Juana urodziła się na tej samotni, "człowiek się, wie
pan, przyzwyczaja", gdzie tylko wiatr, piasek i szum samochodów.
"Jest nas więcej: rodzina obok, tam dalej jedni na górce, inni
przy wjeździe, sąsiad z naprzeciwka. Z tym, że wielu wyjechało,
za szkołą dla dzieci, za pracą. No, pracy tutaj nie ma". Nie
ma pracy, studni ze słodką wodą też, w ogóle nic nie ma, tylko
milion gwiazd na doskonale czystym niebie i pastelowe zachody słońca
za szarawymi górami leżącymi dokładnie na wprost wejścia do domu
Juany.
|
Pustka |
* * *
* * *
Kilka dni przed wyjazdem kupiłem litrowy sok w
kartonie. Wracałem z koncertu w ambasadzie, byłem bardzo
spragniony. Kiedy niemal opróżniłem już opakowanie, zacząłem mu
się przyglądać. Tyle materiału: farba, papier, aluminium. Fabryka
opakowań, inna od barwników identycznych z naturalnymi, do tego
cukrownia i stacja uzdatniania wody. Graficy, projektanci,
specjaliści od marketingu, robotnicy przy taśmie, wszyscy pracowali
po to, bym pochłonął zawartość kartonu w dwie chwile. A teraz?
Mam wyrzucić opakowanie? Całą tę farbę, folię, papier, logotypy
i kody paskowe? Poza tym, to całkiem niebrzydki przedmiot:
lakierowany, błyszczy się w świetle; kolorowy, estetyczny, no
szkoda po prostu.
Po prostu było późno i zamknięto bazar. Na bazarze
nie dają w kartonie, tylko w szklance. Potem wkładają ją do miski
z wodą, nie wiem, czy rzeczywiście myją. W każdym razie:
ostatnimi czasy rzadko zdarza mi się jeść coś z opakowania i
teraz, gdy kupiłem sok, nie wiem co zrobić z kartonem. Nagle
znalazłem się z powrotem w "cywilizowanym" świecie i ten
świat wydał mi się strasznie dziwny. Wiedzą Państwo, że gatunek
zwany homo sapiens wkłada mnóstwo pracy i materiału w
przedmioty, które używa się przez kilka minut, a potem je wyrzuca?
Niektóre osobniki z tego gatunku, zwane Ministrami Środowiska,
wymyślają akcje mające na celu wyrzucanie tych przedmiotów do
specjalnych pojemników, aby materiał można było użyć ponownie.
W ten sposób homo sapiens nie marnowałby już materiałów,
a jedynie pracę. Nikt jednak jeszcze nie wpadł na to, żeby nie
marnować ani jednego, ani drugiego i pić soki ze szklanek, o czym
od dawna wie podgatunek latinoamericanus.
* * *
W Chincha jedzą koty. Niestety, nie miałem okazji.
Nie skręciłem również z Chincha w stronę Andów, bo
Andy
na północ od Limy już wystraszyły mnie deszczem. Mimo
wszystko chciałem odwiedzić Ayacucho. W Ayacucho odbyła się
ostatnia z wielkich bitw wojen o niepodległość, a ja odwiedziłem
już wszystkie inne najważniejsze pola walk kampanii południowej:
Boyaca, Pantano de Vargas, Pichincha, Junin. Zostawiłem rower u
kotojadów i do Ayacucho pojechałem autobusem.
Dziś jedziemy z Divino Señor Tours, z Cudowny Panem
znaczy. Jadę na piętrze, okno panoramiczne. Pokazali amerykański
film o strzelaninach i murzynie ochroniarzu i poczułem brak miłości.
Potem pokazali amerykański film o marsjanach i poczułem, że
ogarnąłem ogólny porządek świata (w sensie, że niedługo znikną
państwa narodowe i państwa w ogóle i światem będą rządzić
korporacje, w ten sposób wrócimy do czasów feudalizmu z tą jedyną
różnicą, że będziemy mniej okładać się po mordach i mniej
chodzić do kościoła).
W Ayacucho powietrze jest tak suche, że krwawią mi
nozdrza i zastanawiam się, czy to prawda, że Kolumbia wysłała
Paragwajowi kontener maczet na wojnę trójprzymierza w XIX wieku.
Chyba nie, wtedy jeszcze nie było kontenerów. Są za to Zaduszki,
przed cmentarzem w Quinua baby sprzedają kawałki pieczonej świni,
są kwiaty, znicze i muzyka.
Peruwiańczycy są bandą nawiedzonych nacjonalistów i
imperialistów, zupełnie tak jak my, Polacy. Uważają, że dawne
państwo Inków to dzisiejsze Peru (że dawna RP Obojga Narodów to
dzisiejsza Polska), że wszyscy ich okradli (że wszyscy ich
okradli), że powinno się wrócić Peru Ekwador, ćwierć Kolumbii,
pół Brazylii i Chile (Mołdawię, Słowację, Białoruś, pół
Ukrainy i ćwierć Rumunii). Nikt nie pyta o zdanie ani
Kolumbijczyków, ani Białorusinów.
Aha, no i uważają, że Boliwar ukradł im Boliwię,
chociaż Boliwia od 1776 roku znajdowała się pod administracją
Buenos Aires, a Boliwar urodził się siedem lat później. Próbują
również udowodnić, że wojny o niepodległość zaczęły się i
skończyły w Peru, chociaż wszyscy wiedzą, że Lima to było
najbardziej prohiszpańskie miasto pod słońcem, a pod Ayacucho
żołnierzy kolumbijskich, argentyńskich i chilijskich dowodził
Wenezuelczyk. I ja rozumiem, że wszyscy potrzebują narodowego mitu,
ale jakby tak jeszcze ten mit nie był tak bardzo mityczny – to
jest: abstrakcyjny - to naprawdę byłoby nieco lepiej.
* * *
Po drodze jest taki wiatr, jak ten, o którym pisała
Wiśniewska w Vardo: "Można o nim napisać, że wieje bardzo
mocno albo że nawet strasznie, że duje i dmie, i tak dalej. Ale on
napierdala. I to tak, że w końcu chcesz się bić". A
najgorsze jest to, że zawsze przegrywasz, bo możesz zbierać siły,
możesz się mobilizować i się nie dawać, a on i tak,
niewzruszony, będzie napierdalał od Talary, po Camana, przez całe
dwa i pół tysiąca kilometrów peruwiańskiego wybrzeża, i to
prosto w twarz. Wkładam cieplejsze ubranie i siadam na murku przed
jednym z opuszczonych domów. Zbliżam się dopiero, gdy Juana
zabiera sprzed domu pierwsze stoły i krzesła.
|
Ayacucho |
|
Obelisk bitewny |
|
Ocean |
|
Mariategui |
|
Ptacy |
|
Spadek |
|
Złoto |
|
Oaza |
* * *
Byłoby może nawet bardziej monotonne, niż osiemset
kilometrów po peruwiańskiej pustyni na północ od Limy gdyby nie
to, że w Limie kupiłem dobrą książkę.
"Przetrwanie feudalizmu na wybrzeżu przekłada
się na wątłość i ubóstwo życia miejskiego. Liczba większych
miejscowości i miast na wybrzeżu jest nieznaczna. Natomiast wieś z
prawdziwego zdarzenia niemal nie istnieje, nie licząc nielicznych
skrawków ziemi gdzie pole wciąż rozpala radość upraw w otoczeniu
sfeudalizowanego rolnictwa."
I dalej:
"
Miasta, zgodnie z prawami geografii ekonomicznej,
powstają zazwyczaj w dolinach, w miejscu, gdzie przecinają się ich
drogi. Na peruwiańskim wybrzeżu bogate i obfite doliny okupujące
istotne miejsce w statystykach produkcji narodowej, nie powołały
dotąd do życia żadnego miasta. Ledwie od czasu do czasu na
skrzyżowaniach i przy przystankach majaczy jakaś osada, jakieś
miasteczko w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców
ni miejskich szat. W niektórych przypadkach, jak w dolinie Chicama,
latyfundium dławi miasto."
W końcu:
"
W warunkach feudalizmu europejskiego istniało - pomimo
gospodarki ściśle rolniczej - więcej czynników napędzających
wzrost i życia w miastach, niż w przypadku półfeudalizmu
peruwiańskiego [po uzyskaniu niepodległości]. Wieś potrzebowała
usług miasta, nawet w ograniczonej formie w jakiej to ostatnie mogło
funkcjonować. Z drugiej strony, oferowała miastu pewną liczbą
produktów rolnych. Tymczasem [nasze] posiadłości ziemskie na
wybrzeżu wytwarza bawełnę i trzcinę cukrową dla odległych
rynków zagranicznych. Zapewniwszy sobie transport tych produktów,
latyfiundium interesuje się jakąkolwiek komunikacją z własnym
sąsiedztwem co najwyżej w stopniu drugorzędnym. Uprawy owoców i
warzyw, jesli nie zniknęły całkowicie, są przeznaczone tylko i
wyłącznie na wyżywienie latyfundium. Miasto w wielu dolinach nie
otrzymuje niczego od wsi ani też niczego na tej wsi nie posiada.
Żyje przeto w mizerii, żyjąc z tego czy innego z drobnych zajęc
miejskich, z ludzi dostarczanych do pracy w latyfundium, ze smutnej
męki stacji przesiadkowej, przez którą przejeżdżają rocznie
tysiące ton owoców ziemi [przeznaczonych na eksport]. (...)
Latyfundium, w ogromnej liczbie przypadków, zamyka całkowicie swoje
drzwi na wszelką wymianę handlową z sąsiadami (...). Ta praktyka,
z jednej strony, wzmacnia zwyczaj traktowania chłopa jako przedmiotu
a nie jako osoby, z drugiej zaś: uniemożliwia, by miasta miały do
spełnienia funkcję, która gwarantowałaby ich utrzymanie i rozwój
w ramach gospodarki wiejskiej dolin wybrzeża. Latyfundium,
zawłaszczając sobie ziemie i przetwórstwo, handel i transport,
odbiera środki do życia miastu, skazuje je na obskurne i podłe
egzystowanie.
Przemysł i handel miast poddane są kontroli, regulaminom
i podatkom miejskim. Życie i usługi społeczne żyją włąśnie
dzięki tym aktywnościom. Natomiast latyfundium ucieka od tych reguł
i należności. Może stanowić dla przemysłu i handlu miejskiego
nieuczciwą konkurencję. Więcej: jest w stanie je zruinować."
Po przeczytaniu tych kilku zdań podróż po peruwiańskim
wybrzeżu staje się pasjonująca. Pasjonujące jest konkretnie
przekonywanie się, że stan rzeczy opisany w 1928 roku przez Jose
Carlosa Mariategui w książce "Siete ensayos de interpretacion
de la realidad peruana" pozostaje właściwie niezmienny.
* * *
Zostały ściany i wieże. Ołtarz i całe wnętrze
wywieziono kilkadziesiąt lat temu do Limy. Szkielet pozostał wśród
winnic San Jose. „Mamy dwa wielkie trzęsienia ziemi na sto lat.
Ten kościół przeżył już sześć” - opowiada mi starszy
mężczyzna, kiedy jem jajko na twardo w przydrożnym
bistrze-sklepiku-barze-klubie bilardowym. Żyje w jednym z tych
zakurzonych domków ściśniętych razem na skraju doliny: patrząc
na nie ze szczytu osiemnastowiecznej wieży ma się wrażenie, że
wszystkie są przykryte jedną wielką płachtą falowanej blachy.
Wieczorami słucha techno cumbii, w dzień pracuje na plantacji, a
jutro rano zobaczy mnie, jak składam namiot na betonowym boisku
przed szkołą.
* * *
Dowiedziałem się o tym jeszcze
w
drodze do Limy. Na mapie Antaminę – jedną z
największych kopalni miedzi na świecie – miałem zaznaczoną tak,
jakby była to miejscowość jedna z wielu. Ale tak nie jest. Do
zajmującego całą kotlinę obozu nie można ani wjechać, ani tym
bardziej kupić tam płatków owsianych. Zbliżyłem się do wejścia,
gdzie w sterylnych warunkach sztucznie wszczepionych w otoczenie
dziewiczych gór zdobionych obsranymi zadkami owiec umundurowani
pracownicy czekali na kontrolę przed wejściem. Zapytałem czy nie
dałoby się załatwić czegoś do jedzenia. Wartownik wykazał się
niebywałą inicjatywą i już za pół godziny zjawili się
przybysze z jeszcze innego, stołeczno-biurowego świata. Tej nocy
miałem spać owinięty w skóry w pasterskiej szopie lepionej z
błota i krowich placków, a teraz rozmawiałem z elegancką
blondynką patrzącą na mnie przez nieskazitelnie czyste okulary, ze
smyczą googla na szyi i kompletem ubrań prosto z galerii handlowej.
Dali mi plastikową torbę z jedzeniem, taką samą, jaką dziesięć
tysięcy pracowników kopalni dostaje jako suchy prowiant. Wszystkie
produkty, jakie tam znalazłem, pochodziły z importu lub z lokalnych
oddziałów korporacji międzynarodowych (nie mogło zabraknąć
coca-coli, rzecz jasna). Nawet jabłka były ze Stanów Zjednoczonych
(po trzech latach w Ameryce Łacińskiej podniebienie niezawodnie
rozróżnia jabłka z USA od jabłek z Chile i – w przypadku Peru,
gdzie owszem, rosną jabłka – od jabłek miejscowych).
Latyfundium eksportowe czy kopalnia są jak pasożyt. Wgryzają
się w ciało ofiary, wysysają zeń co najlepsze, a gdy ofiara
umrze, przenoszą się na następną. Zazwyczaj stosują któryś z
rodzajów zasłon dymnych dla osłaniania swej pasożytniczej
działalności: czarują „nowymi miejscami pracy” w postaci
stanowisk dla robotników opłacanych najniższą krajową, ogłaszają
programy „wspierania społeczności lokalnej” budując po placu
zabaw w każdej z okolicznych wiosek, no i oczywiście płacą
podatki od eksportu bezpośrednio władzy centralnej, dzięki czemu
władza centralna może czuć się jeszcze bardziej niezależna od
obywateli. Ale to wszystko nic nie daje. Nie wchodząc zbyt głęboko
w złożoność działalności kopalni, zatrzymajmy się na suchym
prowiancie. Mamy dziesięć tysięcy worków z jedzeniem. Dziennie.
Gdyby chociaż jeden produkt z takiej torby pochodził od producentów
lokalnych, pomogłoby to w rozwoju regionu o stokroć bardziej, niż
wszystkie place zabaw świata. Ktoś przecież musiałby ten element
prowiantu wyprodukować, przygotować, umyć, zapakować, przewieźć
i tak dalej. Powstałyby nowe przedsiębiorstwa, wzrosłyby stare. A
tak, Antamina rozkopie kilka dolin centralnych Andów, zatruje wodę
w całej okolicy, wysadzi w powietrze parę szczytów o pięciu
tysiącach metrów, a jak skończy się miedź, właściciele spakują
walizki i wyjadą, a gospodarka regionu pozostanie taka, jak
kilkadziesiąt lat wcześniej.
* * *
W krypcie zachowały się ślady fresków. Kości
popakowano w kartony. Stoją na zewnątrz grobowców w sąsiedztwie
opakowań po chipsach, plastikowych butelek i martwych gołębi. Ktoś
znalazł kości twarzy – widać górną szczękę, nos, policzki –
i położył osobno. Inni to potem oglądają: przy wejściu
widziałem napis wydrapany na pamiątkę zeszłorocznej wizyty klubu
seniora z Ica. To mogła być głowa jakiegoś mądrego spowiednika,
który dawał dobre rady, prowokował przemyślenia. Mogła to być
szczęka zadufanego w sobie proboszcza, który przez całe życie
ujadał jak wściekły pies na mieszkańców San Jose. A potem
wszyscy o nim zapomnieli i teraz leży w sąsiedztwie śmieci i
ptasich fekaliów. Wybudował sobie pokaźną kryptę żeby spoczywać
w pokoju w eleganckim otoczeniu, ale nie wziął pod uwagę, że
główna różnica między kapitalizmem neokolonialnym a feudalizmem
katolicyzującym polega na tym, że ten pierwszy nie buduje
kościołów.
* * *
To był zły dzień i nikt nie miał co do tego wątpliwości.
Wypadek w Chala, w Pampa Redonda, no i jeszcze ta dziewczynka
zmiażdżona przez ciężarówkę, „w gumowych rękawicach
policjanci musieli zbierać ją do worka”. Mi tylko pękła opona
bo jakiś kretyn wysypał śruby na szosę, pozdrawiam go bardzo
serdecznie z tego miejsca.
Makaron, marchewka, pieprz czarny, awokado, mnóstwo świeżej
bazylii no i oczywiście oliwa z oliwek. Za plecami szarżują tiry,
w rękach aluminiowa menażka z harcerskiego na Grzegórzeckiej, poza
tym piasek jak okiem sięgnąć. Spróbowałem i zaraz przypomniało
mi się, że Gerardina, mama Adriany, przygotowała mi w Caracas coś
podobnego. Włożyłem słuchawki, włączyłem „Mi pueblo me hace
cantar”, Ali Primera, //w moim miasteczku księżyc jest tak wielki
i tak piękny, że koguty budzą się tylko po to, by mu śpiewać//,
i nagle dookoła, w środku pustyni, urosły drzewa, zaszemrały
potoki, zaśpiewały ptaki i rozniósł się ciężki zapach kakao. I
jasne, ja wiem, że z parmezanem byłoby lepsze, ale tak się składa,
że na środku peruwiańskiej pustyni nie jest tak łatwo dostać
parmezan. Co innego jeśli chodzi o oliwę.
* * *
Na siedmiuset kilometrach między Ica i Arequipą nie ma miast,
jeśli nie liczyć niewielkich Nazca (27 tysięcy mieszkańców) i
Camana (13 tysięcy). Na trzystu kilometrach między Limą a Ica tez
jest pusto. W sumie tysiąc kilometrów pustyni przecinanej co jakiś
czas pasami dolin rzek schodzących z Andów. Te doliny wypełnia
zazwyczaj w sposób całkowity zielony owal plantacji. Na jej skraju
majaczy jakaś osada, jakieś miasteczko w stagnacji, malaryczne,
blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat.
W miejscu, gdzie Panamericana wypuszcza odbicie w lewo na Yaukę,
obie strony szosy okupują niekończące się rzędy stoisk z
oliwkami. Zbliża się noc, więc zostaję. W Yauce prawie wszystkie
domy stoją przy jedynej ulicy. Niektóre wdrapały się nieco na
skarpę ograniczającą wilgotną wyrwę skradziona pustyni przez
wody rzeki. Budynki są szare, widać, że dawno ich nie malowane.
Ludzie też zdają się szarzy, a wieczorem wszystkie budki z
jedzeniem sprzedają skrzydełka kurczaka smażone na nieznośnie
starym oleju palmowym. Zresztą, i tak niewielu kupuje. Jest kilka
kawiarenek internetowych i pustawe sklepy, których zaopatrzenie
rośnie w miarę, jak stoją bliżej głównej drogi, chociaż
centrum Yauki jest od niej sporo oddalone. W starym domu na głównym
placu ktoś zostawił otwarte okno. Widzę przez nie pusty pokój i
telewizor. Sąsiedni budynek jest opuszczony, zresztą nie tylko ten.
* * *
Wygląda na to, jakby kraby nabrały zaufania. Wciąż uciekają,
ale już nie tak daleko: przystają na skraju swoich studzienek na 2,
3, 4 metry ode mnie. Obserwują mnie, ważą, czy można wyjść.
Któryś z ptaków złożył trzy zielone jaja w czarne kropki i
zakopała je w piasku. Ocean szumi, jak zawsze.
Krabów jest całe mnóstwo, na pewno setki. Zdobią plażę
czerwonym kożuszkiem swoich ciał. Poruszają się sztywno,
mechanicznie i niesłychanie szybko. Przeszukują wyrzucone przez
fale pancerzyki innych skorupiaków: robią szybką rewizję
szczypcami, pakują do pyszczków co zjadliwe i przeskakują
błyskawicznym ruchem o centymetr dalej.
* * *
„
W czasach caudillizmu wojskowych, zamiast wzmocnienia
mieszczaństwa, wzrosła w siłę arystokracja ziemska. W sytuacji,
gdy handel i finanse znajdowały się w rękach obcokrajowców,
ekonomicznie nie było możliwe pojawienie się [rodzimej] silnej
burżuazji miejskiej. Hiszpańskie tradycje edukacyjne, całkowicie
obce celom i potrzebom industrializacji i kapitalizmu, nie
przygotowywała handlowców i techników, a prawników, filologów,
teologów, etc. Ci zaś, jeśli przypadkiem nie czuli specjalnego
powołania w kierunku jakobinizmu czy demagogii, z konieczności
tworzyli klientelę kasty posiadaczy. Kapitał handlowy natomiast,
niemal wyłącznie zagraniczny, nie mógł robić nic innego jak
zrozumieć się i stowarzyszyć z tą samą arystokracją, która w
ten sposób – jawnie lub w ukryciu – zachowywała przewagę
polityczną w kraju.”
* * *
Jeśli literatura anglojęzyczna (a także polska) nazywa któregoś
z latynoamerykańskich przywódców dyktatorem, to zapewne dlatego,
że ten nie zrozumiał się i nie stowarzyszył z arystokracją
ziemską. Więcej: sprzeciwiał się jej pozycji oligarchicznej,
praktykom feudalnym i neokolonialnym, a na domiar złego szukał
transformacji społecznej i niezależności gospodarczej, patrz:
Allende czy Castro. Stanom Zjednoczonym tacy ludzie się nie
podobają, ponieważ Stany Zjednoczone bohatersko walczą na całym
świecie o wolność i swobodę. Dokładniej: o swobodę handlową
rodzimych producentów broni i innych dóbr przemysłowych.
Juan Velasco Alvarado był prezydentem Peru od 1968 roku.
Przeprowadził reformę rolną rozdając chłopom ziemię
arystokracji. Znacjonalizował kopalnie i doprowadził do wzrostu
roli państwa w gospodarce, celując w zaspokojenie popytu
wewnętrznego i rozwój rodzimej produkcji przemysłowej. Wprowadził
do szkół język keczua i zerwał stosunki dyplomatyczne ze Stanami
Zjednoczonymi. W 1975 roku, w wyniku zamachu stanu, miejsce Velasco
zajął Francisco Bermudez, absolwent National War College w
Waszyngtonie. W Ameryce Łacińskiej trwała
Operacja
Kondor, w której straciło życie kilkadziesiąt tysięcy osób,
których poglądy polityczne nie podobały się prezydentowi Stanów
Zjednoczonych.
* * *
Gdy siadam między ścianami restauracji, wszystko cichnie.
Uspokaja się podskórna nerwowość zrodzona z nieustających
uderzeń fal powietrza, z trzydziestutonowych tirów wyskakujących
zza pleców. Tak, a więc zapada spokój, w którym co jakiś czas
pojawia się i zaraz niknie kilka słów. Juana wychodzi do kuchni
podgrzać zupę. Zamykają się za nią blaszane drzwi, ale i tak
znam każdy ruch Juany. W ciszy doskonałej delikatny brzęk pełnego
półmiska rosołu o porcelanowy talerzyk jest nie do pomylenia.
* * *
Za zjazdem na Aplao podjazd w kierunku Arequipy
wypłaszcza się. Świeżo po obiedzie w ogóle nie czuję, że
podjeżdżam. Dopiero późnym popołudniem lekkie nachylenie daje mi
się we znaki. Na kilkanaście kilometrów przed El Alto pustynie
zastępuje zielona kratownica pól, powietrze wilgotnieje, pachnie
życiem. Nie widać domów, gdzieś dalej, po lewej, na horyzoncie
majaczy kilka wyższych budynków. Na mapie nic w tym miejscu nie
zaznaczono, ale skoro budynki, skoro pole, to gdzieś tam musi być
jakaś miejscowość, jakiś przykurzony placyk czy dom parafialny
gdzie można by było przenocować.
Wjeżdżam do El Pedregal i nie wierzę. Miasto
dosłownie rośnie w oczach: w miarę jak zagłębiam się w zieloną
wyspę na morzu pustyni, mnożą się domy, sklepy, składy artykułów
rolniczych, potężne, nowoczesne gmachy szkół, trzy stadiony i
hale sportowe, cały rząd targowisk, a do tego lśniąca jednostka
strażacka, na pewno największa z tych, które widziałem w Peru.
Wszystko to wtopione w otoczenie nieskazitelnej czystości, zadbania,
równych chodników, wystrzyżonego trawnika, w atmosferze
dynamicznej aktywności i samozadowolenia. Solidność,
uporządkowanie i zapach nawozów, wspomnienie szwajcarskiej
prowincji nasuwało się jednoznacznie.
W 1971 Juan Velasco Alvarado podpisuje dekret o specjalnym
projekcie Majes Siguas. Przy pomocy systemu tuneli i kanałów,
gigantyczna inwestycja rządu centralnego przekierowuje wody ze
zlewni Atlantyku do zlewni Pacyfiku. O kredyt międzynarodowy trudno:
to znaczy byłoby dużo łatwiej, jeśli pożyczone pieniądze
miałoby się przeznaczyć na import. Velasco wie, że to nie tędy
droga i zgadza się na gigantyczne oprocentowanie, aby tylko osiągnąć
cel, czyli wzmocnić produkcję krajową. Na pustynnej pampie Majes
drąży się kanały irygacyjne i już w latach osiemdziesiątych
kiełkują pierwsze uprawy. Ziemie sprzedaje się lokalnym rolnikom:
chodzi przeważnie o niewielkie tereny po 5-8 hektarów. Wyrastają
na nich warzywa na rynek peruwiański – zieminiaki, cebula, zioła
i inne – i owoce, w dużej mierze przeznaczone na eksport do
sąsiedniej Boliwii (a nie za ocean).
A teraz, proszę Czytelnika, przepis na pustkę. Przepis na pustkę
jest bardzo prosty! Najpierw należy stowarzyszyć się z Unią
Europejską i kupować bezcłowo cukier z zachodu, bardzo tani dzięki
dopłatom, które dostają rolnicy na zachodzie. W ten sposób
niezawodnie wykończymy własnych rolników i cukrownie. Następnie
należy wejść do Unii Europejskiej i rozdać rolnikom renty
strukturalne z zamian za wyzbycie się ziemi, i zapominając, że
dzieci tych rolników nie będą już miały ani ziemi, ani renty
(będą natomiast mogły na wolnym rynku zakupić zachodnie części
żeby stuningować sobie dwudziestoletnie golfy). Dzięki tym
operacjom nikt już nie będzie woził produktów rolnych na targ w
gminnym miasteczku, bo tych produktów już w ogóle nie będzie.
Zamkną się więc targi, a za nimi sklepy obuwnicze, fotograficzne i
piekarnie. Jeśli jeszcze mało ci pustki, możesz sprywatyzować
lokalny zakład produkcji autobusów czy ciężarówek, który na
zasadzie wrogiego przejęcia kupi jakiś Francuz i doprowadzi do
bankructwa. No, bo chcesz koniecznie wszystko sprzedać, a akurat tak
się składa że wychodzisz z komunizmu, to kto to kupi? Ten, kto ma
pieniądze, wiadomo. A kto je ma? Nomenklatura i obcokrajowcy,
proste. Po wyżej wymienionych zabiegach możesz mieć pewność, że
wszyscy wyjadą do Wrocławia, Poznania czy Dublina. Dostaniesz za to
powiatowe
miasteczka w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich
rumieńców ni miejskich szat. Tylko
potem, za dwadzieścia lat, nie pytaj że ojej a skąd to Warszawa ma
nagle pięć milionów mieszkańców.
* * *
Pochodzę z kraju, w którym nic się nie da i nic się
nie opłaca. Jednocześnie owszem, opłaca się robić rzeczy, które
wydają się stosunkowo bezsensowne. Produkuje się na przykład
kartony, lakieruje się ładnie i ozdabia tylko po to, by używać je
przez kilka minut, i by następnie je wyrzucić. Nie opłaca się
natomiast mieć krowy. Dokładnie to nie opłaca się sprzedawać
mleka takiej krowy, bo należy je wówczas poddać wszystkim zabiegom
zalecanym przez Unię, a to kosztowne. Te zabiegi są bardzo
potrzebne, oczywiście. Na przykład aby wyprodukować jogurt zgodnie
z zaleceniami Unii należy zabić bakterie w mleku tak, by mleko
spełniało zalecenia Unii, a następnie dodać do tego mleka
bakterii tak, by powstał jogurt spełniający zalecenia Unii. Nie
opłaca się również uprawiać pięciu hektarów, bo wówczas nie
stać człowieka na traktor, a w ogóle to lepiej te hektary sprzedać
i dostać rentę strukturalną. Zarobi się więcej niż na roli, bo
skoro już żyjemy w podobno wolnym rynku i Niemcy mają większe
dopłaty niż Polacy, to się potem okazuje, że niemieckie jest
tańsze.
W ubogich, zacofanych i w ogóle straszliwych – jak
to się je przedstawia – krajach trzeciego świata, takich jak
Peru, okazuje się, że od czasu do czasu coś się da. Można na
przykład uprawiać pięć hektarów i żyć nieźle. Bez traktora?
Nie no, można się umówić z piętnastoma kolegami, którzy też
mają po pięć hektarów, i założyć spółdzielnie. Wówczas
dostajemy rozwiązanie typu wilk syty (rolnik jeździ traktorem) i
owca cała (zamiast pięciu złotych na godzinę sezonowo i bez umowy
rolnik ma zyski z całych pięciu hektarów, a do tego, gratis,
samorealizację i satysfakcję z pracy na zysk własny a nie na zysk
cudzy). W Polsce spółdzielnie nie są w modzie, bo spółdzielnia
to już prawie komunizm, Związek Sowiecki, zło i szatan. No i nie
dostaje się za nie rent strukturalnych, z tego co wiem. A jeśli
wiem źle, to mnie proszę poinformować, jestem bardzo otwarty na
słuchanie dobrych wieści!
W Peru da się również – i to da się od dwóch
tysięcy lat – czerpać wodę z pustyni. Nacina się w ziemi wąskie
kanaliki, z tych kanalików po kropelce kapie woda, więc się te
kanaliki łączy większym kanałem, tam już się tworzy niewielka
rzeczka, i tą rzeczką nawadnia się pola. Tak na przykład do dziś
dzień funkcjonują uprawy w Achaco, niedaleko Nazca. Kanały
czyszczone są w czynie społecznym, komunistycznie, zbierają się
użytkownicy wody i sprzątają, o proszę, da się. A jeśli chodzi
o działania na większą skalę, to przecież zawsze można liczyć,
że jakiś krewki Velasco przekieruje wody spływające z jednego
oceanu tak, by spływały do drugiego, a w efekcie na pustyni wyrosną
ziemniaki, jaki problem.
* * *
Rano całe patio restauracji wypełniał
nawiany piach. I już od rana wiało, już burczały tiry, już
składałem namiot. Juana pojawiła się z kubkiem herbaty i
alfahorem. Alfahory to ciastka przekładane krówką. Sławne
alfahory z Acari, sprzedają je tak mniej więcej między Nazca i
Ocoña. Dalej na południe, w Camana, mają już inne, gorsze. Te z
Acari mają solidną porcję tofi i delikatne ciasto. Produkuje się
je z mleka niespełniającego zaleceń Unii, a na opakowaniu nie
wypisano informacji o ilości kalorii, ale i tak są bardzo dobre.
Stanowiły zdecydowanie najsłodszy element monotonnych ośmiuset
kilometrów po peruwiańskiej pustyni. Najlepsze są te świeże, ale
rozwożą je tylko raz w tygodniu. Juana miała z poprzedniego dnia.
Później miałem okazję jeść alfahory pięciodniowe, a jeszcze
później zacząłem za każdym razem pytać kiedy dojechała
dostawa. Tak, no więc Juana pojawiła się z kubkiem herbaty,
alfahorem i broszurą Świadków Jehowy. Potem podsunęła mi małą,
białą karteczkę zapisaną do połowy, wpisz tutaj imię i
nazwisko, żebym się za ciebie modliła. Tak, bardzo dobrze, a kiedy
wrócisz?, nie?, no, ale jakbyś jednak wrócił to już wiesz, że w
razie czego tutaj masz gdzie spać.
|
Nawa boczna |
|
Kościoł |
|
Księże kości |
|
Księża buzia |
|
Linie Nazca |
|
Kanały Achaco |
|
Kanał z tych większych, świeżo wysprzątany z zielska |
|
Pustynia |
|
Wybrzeże |
|
Yauca |
|
Jedzonko |
|
Trasa |
|
Znowu ptacy |
|
Plaża |
|
Obóz |
|
Deptak przy głównej alei w El Pedregal |
|
Krowy |
|
Projekt irygacji Majes I |
|
Tu powstanie projekt irygacyjny Majes II |
|
Jakość, którą pan zna |
|
Zdecydowałem używac kondony |
|
Alfahor w doborowym towarzystwie kawy |
Dziękuje za spory kawałek do czytania
OdpowiedzUsuńRowniez dziekuje za przyjemnosc plynaca z czytania
OdpowiedzUsuńŚwietne historie i jeszcze lepsze zdjęcia - przeczytałam artykuł w podróży pociągiem i zapisałam sobie adres, żeby w domu obejrzeć resztę materiałów.
OdpowiedzUsuńJuana pewnie nie jest jeszcze świadoma tego, jakie ma szczęście, że nie musi żyć w dużym mieście i brać udział w codziennych absurdach związanym z upchnięciem kilku milionów osób na kilkunastu kilometrach kw. Sam mieszkam w duży mieście i rzygam już nim. Człowiek na prawdę nie wiele potrzebuje do życia, większość zdobyczy współczesnej cywilizacji nie jest mu potrzebna, a ostatecznie i tak wszyscy będziemy martwi. Szkoda więc czasu na pogoń za ciągłym zarabianiem pieniędzy aby kupować nie potrzebne nam rzeczy. Szkoda czasu na ciągłe stanie w korkach, kolejkach, tracenia czasu na wykonywane niepotrzebnej pracy itp.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Lolo
Bardzo dobry tekst. Aż dziw, że w tych czasach ktoś jeszcze pisze tak dobre i długie formy. :)
OdpowiedzUsuńDzięki : ).
UsuńTo rzuć okiem na te dwa teksty, w podobnej formie, może Ci się spodobać:
(Boliwia) fizyk-w-podrozy.blogspot.com/2017/03/boliwia-na-zimno-toast-wigilijny.html
(Paragwaj) http://fizyk-w-podrozy.blogspot.com/2017/03/co-my-tu-robimy.html
Ładnie to wygląda.
OdpowiedzUsuń