Ludzie: osobiste spotkania z muzyką
Zamiast biletu na występ zabiera się ciasto: w końcu muzycy nie zapraszają na koncert, a na spotkanie. Nie nazywają się też zespołem, a wspólnotą samokształcenia. Nie używają nagłośnienia, nie szukają popularności za wszelką cenę. Grupa Yerbabuena mrówczą pracą rozpowszechnia muzykę regionu w osobistych relacjach z publicznością.
Spotykają się na próbach dwa razy w tygodniu. Argimiro – cuatrista, lider grupy i muzyk z wykształcenia – ćwiczy z wokalistkami interpretacje poszczególnych utworów i doskonali techniki śpiewu. Dziewczyn jest blisko tuzin, ale na próbach zjawia się raptem jedna czy dwie: każda ma stos innych obowiązków. Zwłaszcza w ostatnim czasie zaostrzonego wenezuelskiego kryzysu trudno jest – między kolejką po olej a kolejką po ryż – znaleźć czas na śpiewanie. Z frekwencją jest znacznie lepiej w niedzielne popołudnia na otwartych spotkaniach z publicznością. Organizuje się je w domach kultury, na uczelniach, świetlicach osiedlowych, a nawet w prywatnych mieszkaniach, jeśli tylko zaproszeni zostaną sąsiedzi. Chodzi o to, by spędzić czas razem: z ludźmi i z piosenką.
Widzowie schodzą powoli. O czternastej krużganki miejskiego domu kultury, przecznicę na północ od rynku w Meridze, kaleczy szuranie krzeseł. Popołudniowe słońce rozgrzewa kamienne płyty na patio, a stół powoli zapełnia się słodyczami i napojami. Artyści i słuchacze siadają w kole. Witają się starzy znajomi. Na serdeczne powitania nowi reagują niepewnym uśmiechem. Przy kilkunastoosobowej publiczności Yerbabuena rusza z występem.
Każdą piosenkę poprzedza wstęp: gatunek muzyczny, pochodzenie, autor, interpretatorzy, na deser historie i anegdoty. Padają pytania, wybuchają śmiechy. Imponuje muzyczna erudycja Argimiro, ale bezpośredni, koleżeński, prosty przekaz nie daje szansy na kreowanie dystansu. Wokalistki śpiewają solo, w nielicznych przypadkach chórem. Interpretuje się w ogólności piosenkę latynoamerykańską od Meksyku po Argentynę. Wenezuelskie gatunki mają naturalnie przywilej pierwszeństwa: joropo, merengue, bambuco, aguinaldo, polo, calipso, galeron, golpe, tambor, gaita, tonada i inne. Każdy ze specyficznym rytmem, zestawem instrumentów i techniką gry. Sama tylko liczba stylów i odmian wywołuje szczery entuzjazm. Zwłaszcza, że nie chodzi o muzealne eksponaty, a o żywe gatunki muzyczne: praktykowane, słuchane i rozwijane.
W aktywności grupy Yerbabuena nie chodzi więc o to, o co musiałoby chodzić podobnej inicjatywie w Polsce. Mam na myśli: można bezpiecznie stwierdzić, że u nas większości społeczeństwa oberek czy mazurek znane są tylko z nazwy. Polska wersja Yerbabueny musiałaby zacząć od przedszkola muzyki lokalnej. W ogóle miałaby problem z wykonywaniem niektórych gatunków, bo nie byłoby od kogo się ich nauczyć. W Wenezueli natomiast praktycznie każdy zna przynajmniej kilka kawałków joropo, a w Boże Narodzenie śpiewa gaity i aguinalda. Stan Sucre to merengue oriental i galeron, wyspa Margarita – polo, Andy – bambuco. Do dochodzi tego cała gama mikroregionalnych odmian, jak joropo tuyero w Valles del Tuy czy golpe larense w niewielkich górach północnego zachodu kraju.
Powszechnie spotyka się zgodną opinię, że współczesna popularność muzyki regionalnej to w dużej mierze zasługa rządów Chaveza. Po pierwsze: w skutek ustawy radiofonicznej, nakazującej krajowym radiostacjom przeznaczyć co najmniej 50% muzycznego czasu antenowego na muzykę wenezuelską. Po drugie: Chavez (podobnie jak Rafael Correa w Ekwadorze czy Evo Morales w Boliwii) wplatał w polityczny dyskurs wątki otwarcie akceptujące cywilizacje prekolumbijskie i kulturę ludową. Pokazywał się na wizji w strojach tradycyjnych, śpiewał i tańczył joropo. Do tego z telewizyjnych reklam i billboardów promujących programy rządowe i państwowe przedsiębiorstwa zniknęli wyjątkowo niewenezuelscy biali aktorzy i blond modelki. Zastąpiły je rodzime twarze: czarne, śniade i żółtawe. Pozwoliło to społeczeństwu oswoić się z własną tradycją, pochodzeniem i kulturą. Dla wielu przestało być wreszcie powodem do wstydu bycie nie-białym, życie na wsi czy słuchanie lokalnego folkloru. (Podczas gdy u nas, mam wrażenie, „wieś” to w dalszym ciągu synonim obciachu, a Marcin Kydryński w swoich audycjach o muzyce świata, jeśli wspomina polski folklor, to tylko po to, żeby z niego zadrwić).
(Morał z tego taki, że nawet jeśli ktoś kompletnie zniszczył gospodarkę narodową – patrz Chavez - to w dalszym ciągu nie znaczy, że wszystko co robił, było złe).
Aktywność ludzi Yerbabueny wpisuje się w plan wzmocnienia lokalnej kultury i tożsamości, na przekór megawytwórniom muzycznym sprzedającym ten sam towar w dwustu krajach świata. I najwidoczniej to, co robią, jest jak najbardziej potrzebne i dobrze odbierane, bo mimo wysokiej częstotliwości występów, odbiorców nie brakuje. A i ci, którzy przychodzą regularnie, nie nudzą się. Program wiecznie się zmienia (tak konkretnie to zależy przede wszystkim od tego, które wokalistki zjawią się na występie), a do różnorodności gatunkowej dochodzą nowe interpretacje znanych klasyków i utwory autorstwa Argimiro. Po godzinie czy półtorej przychodzi wreszcie moment by zabrać się za przyniesione przez słuchaczy ciasta i napoje: niedzielne popołudnie dogasa w rozmowach.
Spotykają się na próbach dwa razy w tygodniu. Argimiro – cuatrista, lider grupy i muzyk z wykształcenia – ćwiczy z wokalistkami interpretacje poszczególnych utworów i doskonali techniki śpiewu. Dziewczyn jest blisko tuzin, ale na próbach zjawia się raptem jedna czy dwie: każda ma stos innych obowiązków. Zwłaszcza w ostatnim czasie zaostrzonego wenezuelskiego kryzysu trudno jest – między kolejką po olej a kolejką po ryż – znaleźć czas na śpiewanie. Z frekwencją jest znacznie lepiej w niedzielne popołudnia na otwartych spotkaniach z publicznością. Organizuje się je w domach kultury, na uczelniach, świetlicach osiedlowych, a nawet w prywatnych mieszkaniach, jeśli tylko zaproszeni zostaną sąsiedzi. Chodzi o to, by spędzić czas razem: z ludźmi i z piosenką.
Widzowie schodzą powoli. O czternastej krużganki miejskiego domu kultury, przecznicę na północ od rynku w Meridze, kaleczy szuranie krzeseł. Popołudniowe słońce rozgrzewa kamienne płyty na patio, a stół powoli zapełnia się słodyczami i napojami. Artyści i słuchacze siadają w kole. Witają się starzy znajomi. Na serdeczne powitania nowi reagują niepewnym uśmiechem. Przy kilkunastoosobowej publiczności Yerbabuena rusza z występem.
Każdą piosenkę poprzedza wstęp: gatunek muzyczny, pochodzenie, autor, interpretatorzy, na deser historie i anegdoty. Padają pytania, wybuchają śmiechy. Imponuje muzyczna erudycja Argimiro, ale bezpośredni, koleżeński, prosty przekaz nie daje szansy na kreowanie dystansu. Wokalistki śpiewają solo, w nielicznych przypadkach chórem. Interpretuje się w ogólności piosenkę latynoamerykańską od Meksyku po Argentynę. Wenezuelskie gatunki mają naturalnie przywilej pierwszeństwa: joropo, merengue, bambuco, aguinaldo, polo, calipso, galeron, golpe, tambor, gaita, tonada i inne. Każdy ze specyficznym rytmem, zestawem instrumentów i techniką gry. Sama tylko liczba stylów i odmian wywołuje szczery entuzjazm. Zwłaszcza, że nie chodzi o muzealne eksponaty, a o żywe gatunki muzyczne: praktykowane, słuchane i rozwijane.
W aktywności grupy Yerbabuena nie chodzi więc o to, o co musiałoby chodzić podobnej inicjatywie w Polsce. Mam na myśli: można bezpiecznie stwierdzić, że u nas większości społeczeństwa oberek czy mazurek znane są tylko z nazwy. Polska wersja Yerbabueny musiałaby zacząć od przedszkola muzyki lokalnej. W ogóle miałaby problem z wykonywaniem niektórych gatunków, bo nie byłoby od kogo się ich nauczyć. W Wenezueli natomiast praktycznie każdy zna przynajmniej kilka kawałków joropo, a w Boże Narodzenie śpiewa gaity i aguinalda. Stan Sucre to merengue oriental i galeron, wyspa Margarita – polo, Andy – bambuco. Do dochodzi tego cała gama mikroregionalnych odmian, jak joropo tuyero w Valles del Tuy czy golpe larense w niewielkich górach północnego zachodu kraju.
Powszechnie spotyka się zgodną opinię, że współczesna popularność muzyki regionalnej to w dużej mierze zasługa rządów Chaveza. Po pierwsze: w skutek ustawy radiofonicznej, nakazującej krajowym radiostacjom przeznaczyć co najmniej 50% muzycznego czasu antenowego na muzykę wenezuelską. Po drugie: Chavez (podobnie jak Rafael Correa w Ekwadorze czy Evo Morales w Boliwii) wplatał w polityczny dyskurs wątki otwarcie akceptujące cywilizacje prekolumbijskie i kulturę ludową. Pokazywał się na wizji w strojach tradycyjnych, śpiewał i tańczył joropo. Do tego z telewizyjnych reklam i billboardów promujących programy rządowe i państwowe przedsiębiorstwa zniknęli wyjątkowo niewenezuelscy biali aktorzy i blond modelki. Zastąpiły je rodzime twarze: czarne, śniade i żółtawe. Pozwoliło to społeczeństwu oswoić się z własną tradycją, pochodzeniem i kulturą. Dla wielu przestało być wreszcie powodem do wstydu bycie nie-białym, życie na wsi czy słuchanie lokalnego folkloru. (Podczas gdy u nas, mam wrażenie, „wieś” to w dalszym ciągu synonim obciachu, a Marcin Kydryński w swoich audycjach o muzyce świata, jeśli wspomina polski folklor, to tylko po to, żeby z niego zadrwić).
(Morał z tego taki, że nawet jeśli ktoś kompletnie zniszczył gospodarkę narodową – patrz Chavez - to w dalszym ciągu nie znaczy, że wszystko co robił, było złe).
Aktywność ludzi Yerbabueny wpisuje się w plan wzmocnienia lokalnej kultury i tożsamości, na przekór megawytwórniom muzycznym sprzedającym ten sam towar w dwustu krajach świata. I najwidoczniej to, co robią, jest jak najbardziej potrzebne i dobrze odbierane, bo mimo wysokiej częstotliwości występów, odbiorców nie brakuje. A i ci, którzy przychodzą regularnie, nie nudzą się. Program wiecznie się zmienia (tak konkretnie to zależy przede wszystkim od tego, które wokalistki zjawią się na występie), a do różnorodności gatunkowej dochodzą nowe interpretacje znanych klasyków i utwory autorstwa Argimiro. Po godzinie czy półtorej przychodzi wreszcie moment by zabrać się za przyniesione przez słuchaczy ciasta i napoje: niedzielne popołudnie dogasa w rozmowach.
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!