trąbeczki dojechać należy zniżyć nieco loty z andyjskich trzech tysięcy metrów nad poziomem morza i stoczyć się na jakieś tysiąc pięćset w Valle de Chota – jedynym miejscu w ekwadorskich górach, gdzie spotyka się Murzynów w liczbie zupełnie zaskakującej – i następnie ponownie wdrapać się na standardowe wysokości.
Różnych ludzi się spotyka |
Kawałek Ibarry |
Valle del Chota |
Pomnik kolarzy gdzieś po drodze |
W Otavalo lokalni chodzą w tradycyjnych białych płachtach, a niektórzy mówią jeszcze w kiczua (nie mylić z keczua). W Otavalo odbywa się też sobotni targ rękodzieła. Lonely Planet (przypadkowo mam właśnie w rękach) wyróżnia go jako jedną z największych atrakcji całego kontynentu. Na filmie promującym Ekwador (przypadkowo widziałem ostatnio fragment, w urzędzie miasta wyświetlali jak w kolejce czekałem) sam prezydent Correa kupuje w Otavalo kapelusz i ponczo. No ale jako że jestem beznadziejnym turystą, to nie wybrałem się na targ, nie poczekałem na sobotę, ale owszem, zjadłem świetne tacos w meksykańskiej restauracji w cenie standardowego obiadu za dwa i pół dolara, biznes życia.
Wtoczyłem się za to rowerem na krater z jeziorem Cuicocha gdzie spałem na straganach tamtejszych sprzedawców rękodzieła i – pochwale się, a co! - pomogłem im pakować szpej pod koniec dnia (żeby się mnie na drugi dzień rano nie czepiali śpiącego), więc koniec końców miałem bezpośrednią styczność ze sztuką ludową, o proszę.
W La Esperanza – kanton Tabacundo – zatrzymałem się na blisko trzy tygodnie by pielić grządki rzepy i buraków oraz nawozić je kurzymi kupami mieszanymi z ryżowymi otrębami i sfermentowanymi mikroorganizmami z lasu. Były warsztaty, były smażone ryby. Ciekawy projekt, poważnie, niedługo go opiszę z należytymi detalami.
W La Esperanza mieszkałem w domu don Carlito: coś w rodzaju bieszczadzkiej chaty skrzyżowanej z krakowską kamienicą. Ciasne okienka powsadzane w grube ściany, fasada na błękitno, grzyb na suficie. Carlito ma 94 lata, ale ma rodziny. Jedzenie dają mu siostry z miejscowego klasztoru. Obiad od sióstr wystarcza panu Karolowi na dwa posiłki i karmę dla kota sąsiadów, który o sąsiadach chyba dawno już zapomniał.
W chłodne poranki jest cisza i spokój całkowity. Biała czapa wulkanu wygląda zza chmur na horyzoncie. Wychodzę z wiekowego domu i idę do piekarni. Pani już wie ile i czego. Wracam. Kroję rzepę, smażę jajka i grzyby (don Carlito nigdy nie jadł grzybów, a w lesie mają ich wysyp jakiś szalony zupełnie), kładę na chleb sałatę, szczypiorek i inne rzeczy, które uprawiam w ciągu dni. Przyjemnie. Ma coś w sobie wieś. I te warzywa: nie żebym zboczył na ścieżkę wegetarian, ale w La Esperanza jadłem mnóstwo zielonego i naturalnego. Aż lżej się czułem na ciele. I potem jak wziąłem do ust jakieś ciastko czy inny produkt przemysłowy z benzoesanami, barwnikami, regulatorami kwasowości i tak dalej, to aż mi się mimo woli twarz wykrzywiła w grymasie. Człowiek zje to ciastko – bo słodkie - i się przyzwyczai, ale ta reakcja mojego własnego ciała na sklepowe jedzenie zademonstrowała mi w sposób bardzo przekonywujący z czego robią to cholerstwo. Zacząłem częściej czytać etykiety.
Rower, jezioro i pagór |
Dom pana Karola |
Wulkan |
Śniadanie |
Lagunas de Mojanda |
Ścieżka na lagunas de Mojanda |
Dojeżdżając |
[Komponując niniejszy zbiorek wydarzeń przeglądam mój fantastyczny notes i co raz to trafiam na słowo „Paragwaj”. No, bo nie wiem czy ja już o tym pisałem, ale ja nie jadę do żadnej tam Ziemi Ognistej czy innej Ushuai. To znaczy jasne, pewnie przejazdem, nie-po-drodze, ale tak bardziej celowo i świadomie to ja jadę do Paragwaju! Wiecie co tam jest? Tam nic nie ma! Ani gór, ani morza, ani Machu Pichu, ani turystów, nic po prostu! Nie ma nic lepszego, niż solidna porcja dobrze odseparowanego niczego. Taka amerykańska Białoruś: ludzie nawet nie wiedzą, że istnieje i mylą z innym krajem – tj. Białoruś z Rosją, a Paragwaj z Urugwajem. No, a że ja uwielbiam Białoruś, to coś tak czuję, że Paragwaj też mi się spodoba.]
W Quito zatrzymałem się na dwa tygodnie czekając na paczkę z sakwami sprezentowanymi przez Crosso, która koniec końców nie dotarła. To znaczy dotarła, jak byłem już w Riobamba i wracałem się do Quito autobusem, żeby tę paczkę odebrać.
Przez dwa tygodnie w Quito poznałem niewielu quiteńczyków i całe mnóstwo Wenezuelczyków. W soboty i niedziele grałem na cuatro w miejskim parku La Carolina, gdzie obywatele spędzają wolne dni a wenezuelscy imigranci sprzedają arepy. Udało się też zorganizować koncert muzyki polskiej, już dziesiąty, jubileuszowy, to też może w najbliższej przyszłości jakiś tekścik skrobnę na ten temat.
Quito, w porządku, że centrum, że UNESCO, że kościoły opływające złotem (i po pięć dolarów za wstęp), ale ogólnie to dość męczące miasto. Transport przesycony, metra brak, ulice pozatykane, kierowcy mało empatyczni. W centrum historyczne – nawet na sam rynek! – wpuszczono ruch samochodowy. Autobusy blokują skrzyżowania, bo nie mieszczą się na zakrętach, więc zakręcają na dwa, na trzy. Ludzie spadają z wąskich chodników, wszystko to pełne spalin, no nie, ja wiem, że to najhistoryczniejsze z historycznych miast kontynentu, ale mnie do Quito łatwo nie przekonasz, no chyba że mnie będziesz helikopterem woził po stolicy Ekwadoru.
W Quito wpadła mi w ręce książka prezydenta Rafaela (De Banana Republic a La No-Republica), z której może najciekawszym elementem jest audyt długu publicznego Ekwadoru, jaki przeprowadził kolega Correa. Wyszło na jaw, że znaczna część miliardów dolarów, które mieli zapłacić ekwadorscy obywatele międzynarodowym instytucjom finansowym to były niezbyt legalne zagrania w stylu odsetki od odsetek. Dzięki audytowi Ekwador znacznie zmniejszył swój dług. Przekręty okazały się na tyle oczywiste, że po ich wykryciu żaden z banków nawet specjalnie nie protestował.
Swoją drogą: to nadzwyczaj interesujące, że kraje i rządy muszą nieustannie troszczyć się o „zaufanie instytucji finansowych”, podczas gdy – z drugiej strony – instytucje finansowe nie muszą troszczyć się o nic, i najmniej o zaufanie. One są tam gdzieś, daleko, nieuchwytne ciałom i umysłom. Nieomylni arcykapłani ekonomii, którzy znają rozwiązanie zanim jeszcze pojawi się problem. Sterylni „specjaliści”, co to z perfekcyjną bezstronnością, z charytatywną dobrą wolą i bez cienia osobistego interesu (bo przecież prywatne firmy z zasady nie są nastawione na zysk) oceniają gospodarki świata, wyceniają kraje i regiony. Faceci w krawatach pędzący życie przed ekranami komputerów są w stanie sprawić, że cena węgla spadnie czy wzrośnie, a nie wiedzą nawet jak taka grudka węgla wygląda. Pieniądz dawno stracił wszelki kontakt z pracą czy w ogóle z rzeczywistością, ale najwyraźniej nikt nie widzi w tym problemu. Wiara, że rady tego typu instytucji mogą pomóc przy podejmowaniu jakichkolwiek realnych wyzwań wydaje się co najmniej przesadna.
No ale wracając do Ekwadoru. Rzućcie też okiem na projekt Yasuni-ITT: położone w amazońskiej puszczy i Parku Narodowym Yasuni pole naftowe na 846 milionów baryłek, które Ekwador chce zostawić pod ziemią i sprzedawać akcje ich niewydobywania w cenie odpowiadającej kwotom na emisję 407 milionów ton dwutlenku węgla, który dzięki niewydobywaniu ropy, nie zostanie wyemitowany. Interesujący pomysł na urynkowienie decyzji proekologicznych. Ciekawe co z tego wyjdzie.
Środek świata, Wenezuelczycy i ja |
A teraz osobno: środek świata |
...i Wenezuelczycy |
Quito |
Quito w części zjadliwej |
Wulkan ten na przeciwko Cotopaxi co to nikt nie wie jak się nazywa (Rumiñahui) |
Cotopaxi |
Cotopaxi i konie |
Pichincha |
Quito widziane z Pichincha |
Do Riobamba dojeżdżam mijając po prawej Chimborazo, najwyższy szczyt Ekwadoru, miejsce najbliższe Słońcu na całej planecie (niższe od Mount Everest, ale położone prawie na równiku). Pokazuje mi się Chimborazo tamtego dnia, ale cały tydzień w Riobamba leje i nie widzę już nic więcej. Idę na jeziora w okolicach wulkanu Altar. Przeszło cztery tysiące metrów nad poziomem morza, pada śnieg, uwalam się w błocie jak nieboskie stworzenie, rozdzieram spodnie, śpię w jaskini, no ogólnie jest heavy metal.
Wracam do Riobamba autobusem, który kołysze się na polnej drodze jak szalupa. W przysiółkach wsiadają miejscowi w kapeluszach w zieleniach, czerniach i brązie. Kobiety z dzieciakami w chustach na plecach. Spódnice do kostek, warkocze zaciśnięte w ozdobne wstęgi. Gdy siadają, płynnym ruchem przesuwają dziecię na pierś. Jadą ze snopami zielska dla świnek, z workami ziemniaków, z bańkami mleka. Kołyszą się rumiane twarze. Cisza. Uśmiechy. Pozdrowienia. Myślę sobie, że życie jest tam, na wsi. Miasto to tylko nieudolna, wielkoskalowa podróba.
W Riobamba pieczą świnie. W całości! Dziesięć złotych za funt. Polecam, Wojciech Ganczarek.
Wyjeżdżając z miasta zobaczyłem kobietę dojącą kozę. Zwierzę przywiązała powrozem do słupa elektryczności. Obok sprzedawali plazmowe telewizory, ludzie wybierali pieniądze z bankomatów, japońskie i chińskie terenówki pędziły do Cuenki, a ona z tym plastikowym naczyniem na zupę na wynos i mleko ściekające krótkimi strumieniami.
Dalej na południe nieco się przejaśniło. Spomiędzy chmur wyszły czerwonawe pola quinuy, z zielonych traw wyczłapały bure osły mokre jeszcze od deszczu i rozczochrane. Nie ma tylu ogrodzeń co w Kolumbii i właściwie można by sprawić sobie przyjemność pod tytułem rozbicie namiotu w lesie, ale kończę pedałowanie w tycieńkim miasteczku Palmira i rozbijam namiot na rynku, który pełni funkcję rynku właśnie, czyli ma się rozumieć targu.
W Palmirze maja sanktuarium. Rano znoszą na targ stragany, kuchnie gazowe, gazowe butle, gazowe rożna, i smażą kurczaki przed obliczem Pana Boleści. Patrzą sobie po dłoniach i nie mówią wiele. Jest zimno, słońce jeszcze nie wyszło i poranny chłód łamie płynność ruchów. Słońce rozlewa się powoli po szczytach po przeciwnej stronie płaskowyżu, kiedy ruszam dalej na południe.
W okolicach Alausi zjeżdżam z gór, zjeżdżam z zimna w opał, i o tym akurat pisałem kilka dni temu (klik).
Ilinizas |
Boczna o poranku |
Casa de Ciclistas w Ambato |
Chimborazo i pole |
Chimborazo i rower |
Chimborazo i dom |
Chimborazo i koń |
Chimborazo zasłonięte kwiatkiem |
Chimborazo za drewnianym drągiem (wymyślilili znakować szlaki, ale nie wpadli na pomysł, że trójkącik równoboczny pokazuje w trzy strony na raz... tak, tu się zgubiłem! ) |
Spanie w jamie |
Poraneczek mgłą pachnący |
Wieczorek śnieżny |
Jakieś kompletnie apokaliptyczne wodospady spod lodowców |
Słońce wyszło znaczy |
Alausi |
Spanie w szkole |
W Guayaquil zaproszono mnie na kraby. To jest jakiś wymysł te wszystkie morskie zwierzaki. Mięsa tam prawie nie ma, nałupie się człowiek drewnianym młotkiem jak opętany, a z kolacji i tak wyjdzie głodny. Sama skorupa, a płaci się jak za pańskie zboże (dobrze, że nie ja płaciłem przy tamtej okazji). Zdecydowanie zostaję przy rybach.
W Guayaquil również zrobiono mi wywiad, a nawet dwa, i to w prasie o zasięgu krajowym i solidnym nakładzie. Potem na drodze przed Jipijapą rozpoznał mnie jakiś kierowca i postawił mi nie mniej nie więcej tylko soczek z lodem, od którego to lodu mam teraz grypę (pozdrowienia dla pana). Także tego, z tym udzielaniem wywiadów to jest śliska sprawa.
Guayaquil ogólnie mi się podobał. Największe miasto kraju, ale aleje szerokie, miejsca dość, kierowcy jacyś tacy bardziej elastyczni, a w południowych dzielnicach klimat małomiejski i wszyscy sprzedają jakieś dobre i tanie żarcie. Można przejechać pół miasta jedną ulicą (calle Colombia czy calle Venezuela) i nie spotkać się z natężonym ruchem ulicznym: prędzej z dzieciakami grającymi w piłkę między domami. To co mi się nie podoba w Guayaquil to dokładnie to, co skonstruowano, aby się wszystkim podobało, czyli bulwar nad rzeką Guayas. Ów bulwar to wzorcowy przykład objawów typowej latynoamerykańskiej bipolarności, którą analizuję nieco dokładniej w tej fantastycznej książce o Wenezueli, która - mam nadzieję - kiedyś wreszcie się ukaże. Otóż Guayaquil, jak każde miasto latynoamerykańskie ziem gorących, to kipisz i wolna amerykanka, sprzedaż wszystkiego wszędzie, samochody jeżdżące pod prąd, motory sunące po chodnikach, morderstwa, śmieci, brud i tak dalej. Natomiast na bulwarze zabronione jest po prostu wszystko. Na każdym kroku masz strażnika, który złapie cię za rękę jeśli zechcesz nakręcić komórką wideo, albo – nie daj Bóg – wejdziesz na teren bulwaru -odpowiednio ogrodzonego pokaźnym płotem – z rowerem. Rower jest zły, jak wiadomo. Nawet jeśli na nim nie jedziesz, a prowadzisz go przy sobie, możesz kogoś niechcący ukatrupić, więc lepiej wprowadzania rowerów zabronić. Zabronić staruszkowi grania na gitarze (i nie, nie zbierał kasy, po prostu chciał zagrać żonie piosenkę na spacerze), zabronić sprzedawać sprzedawcom, którzy nie wykupili miejsca w super hiper plastikowym gigantycznym stoisku z fluoryzującymi lampkami, itd. Można natomiast zwiedzić park gipsowych dinozaurów i pójść do kina multipleksowego. Sztuczność do kwadratu.
W Playas wyciągali sieci, a mieszkańcy zbierali się, by kupować. Czarne ptaki uformowały chmurę, jak stado much nad ochłapem mięsa. Chłopiec podrzucał im drobne ryby, a ptaki łapały je w powietrzu.
Wioski na pustkowi na północ od Santa Elena są tak żadne, że chciałoby się zostać i zostać zapomnianym razem z nimi. Zapaść się pod suchą ziemię, gdzie nikt się nie zatrzymuje, gdzie samochodu umykają po świeżo wyasfaltowanej drodze w kierunku Montanity i Olon. Szerokie ulice z czerwonej ziemi, cisza i cukierkowy kościół na placu. Między domami białych ścian i otwartych drzwi biegają czarne warchlaki. Nie ma ruchu ani dźwięków. Starszy mężczyzna - jedyny, którego widziałem na zewnątrz – stanął przed czyimś domem, czeka, ale nie woła. Nie widziałem dokładnie twarzy, ale musiała być wysmagana wiatrem. Miał wąsy i siwawą czuprynę, a może to też sobie wymyśliłem, bo tak by pasowało.
Najpierw minąłem San Vicente obwodnicą, ale ten bezruch mnie przyciągał. Zawróciłem i przejechałem przez środek, w ciszy, niemal nie pedałując.
W Ayangue zjadłem na śniadanie langustę. Spałem na plaży, w sąsiedztwie namiotu Argentyńczyka, co to siedział tam już od dłuższego czasu. Rano popłynął z rybakami w morze, no i wrócił z jedzeniem.
Jestem ładna |
Ja też |
I ja |
Orgia |
Obiad |
Tak! Droga rowerowa na 55 km!!! |
Ptacy i ludzi |
Pies |
Wehikuły rybozbiorcze |
Upał |
Znowu droga rowerowa! |
O, właśnie ta |
Znów upał |
Morze! |
Śniadanie |
Plaża |
Rośliny |
Machalilla |
Kłody |
Skały |
Popołudnie |
Wieczór |
Bywa pod górkę |
Mówili, że wiklinowy koszyk na długich trasach jest niepotrzebny. Ignoranci. |
W Ayampe widziałem wieloryby. Najpierw wypuszczały wąską strużkę wody w górę, następnie wybijały swoje wielkie cielska ponad wodę i roztrzaskiwały nimi fale bryzgające na wszystkie strony. Przypływają tutaj w tych miesiącach, tzn. w okolicach lipca, żeby się rozmnażać. Na wakacje przypływają znaczy.
Ja się raczej nie rozmnożę, ale też się chwilę powakacjuję w Ayampe. Parę dni temu zrobiłem 500km na granicę z Peru, wyrobiłem wizę i wróciłem (kolejne 500km) z genialnym pomysłem nie poruszania się zbyt wiele przez pewien czas. Jest to ten sam genialny pomysł, który przychodzi mi do głowy mniej więcej co sześć miesięcy podczas podróży i wynika z naturalnej skłonności ciała i umysłu do odpoczynku od długotrwałego przemieszczania się. Zupełnie tak, jak to się stało w Capurgana, Meridzie czy Caracas.
To maleńkie pod drzewem to rower |
Cześć, czy kupujesz na każdy kraj mapę, czy może używasz gps-a?
OdpowiedzUsuńNapisałeś, że wyrabiasz wizę do Peru, jednak na stronie polskiego MSZ-tu jest informacja, że do Peru nie potrzebujemy wizy, czy mógłbyś swoją wypowiedź sprecyzować?
Chodziło vizę do Ekvadoru
UsuńUzyvam map.
:)
OdpowiedzUsuń