Przepis na pustkę

Juana urodziła się na tej samotni, "człowiek się, wie pan, przyzwyczaja", gdzie tylko wiatr, piasek i szum samochodów. "Jest nas więcej: rodzina obok, tam dalej jedni na górce, inni przy wjeździe, sąsiad z naprzeciwka. Z tym, że wielu wyjechało, za szkołą dla dzieci, za pracą. No, pracy tutaj nie ma". Nie ma pracy, studni ze słodką wodą też, w ogóle nic nie ma, tylko milion gwiazd na doskonale czystym niebie i pastelowe zachody słońca za szarawymi górami leżącymi dokładnie na wprost wejścia do domu Juany.

Pustka

* * *

Co może być bardziej monotonne niż przejechać się osiemset kilometrów po pustyni peruwiańskiego nabrzeża na północ od Limy? Przejechać się osiemset kilometrów po pustyni peruwiańskiego wybrzeża na południe od Limy.

* * *

Kilka dni przed wyjazdem kupiłem litrowy sok w kartonie. Wracałem z koncertu w ambasadzie, byłem bardzo spragniony. Kiedy niemal opróżniłem już opakowanie, zacząłem mu się przyglądać. Tyle materiału: farba, papier, aluminium. Fabryka opakowań, inna od barwników identycznych z naturalnymi, do tego cukrownia i stacja uzdatniania wody. Graficy, projektanci, specjaliści od marketingu, robotnicy przy taśmie, wszyscy pracowali po to, bym pochłonął zawartość kartonu w dwie chwile. A teraz? Mam wyrzucić opakowanie? Całą tę farbę, folię, papier, logotypy i kody paskowe? Poza tym, to całkiem niebrzydki przedmiot: lakierowany, błyszczy się w świetle; kolorowy, estetyczny, no szkoda po prostu.

Po prostu było późno i zamknięto bazar. Na bazarze nie dają w kartonie, tylko w szklance. Potem wkładają ją do miski z wodą, nie wiem, czy rzeczywiście myją. W każdym razie: ostatnimi czasy rzadko zdarza mi się jeść coś z opakowania i teraz, gdy kupiłem sok, nie wiem co zrobić z kartonem. Nagle znalazłem się z powrotem w "cywilizowanym" świecie i ten świat wydał mi się strasznie dziwny. Wiedzą Państwo, że gatunek zwany homo sapiens wkłada mnóstwo pracy i materiału w przedmioty, które używa się przez kilka minut, a potem je wyrzuca? Niektóre osobniki z tego gatunku, zwane Ministrami Środowiska, wymyślają akcje mające na celu wyrzucanie tych przedmiotów do specjalnych pojemników, aby materiał można było użyć ponownie. W ten sposób homo sapiens nie marnowałby już materiałów, a jedynie pracę. Nikt jednak jeszcze nie wpadł na to, żeby nie marnować ani jednego, ani drugiego i pić soki ze szklanek, o czym od dawna wie podgatunek latinoamericanus.

* * *

W Chincha jedzą koty. Niestety, nie miałem okazji. Nie skręciłem również z Chincha w stronę Andów, bo Andy na północ od Limy już wystraszyły mnie deszczem. Mimo wszystko chciałem odwiedzić Ayacucho. W Ayacucho odbyła się ostatnia z wielkich bitw wojen o niepodległość, a ja odwiedziłem już wszystkie inne najważniejsze pola walk kampanii południowej: Boyaca, Pantano de Vargas, Pichincha, Junin. Zostawiłem rower u kotojadów i do Ayacucho pojechałem autobusem.

Dziś jedziemy z Divino Señor Tours, z Cudowny Panem znaczy. Jadę na piętrze, okno panoramiczne. Pokazali amerykański film o strzelaninach i murzynie ochroniarzu i poczułem brak miłości. Potem pokazali amerykański film o marsjanach i poczułem, że ogarnąłem ogólny porządek świata (w sensie, że niedługo znikną państwa narodowe i państwa w ogóle i światem będą rządzić korporacje, w ten sposób wrócimy do czasów feudalizmu z tą jedyną różnicą, że będziemy mniej okładać się po mordach i mniej chodzić do kościoła).

W Ayacucho powietrze jest tak suche, że krwawią mi nozdrza i zastanawiam się, czy to prawda, że Kolumbia wysłała Paragwajowi kontener maczet na wojnę trójprzymierza w XIX wieku. Chyba nie, wtedy jeszcze nie było kontenerów. Są za to Zaduszki, przed cmentarzem w Quinua baby sprzedają kawałki pieczonej świni, są kwiaty, znicze i muzyka.

Peruwiańczycy są bandą nawiedzonych nacjonalistów i imperialistów, zupełnie tak jak my, Polacy. Uważają, że dawne państwo Inków to dzisiejsze Peru (że dawna RP Obojga Narodów to dzisiejsza Polska), że wszyscy ich okradli (że wszyscy ich okradli), że powinno się wrócić Peru Ekwador, ćwierć Kolumbii, pół Brazylii i Chile (Mołdawię, Słowację, Białoruś, pół Ukrainy i ćwierć Rumunii). Nikt nie pyta o zdanie ani Kolumbijczyków, ani Białorusinów.

Aha, no i uważają, że Boliwar ukradł im Boliwię, chociaż Boliwia od 1776 roku znajdowała się pod administracją Buenos Aires, a Boliwar urodził się siedem lat później. Próbują również udowodnić, że wojny o niepodległość zaczęły się i skończyły w Peru, chociaż wszyscy wiedzą, że Lima to było najbardziej prohiszpańskie miasto pod słońcem, a pod Ayacucho żołnierzy kolumbijskich, argentyńskich i chilijskich dowodził Wenezuelczyk. I ja rozumiem, że wszyscy potrzebują narodowego mitu, ale jakby tak jeszcze ten mit nie był tak bardzo mityczny – to jest: abstrakcyjny - to naprawdę byłoby nieco lepiej.

* * *

Po drodze jest taki wiatr, jak ten, o którym pisała Wiśniewska w Vardo: "Można o nim napisać, że wieje bardzo mocno albo że nawet strasznie, że duje i dmie, i tak dalej. Ale on napierdala. I to tak, że w końcu chcesz się bić". A najgorsze jest to, że zawsze przegrywasz, bo możesz zbierać siły, możesz się mobilizować i się nie dawać, a on i tak, niewzruszony, będzie napierdalał od Talary, po Camana, przez całe dwa i pół tysiąca kilometrów peruwiańskiego wybrzeża, i to prosto w twarz. Wkładam cieplejsze ubranie i siadam na murku przed jednym z opuszczonych domów. Zbliżam się dopiero, gdy Juana zabiera sprzed domu pierwsze stoły i krzesła.
Ayacucho

Obelisk bitewny

Ocean

Mariategui

Ptacy

Spadek

Złoto

Oaza

* * *

Byłoby może nawet bardziej monotonne, niż osiemset kilometrów po peruwiańskiej pustyni na północ od Limy gdyby nie to, że w Limie kupiłem dobrą książkę.

"Przetrwanie feudalizmu na wybrzeżu przekłada się na wątłość i ubóstwo życia miejskiego. Liczba większych miejscowości i miast na wybrzeżu jest nieznaczna. Natomiast wieś z prawdziwego zdarzenia niemal nie istnieje, nie licząc nielicznych skrawków ziemi gdzie pole wciąż rozpala radość upraw w otoczeniu sfeudalizowanego rolnictwa."

I dalej:

"Miasta, zgodnie z prawami geografii ekonomicznej, powstają zazwyczaj w dolinach, w miejscu, gdzie przecinają się ich drogi. Na peruwiańskim wybrzeżu bogate i obfite doliny okupujące istotne miejsce w statystykach produkcji narodowej, nie powołały dotąd do życia żadnego miasta. Ledwie od czasu do czasu na skrzyżowaniach i przy przystankach majaczy jakaś osada, jakieś miasteczko w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat. W niektórych przypadkach, jak w dolinie Chicama, latyfundium dławi miasto."


W końcu:


"W warunkach feudalizmu europejskiego istniało - pomimo gospodarki ściśle rolniczej - więcej czynników napędzających wzrost i życia w miastach, niż w przypadku półfeudalizmu peruwiańskiego [po uzyskaniu niepodległości]. Wieś potrzebowała usług miasta, nawet w ograniczonej formie w jakiej to ostatnie mogło funkcjonować. Z drugiej strony, oferowała miastu pewną liczbą produktów rolnych. Tymczasem [nasze] posiadłości ziemskie na wybrzeżu wytwarza bawełnę i trzcinę cukrową dla odległych rynków zagranicznych. Zapewniwszy sobie transport tych produktów, latyfiundium interesuje się jakąkolwiek komunikacją z własnym sąsiedztwem co najwyżej w stopniu drugorzędnym. Uprawy owoców i warzyw, jesli nie zniknęły całkowicie, są przeznaczone tylko i wyłącznie na wyżywienie latyfundium. Miasto w wielu dolinach nie otrzymuje niczego od wsi ani też niczego na tej wsi nie posiada. Żyje przeto w mizerii, żyjąc z tego czy innego z drobnych zajęc miejskich, z ludzi dostarczanych do pracy w latyfundium, ze smutnej męki stacji przesiadkowej, przez którą przejeżdżają rocznie tysiące ton owoców ziemi [przeznaczonych na eksport]. (...) Latyfundium, w ogromnej liczbie przypadków, zamyka całkowicie swoje drzwi na wszelką wymianę handlową z sąsiadami (...). Ta praktyka, z jednej strony, wzmacnia zwyczaj traktowania chłopa jako przedmiotu a nie jako osoby, z drugiej zaś: uniemożliwia, by miasta miały do spełnienia funkcję, która gwarantowałaby ich utrzymanie i rozwój w ramach gospodarki wiejskiej dolin wybrzeża. Latyfundium, zawłaszczając sobie ziemie i przetwórstwo, handel i transport, odbiera środki do życia miastu, skazuje je na obskurne i podłe egzystowanie. 

Przemysł i handel miast poddane są kontroli, regulaminom i podatkom miejskim. Życie i usługi społeczne żyją włąśnie dzięki tym aktywnościom. Natomiast latyfundium ucieka od tych reguł i należności. Może stanowić dla przemysłu i handlu miejskiego nieuczciwą konkurencję. Więcej: jest w stanie je zruinować.
"


Po przeczytaniu tych kilku zdań podróż po peruwiańskim wybrzeżu staje się pasjonująca. Pasjonujące jest konkretnie przekonywanie się, że stan rzeczy opisany w 1928 roku przez Jose Carlosa Mariategui w książce "Siete ensayos de interpretacion de la realidad peruana" pozostaje właściwie niezmienny.


* * *

Zostały ściany i wieże. Ołtarz i całe wnętrze wywieziono kilkadziesiąt lat temu do Limy. Szkielet pozostał wśród winnic San Jose. „Mamy dwa wielkie trzęsienia ziemi na sto lat. Ten kościół przeżył już sześć” - opowiada mi starszy mężczyzna, kiedy jem jajko na twardo w przydrożnym bistrze-sklepiku-barze-klubie bilardowym. Żyje w jednym z tych zakurzonych domków ściśniętych razem na skraju doliny: patrząc na nie ze szczytu osiemnastowiecznej wieży ma się wrażenie, że wszystkie są przykryte jedną wielką płachtą falowanej blachy. Wieczorami słucha techno cumbii, w dzień pracuje na plantacji, a jutro rano zobaczy mnie, jak składam namiot na betonowym boisku przed szkołą.


* * *
 
Dowiedziałem się o tym jeszcze w drodze do Limy. Na mapie Antaminę – jedną z największych kopalni miedzi na świecie – miałem zaznaczoną tak, jakby była to miejscowość jedna z wielu. Ale tak nie jest. Do zajmującego całą kotlinę obozu nie można ani wjechać, ani tym bardziej kupić tam płatków owsianych. Zbliżyłem się do wejścia, gdzie w sterylnych warunkach sztucznie wszczepionych w otoczenie dziewiczych gór zdobionych obsranymi zadkami owiec umundurowani pracownicy czekali na kontrolę przed wejściem. Zapytałem czy nie dałoby się załatwić czegoś do jedzenia. Wartownik wykazał się niebywałą inicjatywą i już za pół godziny zjawili się przybysze z jeszcze innego, stołeczno-biurowego świata. Tej nocy miałem spać owinięty w skóry w pasterskiej szopie lepionej z błota i krowich placków, a teraz rozmawiałem z elegancką blondynką patrzącą na mnie przez nieskazitelnie czyste okulary, ze smyczą googla na szyi i kompletem ubrań prosto z galerii handlowej. Dali mi plastikową torbę z jedzeniem, taką samą, jaką dziesięć tysięcy pracowników kopalni dostaje jako suchy prowiant. Wszystkie produkty, jakie tam znalazłem, pochodziły z importu lub z lokalnych oddziałów korporacji międzynarodowych (nie mogło zabraknąć coca-coli, rzecz jasna). Nawet jabłka były ze Stanów Zjednoczonych (po trzech latach w Ameryce Łacińskiej podniebienie niezawodnie rozróżnia jabłka z USA od jabłek z Chile i – w przypadku Peru, gdzie owszem, rosną jabłka – od jabłek miejscowych).


Latyfundium eksportowe czy kopalnia są jak pasożyt. Wgryzają się w ciało ofiary, wysysają zeń co najlepsze, a gdy ofiara umrze, przenoszą się na następną. Zazwyczaj stosują któryś z rodzajów zasłon dymnych dla osłaniania swej pasożytniczej działalności: czarują „nowymi miejscami pracy” w postaci stanowisk dla robotników opłacanych najniższą krajową, ogłaszają programy „wspierania społeczności lokalnej” budując po placu zabaw w każdej z okolicznych wiosek, no i oczywiście płacą podatki od eksportu bezpośrednio władzy centralnej, dzięki czemu władza centralna może czuć się jeszcze bardziej niezależna od obywateli. Ale to wszystko nic nie daje. Nie wchodząc zbyt głęboko w złożoność działalności kopalni, zatrzymajmy się na suchym prowiancie. Mamy dziesięć tysięcy worków z jedzeniem. Dziennie. Gdyby chociaż jeden produkt z takiej torby pochodził od producentów lokalnych, pomogłoby to w rozwoju regionu o stokroć bardziej, niż wszystkie place zabaw świata. Ktoś przecież musiałby ten element prowiantu wyprodukować, przygotować, umyć, zapakować, przewieźć i tak dalej. Powstałyby nowe przedsiębiorstwa, wzrosłyby stare. A tak, Antamina rozkopie kilka dolin centralnych Andów, zatruje wodę w całej okolicy, wysadzi w powietrze parę szczytów o pięciu tysiącach metrów, a jak skończy się miedź, właściciele spakują walizki i wyjadą, a gospodarka regionu pozostanie taka, jak kilkadziesiąt lat wcześniej.


* * *

W krypcie zachowały się ślady fresków. Kości popakowano w kartony. Stoją na zewnątrz grobowców w sąsiedztwie opakowań po chipsach, plastikowych butelek i martwych gołębi. Ktoś znalazł kości twarzy – widać górną szczękę, nos, policzki – i położył osobno. Inni to potem oglądają: przy wejściu widziałem napis wydrapany na pamiątkę zeszłorocznej wizyty klubu seniora z Ica. To mogła być głowa jakiegoś mądrego spowiednika, który dawał dobre rady, prowokował przemyślenia. Mogła to być szczęka zadufanego w sobie proboszcza, który przez całe życie ujadał jak wściekły pies na mieszkańców San Jose. A potem wszyscy o nim zapomnieli i teraz leży w sąsiedztwie śmieci i ptasich fekaliów. Wybudował sobie pokaźną kryptę żeby spoczywać w pokoju w eleganckim otoczeniu, ale nie wziął pod uwagę, że główna różnica między kapitalizmem neokolonialnym a feudalizmem katolicyzującym polega na tym, że ten pierwszy nie buduje kościołów.


* * *


To był zły dzień i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Wypadek w Chala, w Pampa Redonda, no i jeszcze ta dziewczynka zmiażdżona przez ciężarówkę, „w gumowych rękawicach policjanci musieli zbierać ją do worka”. Mi tylko pękła opona bo jakiś kretyn wysypał śruby na szosę, pozdrawiam go bardzo serdecznie z tego miejsca.


Makaron, marchewka, pieprz czarny, awokado, mnóstwo świeżej bazylii no i oczywiście oliwa z oliwek. Za plecami szarżują tiry, w rękach aluminiowa menażka z harcerskiego na Grzegórzeckiej, poza tym piasek jak okiem sięgnąć. Spróbowałem i zaraz przypomniało mi się, że Gerardina, mama Adriany, przygotowała mi w Caracas coś podobnego. Włożyłem słuchawki, włączyłem „Mi pueblo me hace cantar”, Ali Primera, //w moim miasteczku księżyc jest tak wielki i tak piękny, że koguty budzą się tylko po to, by mu śpiewać//, i nagle dookoła, w środku pustyni, urosły drzewa, zaszemrały potoki, zaśpiewały ptaki i rozniósł się ciężki zapach kakao. I jasne, ja wiem, że z parmezanem byłoby lepsze, ale tak się składa, że na środku peruwiańskiej pustyni nie jest tak łatwo dostać parmezan. Co innego jeśli chodzi o oliwę.

* * *

Na siedmiuset kilometrach między Ica i Arequipą nie ma miast, jeśli nie liczyć niewielkich Nazca (27 tysięcy mieszkańców) i Camana (13 tysięcy). Na trzystu kilometrach między Limą a Ica tez jest pusto. W sumie tysiąc kilometrów pustyni przecinanej co jakiś czas pasami dolin rzek schodzących z Andów. Te doliny wypełnia zazwyczaj w sposób całkowity zielony owal plantacji. Na jej skraju majaczy jakaś osada, jakieś miasteczko w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat.


W miejscu, gdzie Panamericana wypuszcza odbicie w lewo na Yaukę, obie strony szosy okupują niekończące się rzędy stoisk z oliwkami. Zbliża się noc, więc zostaję. W Yauce prawie wszystkie domy stoją przy jedynej ulicy. Niektóre wdrapały się nieco na skarpę ograniczającą wilgotną wyrwę skradziona pustyni przez wody rzeki. Budynki są szare, widać, że dawno ich nie malowane. Ludzie też zdają się szarzy, a wieczorem wszystkie budki z jedzeniem sprzedają skrzydełka kurczaka smażone na nieznośnie starym oleju palmowym. Zresztą, i tak niewielu kupuje. Jest kilka kawiarenek internetowych i pustawe sklepy, których zaopatrzenie rośnie w miarę, jak stoją bliżej głównej drogi, chociaż centrum Yauki jest od niej sporo oddalone. W starym domu na głównym placu ktoś zostawił otwarte okno. Widzę przez nie pusty pokój i telewizor. Sąsiedni budynek jest opuszczony, zresztą nie tylko ten.


* * *

Wygląda na to, jakby kraby nabrały zaufania. Wciąż uciekają, ale już nie tak daleko: przystają na skraju swoich studzienek na 2, 3, 4 metry ode mnie. Obserwują mnie, ważą, czy można wyjść. Któryś z ptaków złożył trzy zielone jaja w czarne kropki i zakopała je w piasku. Ocean szumi, jak zawsze.


Krabów jest całe mnóstwo, na pewno setki. Zdobią plażę czerwonym kożuszkiem swoich ciał. Poruszają się sztywno, mechanicznie i niesłychanie szybko. Przeszukują wyrzucone przez fale pancerzyki innych skorupiaków: robią szybką rewizję szczypcami, pakują do pyszczków co zjadliwe i przeskakują błyskawicznym ruchem o centymetr dalej.


* * *


W czasach caudillizmu wojskowych, zamiast wzmocnienia mieszczaństwa, wzrosła w siłę arystokracja ziemska. W sytuacji, gdy handel i finanse znajdowały się w rękach obcokrajowców, ekonomicznie nie było możliwe pojawienie się [rodzimej] silnej burżuazji miejskiej. Hiszpańskie tradycje edukacyjne, całkowicie obce celom i potrzebom industrializacji i kapitalizmu, nie przygotowywała handlowców i techników, a prawników, filologów, teologów, etc. Ci zaś, jeśli przypadkiem nie czuli specjalnego powołania w kierunku jakobinizmu czy demagogii, z konieczności tworzyli klientelę kasty posiadaczy. Kapitał handlowy natomiast, niemal wyłącznie zagraniczny, nie mógł robić nic innego jak zrozumieć się i stowarzyszyć z tą samą arystokracją, która w ten sposób – jawnie lub w ukryciu – zachowywała przewagę polityczną w kraju.”


* * *


Jeśli literatura anglojęzyczna (a także polska) nazywa któregoś z latynoamerykańskich przywódców dyktatorem, to zapewne dlatego, że ten nie zrozumiał się i nie stowarzyszył z arystokracją ziemską. Więcej: sprzeciwiał się jej pozycji oligarchicznej, praktykom feudalnym i neokolonialnym, a na domiar złego szukał transformacji społecznej i niezależności gospodarczej, patrz: Allende czy Castro. Stanom Zjednoczonym tacy ludzie się nie podobają, ponieważ Stany Zjednoczone bohatersko walczą na całym świecie o wolność i swobodę. Dokładniej: o swobodę handlową rodzimych producentów broni i innych dóbr przemysłowych.
 
Juan Velasco Alvarado był prezydentem Peru od 1968 roku. Przeprowadził reformę rolną rozdając chłopom ziemię arystokracji. Znacjonalizował kopalnie i doprowadził do wzrostu roli państwa w gospodarce, celując w zaspokojenie popytu wewnętrznego i rozwój rodzimej produkcji przemysłowej. Wprowadził do szkół język keczua i zerwał stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi. W 1975 roku, w wyniku zamachu stanu, miejsce Velasco zajął Francisco Bermudez, absolwent National War College w Waszyngtonie. W Ameryce Łacińskiej trwała Operacja Kondor, w której straciło życie kilkadziesiąt tysięcy osób, których poglądy polityczne nie podobały się prezydentowi Stanów Zjednoczonych.


* * *


Gdy siadam między ścianami restauracji, wszystko cichnie. Uspokaja się podskórna nerwowość zrodzona z nieustających uderzeń fal powietrza, z trzydziestutonowych tirów wyskakujących zza pleców. Tak, a więc zapada spokój, w którym co jakiś czas pojawia się i zaraz niknie kilka słów. Juana wychodzi do kuchni podgrzać zupę. Zamykają się za nią blaszane drzwi, ale i tak znam każdy ruch Juany. W ciszy doskonałej delikatny brzęk pełnego półmiska rosołu o porcelanowy talerzyk jest nie do pomylenia.


* * *

Za zjazdem na Aplao podjazd w kierunku Arequipy wypłaszcza się. Świeżo po obiedzie w ogóle nie czuję, że podjeżdżam. Dopiero późnym popołudniem lekkie nachylenie daje mi się we znaki. Na kilkanaście kilometrów przed El Alto pustynie zastępuje zielona kratownica pól, powietrze wilgotnieje, pachnie życiem. Nie widać domów, gdzieś dalej, po lewej, na horyzoncie majaczy kilka wyższych budynków. Na mapie nic w tym miejscu nie zaznaczono, ale skoro budynki, skoro pole, to gdzieś tam musi być jakaś miejscowość, jakiś przykurzony placyk czy dom parafialny gdzie można by było przenocować.

Wjeżdżam do El Pedregal i nie wierzę. Miasto dosłownie rośnie w oczach: w miarę jak zagłębiam się w zieloną wyspę na morzu pustyni, mnożą się domy, sklepy, składy artykułów rolniczych, potężne, nowoczesne gmachy szkół, trzy stadiony i hale sportowe, cały rząd targowisk, a do tego lśniąca jednostka strażacka, na pewno największa z tych, które widziałem w Peru. Wszystko to wtopione w otoczenie nieskazitelnej czystości, zadbania, równych chodników, wystrzyżonego trawnika, w atmosferze dynamicznej aktywności i samozadowolenia. Solidność, uporządkowanie i zapach nawozów, wspomnienie szwajcarskiej prowincji nasuwało się jednoznacznie.


W 1971 Juan Velasco Alvarado podpisuje dekret o specjalnym projekcie Majes Siguas. Przy pomocy systemu tuneli i kanałów, gigantyczna inwestycja rządu centralnego przekierowuje wody ze zlewni Atlantyku do zlewni Pacyfiku. O kredyt międzynarodowy trudno: to znaczy byłoby dużo łatwiej, jeśli pożyczone pieniądze miałoby się przeznaczyć na import. Velasco wie, że to nie tędy droga i zgadza się na gigantyczne oprocentowanie, aby tylko osiągnąć cel, czyli wzmocnić produkcję krajową. Na pustynnej pampie Majes drąży się kanały irygacyjne i już w latach osiemdziesiątych kiełkują pierwsze uprawy. Ziemie sprzedaje się lokalnym rolnikom: chodzi przeważnie o niewielkie tereny po 5-8 hektarów. Wyrastają na nich warzywa na rynek peruwiański – zieminiaki, cebula, zioła i inne – i owoce, w dużej mierze przeznaczone na eksport do sąsiedniej Boliwii (a nie za ocean).


A teraz, proszę Czytelnika, przepis na pustkę. Przepis na pustkę jest bardzo prosty! Najpierw należy stowarzyszyć się z Unią Europejską i kupować bezcłowo cukier z zachodu, bardzo tani dzięki dopłatom, które dostają rolnicy na zachodzie. W ten sposób niezawodnie wykończymy własnych rolników i cukrownie. Następnie należy wejść do Unii Europejskiej i rozdać rolnikom renty strukturalne z zamian za wyzbycie się ziemi, i zapominając, że dzieci tych rolników nie będą już miały ani ziemi, ani renty (będą natomiast mogły na wolnym rynku zakupić zachodnie części żeby stuningować sobie dwudziestoletnie golfy). Dzięki tym operacjom nikt już nie będzie woził produktów rolnych na targ w gminnym miasteczku, bo tych produktów już w ogóle nie będzie. Zamkną się więc targi, a za nimi sklepy obuwnicze, fotograficzne i piekarnie. Jeśli jeszcze mało ci pustki, możesz sprywatyzować lokalny zakład produkcji autobusów czy ciężarówek, który na zasadzie wrogiego przejęcia kupi jakiś Francuz i doprowadzi do bankructwa. No, bo chcesz koniecznie wszystko sprzedać, a akurat tak się składa że wychodzisz z komunizmu, to kto to kupi? Ten, kto ma pieniądze, wiadomo. A kto je ma? Nomenklatura i obcokrajowcy, proste. Po wyżej wymienionych zabiegach możesz mieć pewność, że wszyscy wyjadą do Wrocławia, Poznania czy Dublina. Dostaniesz za to powiatowe miasteczka w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat. Tylko potem, za dwadzieścia lat, nie pytaj że ojej a skąd to Warszawa ma nagle pięć milionów mieszkańców.


* * *

Pochodzę z kraju, w którym nic się nie da i nic się nie opłaca. Jednocześnie owszem, opłaca się robić rzeczy, które wydają się stosunkowo bezsensowne. Produkuje się na przykład kartony, lakieruje się ładnie i ozdabia tylko po to, by używać je przez kilka minut, i by następnie je wyrzucić. Nie opłaca się natomiast mieć krowy. Dokładnie to nie opłaca się sprzedawać mleka takiej krowy, bo należy je wówczas poddać wszystkim zabiegom zalecanym przez Unię, a to kosztowne. Te zabiegi są bardzo potrzebne, oczywiście. Na przykład aby wyprodukować jogurt zgodnie z zaleceniami Unii należy zabić bakterie w mleku tak, by mleko spełniało zalecenia Unii, a następnie dodać do tego mleka bakterii tak, by powstał jogurt spełniający zalecenia Unii. Nie opłaca się również uprawiać pięciu hektarów, bo wówczas nie stać człowieka na traktor, a w ogóle to lepiej te hektary sprzedać i dostać rentę strukturalną. Zarobi się więcej niż na roli, bo skoro już żyjemy w podobno wolnym rynku i Niemcy mają większe dopłaty niż Polacy, to się potem okazuje, że niemieckie jest tańsze.

W ubogich, zacofanych i w ogóle straszliwych – jak to się je przedstawia – krajach trzeciego świata, takich jak Peru, okazuje się, że od czasu do czasu coś się da. Można na przykład uprawiać pięć hektarów i żyć nieźle. Bez traktora? Nie no, można się umówić z piętnastoma kolegami, którzy też mają po pięć hektarów, i założyć spółdzielnie. Wówczas dostajemy rozwiązanie typu wilk syty (rolnik jeździ traktorem) i owca cała (zamiast pięciu złotych na godzinę sezonowo i bez umowy rolnik ma zyski z całych pięciu hektarów, a do tego, gratis, samorealizację i satysfakcję z pracy na zysk własny a nie na zysk cudzy). W Polsce spółdzielnie nie są w modzie, bo spółdzielnia to już prawie komunizm, Związek Sowiecki, zło i szatan. No i nie dostaje się za nie rent strukturalnych, z tego co wiem. A jeśli wiem źle, to mnie proszę poinformować, jestem bardzo otwarty na słuchanie dobrych wieści!

W Peru da się również – i to da się od dwóch tysięcy lat – czerpać wodę z pustyni. Nacina się w ziemi wąskie kanaliki, z tych kanalików po kropelce kapie woda, więc się te kanaliki łączy większym kanałem, tam już się tworzy niewielka rzeczka, i tą rzeczką nawadnia się pola. Tak na przykład do dziś dzień funkcjonują uprawy w Achaco, niedaleko Nazca. Kanały czyszczone są w czynie społecznym, komunistycznie, zbierają się użytkownicy wody i sprzątają, o proszę, da się. A jeśli chodzi o działania na większą skalę, to przecież zawsze można liczyć, że jakiś krewki Velasco przekieruje wody spływające z jednego oceanu tak, by spływały do drugiego, a w efekcie na pustyni wyrosną ziemniaki, jaki problem.

* * *

Rano całe patio restauracji wypełniał nawiany piach. I już od rana wiało, już burczały tiry, już składałem namiot. Juana pojawiła się z kubkiem herbaty i alfahorem. Alfahory to ciastka przekładane krówką. Sławne alfahory z Acari, sprzedają je tak mniej więcej między Nazca i Ocoña. Dalej na południe, w Camana, mają już inne, gorsze. Te z Acari mają solidną porcję tofi i delikatne ciasto. Produkuje się je z mleka niespełniającego zaleceń Unii, a na opakowaniu nie wypisano informacji o ilości kalorii, ale i tak są bardzo dobre. Stanowiły zdecydowanie najsłodszy element monotonnych ośmiuset kilometrów po peruwiańskiej pustyni. Najlepsze są te świeże, ale rozwożą je tylko raz w tygodniu. Juana miała z poprzedniego dnia. Później miałem okazję jeść alfahory pięciodniowe, a jeszcze później zacząłem za każdym razem pytać kiedy dojechała dostawa. Tak, no więc Juana pojawiła się z kubkiem herbaty, alfahorem i broszurą Świadków Jehowy. Potem podsunęła mi małą, białą karteczkę zapisaną do połowy, wpisz tutaj imię i nazwisko, żebym się za ciebie modliła. Tak, bardzo dobrze, a kiedy wrócisz?, nie?, no, ale jakbyś jednak wrócił to już wiesz, że w razie czego tutaj masz gdzie spać.

Nawa boczna

Kościoł

Księże kości

Księża buzia
Linie Nazca

Kanały Achaco

Kanał z tych większych, świeżo wysprzątany z zielska

Pustynia

Wybrzeże

Yauca

Jedzonko

Trasa

Znowu ptacy

Plaża

Obóz

Deptak przy głównej alei w El Pedregal

Krowy

Projekt irygacji Majes I

Tu powstanie projekt irygacyjny Majes II

Jakość, którą pan zna

Zdecydowałem używac kondony

Alfahor w doborowym towarzystwie kawy

Komentarze

  1. Dziękuje za spory kawałek do czytania

    OdpowiedzUsuń
  2. Rowniez dziekuje za przyjemnosc plynaca z czytania

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne historie i jeszcze lepsze zdjęcia - przeczytałam artykuł w podróży pociągiem i zapisałam sobie adres, żeby w domu obejrzeć resztę materiałów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Juana pewnie nie jest jeszcze świadoma tego, jakie ma szczęście, że nie musi żyć w dużym mieście i brać udział w codziennych absurdach związanym z upchnięciem kilku milionów osób na kilkunastu kilometrach kw. Sam mieszkam w duży mieście i rzygam już nim. Człowiek na prawdę nie wiele potrzebuje do życia, większość zdobyczy współczesnej cywilizacji nie jest mu potrzebna, a ostatecznie i tak wszyscy będziemy martwi. Szkoda więc czasu na pogoń za ciągłym zarabianiem pieniędzy aby kupować nie potrzebne nam rzeczy. Szkoda czasu na ciągłe stanie w korkach, kolejkach, tracenia czasu na wykonywane niepotrzebnej pracy itp.
    Pozdrawiam Lolo

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo dobry tekst. Aż dziw, że w tych czasach ktoś jeszcze pisze tak dobre i długie formy. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki : ).

      To rzuć okiem na te dwa teksty, w podobnej formie, może Ci się spodobać:

      (Boliwia) fizyk-w-podrozy.blogspot.com/2017/03/boliwia-na-zimno-toast-wigilijny.html
      (Paragwaj) http://fizyk-w-podrozy.blogspot.com/2017/03/co-my-tu-robimy.html

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty