Ludzie: napełniać się młodością
Wszyscy moi koledzy, którzy mieli raka,
umarli. Wszyscy – w otoczeniu rodziny. Żona, bracia i dzieci wozili ich do
lekarzy, sadzali na kanapie, mówili: nic nie rób, nie wysilaj się, jesteś
chory, nic nie możesz zrobić. Oni nie umarli na raka, tylko na depresję, na
bezczynność.
Hernan |
Dom leży na obrzeżach miasta. Bardzo
dosłownie: po przeciwnej stronie ulicy nie ma już kolejnego rzędu zabudowań,
tylko uprawy quinuy i lucerny. Te drugie – zielenią się soczyście. Te pierwsze
– przechodzą z żółcieni w czerwień, a to oznacza zbliżające się żniwa. Pola
schodzą stopniowo do rzeki. Znów: bardzo dosłownie, bo zorganizowane według
inkaskiej techniki tarasowej. Pas równej ziemi, stopień w dół, znowu równy pas,
znowu stopień: jak inaczej uprawiać strome, andyjskie zbocza?
Jest najstarszy w domu, siedemdziesiąt lat,
starszy brat – tak mówi o sobie. Wstaje najwcześniej, piąta, piąta trzydzieści.
Wsiada na rower – nie rusza się z domu bez roweru – i jedzie po świeży chleb.
Wraca i chowa do szafek kubki i talerze: wolontariusze zmywają po sobie, ale
rzadko przyjdzie im do głowy odłożyć z suszarki na półkę. Hernan zazwyczaj
kończy śniadanie, gdy pierwsi z młodszych braci zaczynają schodzić się do
kuchni.
O dziewiątej, lub nieco później, dzień dobry,
pójdą na działkę, wyspałeś się? Przygniatająca większość z nich, bardzo dobrze,
nie jest z Peru, ale już wiedzą, widziałeś gdzieś drugi nóż?, że tutaj słodki
ziemniak, quinua i napój z płatków owsianych. I że trzeba zamykać drzwi, chyba
został na górze, w jadalni, bo koty.
Widok z okna |
Quinua |
żniwa |
Technika tarasowa |
Góry |
Nowy nie wiedział co robić. Tak jak każdy,
kiedy jako nowy po raz pierwszy odwiedził działkę. Nowy był z Belgii. Stanął w
drzwiach i usiłował ogarnąć wzrokiem całość: ściany z butelek osadzonych w
glinianej masie, bambusowe meble, szyby samochodowe, witraże, białawe cegły z
lawy wulkanu Chachani pomalowane w kolory tęczy. I pięć osób, które
najwyraźniej usiłowały zorganizować coś w tym bałaganie.
-
Co mogę zrobić? - rzucił Nowy w
przestrzeń.
To było trudne pytanie i wiedział o tym każdy,
kto nie pospieszył z odpowiedzią, tylko uniósł nieznacznie oczy znad kombinerek
czy wiadra z zaprawą murarską z błota, słomy i krowich odchodów. To znaczy:
pytanie było trudne, jeśli oczekujesz konkretnej odpowiedzi. To, co należy
robić – wyjaśnił Max, Chile – to właśnie rozejrzeć się, wypatrzyć jakiś
brakujący element altany – kawałek ściany, okno, drzwi – i czymś go uzupełnić.
Do dyspozycji jest to, co leży naokoło: bambusowe tyczki różnej długości, stare
opony, kawałki blachy i drutu, drewniane palety, szklane butelki i obudowy
głośników.
-
Przez dwadzieścia pięć lat
pracowałem w policji – zaczął Hernan, a Eli przestała na chwilę kroić marchewkę
w niezgrabną kostkę i przyjrzała mu się uważnie. - Potem przyszły zmiany w
polityce i niewygodnym proponowano przejście na emeryturę. Nigdy nie byłem
jakimś fanatykiem obowiązków, policyjnej misji, nie, po prostu robiłem to, co
do mnie należało. Zgodziłem się od razu, chociaż bałem się. Jako policjant masz
mundur, a mundur daje ci automatycznie szacunek społeczny. No i rozkazy: teraz
miałem rozkazywać sobie sam.
-
Tak dobrze, czy drobniej?
-
Tak dobrze. I wiesz co poczułem?
-
No?
-
To było jakby mi ktoś zdjął klapki
z oczu! Przez dwadzieścia pięć lat zdołałem nieco zaoszczędzić. Na emeryturze
zająłem się handlem głośnikami dużej mocy. Jeździłem z nimi do Brazylii,
Argentyny, Paragwaju i mówiłem sobie: to to wszystko naprawdę istnieje? Świat
taki wielki, taki bogaty, a ja spędziłem ćwierć życia na posterunku.
I Nowy patrzył. W końcu wziął się za
uzupełnianie luki nad drzwiami. Przyciął kilka listewek z jasnego drewna, po
czym zaczął szukać młotka – ale młotek był zajęty – i gwoździ – ale wszystkie
były tępe i krzywe – i entuzjazm nieco z niego uszedł. Przysiadł się do Igora,
Brazylia, który palił i czekał na kombinerki, których używał Max do mocowania
drutem szkieletu kopuły.
-
Na co ta kopuła? – zainteresował
się Nowy.
-
Chcą tu nasiać ziół, ale słońce
wypaliłoby je w jedno popołudnie. Kopuła ma dać trochę cienia. Która godzina?
-
Dwunasta punkt.
-
Czyli już tylko godzina do obiadu
– Igor uśmiechnął się pod krótkim wąsem.
-
A co na obiad?
Kopuła |
Adobe i butelki |
Kolory |
Fajrant |
Kawałek ściany, twórczość własna autora |
Eli |
Furtka |
Radio |
-
Słodkie ziemniaki pokroimy w grube
plastry i obtoczymy w masie z quinuy, płatków owsianych i warzyw.
-
To chyba jednak trzeba było
drobniej tę marchewkę?
-
Nie, Eli, marchewka jest do zupy.
-
No a czemu zostawiłeś biznes z
głośnikami?
-
Podczas pracy w policji w weekendy
studiowałem prawo. Jako adwokat brałem od czasu do czasu jakieś drobne sprawy.
Gdy wyszło to z rakiem, przestałem jeździć z głośnikami, żeby być tutaj, na
miejscu, chodzić do szpitala na terapie, a w międzyczasie mogłem pracować jako
prawnik.
-
To już było po rozwodzie?
Trzy z czterech ścian jadalni są przeszklone.
W ciągu dnia na południe rozciąga się widok na zielone pola, na wschód –
szczyty wulkanów, w zimie białe od śniegu, w lecie – od piasku. Północne okna
wychodzą na ścianę sąsiada, a przed nią: patio zawalone obręczami kół,
kawałkami starych foteli i puszkami po farbach. Nocą przez nieszczelne drzwi balkonowe
i całkowicie otwarte przejście na niewielki taras wpada zimny wiatr, Arequipa
to w końcu ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Najtrudniejszą do
spełnienia – i najczęściej łamaną - domową zasadą jest cisza nocna w
sąsiadującej z sypialniami kuchni. Ciepła kuchnia to zdecydowanie lepsze
miejsce do rozmów niż lodowata nocą jadalnia. Jednak w ciągu dnia w
przeszklonym pokoju na piętrze ze starym drewnianym stołem i kilkoma krzesłami
panuje przyjemna temperatura. Kiedy z działki wracają Nowy, Max, Igor i troje
pozostałych wolontariuszy, Hernan poleca im zanieść talerze na górę. Sam bierze
na ręce wielki gar z zupą i stawia go na kredensie w kącie jadalni. Eli zjawia
się z patelnią pełną słodkoziemniaczanych krokiecików i miską surówki.
-
Diego? - Hernan patrzy po powoli
zapełniającej się sali.
-
Wrócił przed chwilą, jest na
górze.
-
Trzeba go zawołać.
Za chwilę przy stole siada rozczochrany
Argentyńczyk w okularach z grubą, czarną oprawką i bez szkieł. Diego nie chodzi
na działkę. Popołudniami naprawia wszystkie rozlatujące się meble w domu, rano
żongluje na skrzyżowaniach.
-
Ilu nas jest? - pyta Hernan.
Wszyscy zaczynają patrzeć po sobie i liczyć na palcach.
-
Sześć osób z działki – ogłasza Max
– Diego, Eli i pan, panie Hernanie, dziewięć.
-
Dużo gotowania, don Hernan -
dorzuca niepewnie Nowy.
-
Bywało nas już w domu ponad
trzydzieścioro.
Nie powiedzieli już nic. Jedli. Gdy opróżnili
talerze, Hernan poinformował, że jest więcej. Gdy opróżnili to więcej,
zaczęli patrzeć po sobie porozumiewawczo, zachwyceni.
-
Co to było?
-
Powiedz im, Eli, pamiętasz?
-
Słodkie ziemniaki w masie
zbożowo-warzywnej, no i zupa z brokułami, marchewką, cebulą, selerem,
ziemniakami, maniokiem, cukinią, czego tam jeszcze nie było?
-
A sok?
-
No, kto wie, z czego jest sok? -
śmieje się Hernan.
-
Marakuja? - Max.
-
No nie.
-
Mango? - Igor.
-
I...?
-
Banan? - znowu Max.
-
I...?
-
Dodał pan imbiru, prawda? - Nowy.
-
Troszkę, ale jeszcze jeden owoc,
kto wie?
-
Po rozwodzie, i bardzo dobrze.
-
?
-
Z chorobą przyszło mi zmagać się
samemu i to stało się moim atutem. Wszyscy moi koledzy, którzy też mieli raka,
umarli. Wszyscy – w otoczeniu rodziny. Żona, bracia i dzieci wozili ich do
lekarzy, sadzali na kanapie, mówili: nic nie rób, nie wysilaj się, jesteś
chory, nic nie możesz zrobić. Oni nie umarli na raka, tylko na depresję, na
bezczynność. Ja sam chodziłem na badania - chodziłem... jeździłem rowerem!,
rower jest najlepszym przyjacielem starości! – czekałem w kolejce, kupowałem
leki, wracałem do domu, gotowałem sobie obiady z dużą ilością warzyw –
targowisko jest najlepszym lekarzem! - i wyszedłem z tego.
-
Z rakiem, na rowerze?
-
Ba, jeździłem nawet na MasyKrytyczne! Nawet wtedy, kiedy ze względu na terapię musiałem chodzić z cewnikiem.
Któregoś razu ktoś mnie podpatrzył i tak stałem się bohaterem Masy: na koniec
przejazdu wywołali mnie na środek, do mikrofonu: bo najstarszy uczestnik, i mało
tego, jeździ z nami mimo ciężkiej choroby.
Targowisko przy alei Avelino Cáceres to świat
sam w sobie. Właściwie nie jest to jedno targowisko, tylko targowisko
targowisk, dwa długie rzędy obszernych hal o dachach z falistej blachy, w
każdej z nich: rzędy alejek, na każdej z nich: dziesiątki, setki stanowisk;
owoce, warzywa, sery, oliwki, kawa, mięso, wędliny, zioła, sto gatunków
ziemniaków, pękate wory prażonych ziaren kukurydzy, pszenicy i innych zbóż,
barki z gotowymi potrawami, stoiska ze świeżymi sokami, obnośni handlarze
szczoteczek do zębów, mężczyzna z parą różowiutkich warchlaków. Wieczorem,
kiedy Diego skręca na drugim piętrze wiekowe krzesła, Igor na balkonie na
pierwszym wypala kolejne papierosy, Max wyleguje się na materacu w sypialni
obok kuchni, a Nowy zapoznaje się ze smutną prawda, że z prysznica nie leci
ciepła woda, Hernan wsiada na rower zaopatrzony w drewnianą skrzynkę
przymocowaną do bagażnika i jedzie na targowisko.
-
Ludzie, którzy żyją w systemie,
martwią się o to, co będą jeść. Obejrzą coś w reklamie, najdzie ich na coś
ochota, i potem muszą szukać, gdzie by tu dostać to, czego pragną. A gdy
znajdą, muszą zapłacić cenę, jakiej sobie zażyczy sprzedawca. Ja się o to nie
martwię. Jadę wieczorem na targowisko, przejeżdżam się wzdłuż stanowisk,
sprawdzam ceny, co danego dnia jest najtańsze, na co jest sezon, kupuję i płacę
tyle, ile ja chcę zapłacić. Dziesięć, dwadzieścia złotych? I mam jedzenie dla
całej czeredy wolontariuszy.
-
A skąd w ogóle ten pomysł z
działką, z wolontariuszami? - Nowy, już po prysznicu, znalazł Hernana przy
komputerze.
-
Mój syn swego czasu zaczął
przyjmować w domu obcokrajowców. Jeden z nich przyjechał z ideą upraw
organicznych, inny opowiadał o budowie domów z adobe... Jakoś tak te pomysły
się tutaj zbierały i w końcu zdecydowałem się, by zacząć je realizować. Są
ludzie, którzy na starość przywiązują do swoich bogactw, do tego, co zarobili,
mają obsesję na punkcie bezpieczeństwa, na punkcie oszczędzania, by zachować wszystko
co mają, albo zarobić jeszcze więcej. Potem, gdy umierają, ludzie nie
odwiedzają ich po to, żeby sprawdzić jak się mają, ale żeby sprawdzić, czy już
umarli, czy już można dzielić spadek. Mnie te sprawy nie obchodzą: gdy umrę, i
tak nic z tego co mam, nie zabiorę ze sobą na tamten świat. Mnie już niedługo
nie będzie, będzie za to mój syn, wy będziecie. Póki mogę, chcę wspierać mojego
syna, który prowadzi podobny projekt w Wenezueli. Chce pokazać wam, że inny
styl życia jest możliwy, że można uprawiać własne warzywa i owoce bez użycia
środków chemicznych, że z zalegających garaże odpadków można wybudować nawet
dom, że zamiast zanieczyszczać miasta spalinami można poruszać się rowerem, że
– innymi słowy – zarabianie i kupowanie to nie jedyne co można zrobić z własnym
życiem. Bo potem, jak już człowiek ma domy, samochody, tereny, sprzęty, staje
się niewolnikiem tego wszystkiego, musi się cały czas martwić, by to wszystko
zabezpieczyć, by to wszystko utrzymać. Kiedyś też miałem samochód, sprzedałem
go. Po co mi on? Żeby kusić złodziei? Teraz, na stare lata, mam mniej
przedmiotów niż dawniej, mam za to dużo więcej spokoju. Jeżdżę rowerem, jestem
zdrowy i cały czas aktywny, to mi daje siłę i pozytywne nastawienie. Przyjmuję
wolontariuszy z workaway, z couchsurfing, z warmshowers, dom zawsze jest pełen
młodych ludzi, a ja napełniam się ich młodością!
Przed obiadem |
Arequipa |
Masa Krytyczna |
Balkon |
Nowy |
Znowu Arequipa |
Wszyscy |
I ja też tam byłem, ściany z błota lepiłem. |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!