Boliwia, estetyka i Nowy Rok

Jeśli chodzi o estetykę ogólnie, Boliwia to jest – trzeba to powiedzieć jasno i wyraźnie – hardkor (nie używałem tego słowa mniej więcej od czasów, kiedy chodziliśmy z M. w Gorgany, aliści nadszedł dzień by odgrzebać studenckie słownictwo, nawet kosztem niebezpieczeństwa, że zjawi się B. i mi wyrzuci, że „hardkor” to „rażące w uszy zapożyczenie”, na co musiałbym się zgodzić... no ale dopuśćmy „hardkor” na licencji owych gorgańskich wspomnień).

I mało tego. Najczęściej Boliwia w wyścigu za estetyką odpada w przedbiegach, to jest na etapie c z y s t o ś c i. Ja wiem, że to politycznie niepoprawne, że będą tacy, którzy mi to wezmą za postkolonialny europocentryczny świński szowinizm. Powołam się jednak na pioniera polskiego reportażu podróżniczego Kazimierza Nowaka (Afryka na rowerze tam i z powrotem w 5 lat w latach trzydziestych ubiegłego wieku) który się nie certolił i gdy Murzyni byli leniwi, pisał: Murzyni są leniwi. Aha, no więc i ja napiszę: w Boliwii jest, cholera, brudno.

No, z tą estetyką w Boliwii to oczywiście istnieją też wyjątki.
Odkryłem tę prawdę dzisiaj, gdy spacerując wieczorem po mieście zdałem sobie sprawę, że jestem głodny, ale nie mam najmniejszej ochoty wchodzić do żadnego przybytku bistrem zwanego (a trzeba powiedzieć, że nie jestem zbyt obrzydliwy, to znaczy: nie obrzydzam się łatwo i jem co wlezie i gdzie bądź). Do tej pory odpychałem wszelkie przesłanki o takiej czy innej negatywności Boliwii, dobruchając je wyjaśnieniami natury różnorodnej. Trzeba Czytelnikowi wiedzieć, że wśród podróżujących po Ameryce Łacińskiej istnieją dwa stereotypy na temat Boliwii: niemili ludzie i niedobre jedzenie (dodałbym: okropna muzyka). Jako że jestem samozwańczym zwalczaczem podróżniczych stereotypów, nie chciałem w żadnej mierze dopuszczać myśli, że może to być prawdą. I rzeczywiście – wciąż utrzymuję – ludzie w Boliwii okazują się całkiem sympatyczni: mówię to zupełnie serio, bez ironii i bez „ale”. Po prostu są nieco zamknięci, czasem nieśmiali (starsi), czasem znów nieokrzesani (młodzi i ci z samochodami), górsko zadziorni, ale jeśli podejść do nich ze szczerą sympatią a'la colombiana, odpowiadają tym samym, znaczy się: sympatią. Pewnie wielu moich dawnych rozmówców – tych, którzy odsądzali Boliwijczyków od czci i wiary – by nie uwierzyło, ale podczas mego miesięcznego już pobytu w tym kraju zdarzało się, że targowe przekupki rozdawały mi rzeczy za darmo (i to wielokrotnie!), że udało się stargować cenę dowolnego towaru czy że ktoś zaprosił mnie do domu, wypytał, zatroszczył się, pomógł.

Tak, poczciwe ludziska z tych Boliwijczyków, po prostu nie umieją gotować i nie bratają się z mydłem, ale tak poza tym nie ma specjalnie co narzekać. Ale właśnie dlatego nie za bardzo chciałem wchodzić dzisiaj do bistr. Wiedziałem co mnie czeka: tłuszcz na talerzu, tłuszcz pod talerzem, tłuszcz oblepiający ściany, stoliki i krzesła.

Teraz wróćmy do mydła, czyli środka czystości ogólnej. Żeby nie było tak, że ja tu się niesprawiedliwie naśmiewam, bo może oni biedni są i po prostu to z biedy taki troszku nieporządek jest. Otóż nie zgadzam się z tego typu teoriami. Po pierwsze: cholera, szare mydło sprzedawane na kostki jest tanie. Po drugie, kontrprzykład: Kolumbia. Wiele sektorów społecznych Kolumbii (kasta 1, 2 i 0) doświadcza biedy równie dotkliwie, co Boliwia, a jednak, no, powiedzmy to, są czyści. W Kolumbii szare mydło ma kolor niebieski, to znaczy jest to niebieskie mydło, i w najpopularniejszej odmianie nosi dumne imię Rey (Król). I kto był w Kolumbii ten wie, że Kolumbia pachnie mydłem Król i chlorem. Jak poucza redakcja Los puros criollos: może i biedni, ale czyści! Jesteśmy gwałtowni, skorumpowani, tak, ale - ale! - jesteśmy czyści!



Wszystkie sklepy, piekarnie i bistra w Kolumbii również pachną mydłem Król. Nawet te najlichsze, które sprzedają dwudaniowy obiad za 2500 pesos (mniej niż dolar), są nienagannie wysprzątane. Podobnie domy. Zdarzyło mi się nocować w dosłownie szałasie przydrożnym z nierównych cegieł i falowanej blachy, skleconym przez przydrożnych pomywaczy tirów. Budowla z zewnątrz sprawiała wrażenie rudery (i od wewnątrz również), ale posadzka z gołego betonu lśniła czystością i wiecie czym pachniało? Mydłem Król.

A w Boliwii? No, w Boliwii na ogół nie pachnie mydłem Król. W ogóle żadnym mydłem nie pachnie. Ale mniejsza o to, zostawmy ich w spokoju, jak nie lubią mydła to jest ich sprawa. Miało być o estetyce.

Estetyka jest kwestią indywidualną, więc, przepraszam fragment autoprezentacyjny, ale będzie nieco o mnie. Otóż wydaje mi się, że jestem człowiekiem wrażliwym na estetykę. Tak, ja wiem, że – na przykład - ubieram się może niezbyt elegancko, ale w dresie z fioletowymi lampasami mnie nie zobaczycie. Znaczy, powiedzielibyśmy, jestem estetą „do pewnego stopnia” (w tym momencie cieszę się, że jestem daleko poza granicami kraju, gdyż mam takich kochanych znajomych, którzy na najbliższe urodziny nie omieszkaliby sprezentować mi dresu z fioletowymi lampasami, prawda koleżanko Kasiu?) W związku z powyższym: przedmioty nieestetyczne, przedmioty brzydkie nie podobają mi się, nie lubię ich, jakoś podskórnie je odrzucam, drażnią mnie, nie dają spokoju wewnętrznego. I uwaga: nie musi tu chodzić bynajmniej o klasyczny kanon piękna. Wszak przedmiot może być klasycznie „brzydki” - zepsuty, szarawy, nadgryziony zębem czasu – a jednak mieć swój styl, swój charakter, swoją harmonię. Przykład: dzisiaj nie spodobał mi się pewien hotel – nowy, idealnie odmalowany i lśniący – ale poza tym spowity aurą nowobogackiego bezguścia. Spodobał mi się natomiast hotel z lecącymi dachówkami i bez ciepłej wody, ale z kamiennym kwietnikiem na patio. Ten wybrałem, tu czuję się komfortowo, patrzę sobie teraz na ten kwietnik, gdy piszę. Innym razem – to jest jakieś dwanaście lat temu – ojciec mój nie mógł uwierzyć, że zakupiłem pewien rower przede wszystkim dlatego, że miał elegancki granatowy lakier i chromoniklowane błotniki. Ja po prostu nie mógłbym jeździć na szarym rowerze gruboramowym, choćby i miał wszystkie amortyzatory świata i pedałował samoczynnie. Brzydocie mówię: nie. No, bo wiecie jaka jest najlepsza cecha określająca idealne przystosowanie mojegoobecnego roweru do zadania przejechania Ameryki? Jest ładny. Wyobrażacie sobie przejechać kontynent na brzydkim rowerze? Co za horror, co za strata czasu. Przez całe miesiące i lata obcować dzień w dzień, przez wiele godzin, z brzydotą. Ja bym nie wytrzymał.

Kwietnik
Estetyczny kot
Stosunkowo estetyczna okolica

Ciągnąć? Pociągnę, bo nie chcę, by Czytelnik odniósł wrażenie, że wydziwiam, wymyślam, że się tutaj silę. Chodzi mi cały czas nie o jakiś świadomy grymas, a raczej podskórne odczucie, coś co daje – lub nie – swego rodzaju spokój wewnętrzny, e s t e t y c z n y spokój wewnętrzny. Poza tym – po pierwsze – wydaje mi się, że większość ludzi w jakimś stopniu odczuwa coś podobnego, a – po drugie – wbrew pozorom wcale nie jest tak trudno dostać zielone światło od mojego szóstego zmysłu estetyki (wystarczy po prostu nie dekorować kolonialnego centrum historycznego w plastikowe święte Mikołaje i mrugające na przemian zielone i różowe lampki choinkowe grające melodie łi łisz ju a mery krismas, pozdrawiam burmistrza Potosi, Boliwia).

Teraz tak: tak się złożyło, że już od jakiegoś czasu, może od jakichś trzech tygodni, wszystko było brzydkie, brudne i nieestetyczne: ludzie, domy, potrawy, język, miasta i wioski, muzyka i teksty. Boliwia, jako się wspomniało, jest doktorem nieestetyczności. Pół biedy jeśli jesteśmy na wsi czy w polu: tam zielone zagony dzielą starannie ułożone kamienne góry, pracują na nich kobiety ubrane w szerokie, barwne spódnice, a na ich plecach, zawinięte w pasiaste chusty, spoczywają rumiane dziecięcia. Piękny to i nader estetyczny obrazek. Problem zaczyna się, gdy widzimy mężczyznę – obowiązkowo dres we fioletowe lampasy – lub przejdziemy do miejscowości mającej ambicję na miasto. I może w tym miejscu właśnie – sam dla siebie mam tu odkrycie – kryje się sedno tego, co mój szósty zmysł estetyki uważa za estetyczne, a co nie. Nieestetycznym jest coś, co udaje że jest czymś, czym nie jest. Nieestetyczne jest kolonialne miasto Potosi usiłujące przebrać się za Paryż sądząc, że w Paryżu – mieście świateł – chodzi głównie o to, żeby mieć dużo lampek, ale już nie jest istotne jakiego koloru. Nieestetyczny jest chłopak, który mieszka w małym miasteczku, ma gębę zalaną zielonym smarkiem, i uwaga, wcale nie w smarku jest problem, tylko w tym, że na głowie tkwi jakaś przerośnięta czapka z daszkiem przyuważoną na amerykańskim kryminale o Bardzo Złych Raperach i teraz nam ten chłopaczyna woła „whassap, bro!” za plecami. Nieestetyczna jest ta sama kobieta w szerokiej spódnicy i pasiastej chuście z bobasem na plecach, jeśli sobie do kompletu założy jeszcze na szyję tę taką czarną plastikową rozciągliwą jakby obrożę... Nie wiem czy kojarzycie... To było u nas modne mniej więcej jak jeździłem na kolonie do Rewala, czyli piętnaście lat temu z okładem, no, najwyraźniej ostatnimi czasy ta ozdoba doszła do Boliwii. Nieestetyczna jest w końcu muzyka, w której miesza się jęki dwunastoletniej dziewczynki, która śpiewa o piwie i miłym co to nie wrócił (Wendy Sulca!, no dobra, Wendy jest z Peru, ale na jedno wychodzi, no i panna Sulca jest jeszcze w miare, bo nie fałszuje), a w tle dudni jakiś technobeat. Tak – znów biorę tu sobie za wzór Kazimierza Nowaka i nie będę się certolił – muzyka boliwijska, przynajmniej ta, której ludzie słuchają na co dzień, jest zła, jest bardzo zła. Myśleliście, że disco polo jest złe? Ale nasze chłopaki z disco polo przynajmniej nigdy nie fałszują i czasem zmieniają rytm w tych swoich keyboardach. Disco polo przy boliwijskiej muzyce folk-pop jest jak Czajkowski przy disco polo.

I nie wiem skąd to się wzięło, chociaż nabrałem pewnych podejrzeń dzisiaj, gdy patrzyłem na rynek w Potosi. Wyglądało na to, że dwustutysięczne miasto zostało opanowane przez wieś. Na placu siedziały te babuliny (także piętnastoletnie) w spódnicach, dziadkowie o błędnym wzroku i mężczyźni w dresach z fioletowymi lampasami. A klasa wyższa, średnia; a marynarki, a jeansy? Nie widziałem ich na placu. Nie widziałem ich w kawiarniach, bo i kawiarń brak, brak eleganckich restauracji. Potosi było kiedyś ekonomicznym sercem kolonii, celem emigracji węszycieli łatwego zarobku, kalejdoskopem burdeli, kupcem najzbyteczniejszych zbytków (perskie dywany, porcelanowe zastawy, etc.), gdzie podobno ulice brukowano płytami srebra z Cerro Rico. Z kolei był taki moment, gdy srebro i jego gorączka skończyły się, Potosi opustoszało, stało się własnym cieniem, wszyscy dorobkiewiczowie wyjechali i... chyba już nie wrócili. Zostali tylko prości pracownicy. I teraz znów trzeba by było jakoś bardzo delikatnie i politycznie poprawnie wejść w temat, w dyskusję, przy której bardzo łatwo jest być nazwanym świnią, klasistą, elitystą, etc. Ale jeśli oprzemy się na suchych faktach, to chyba oprzemy się również temu niebezpieczeństwu. Aha, no więc masz Imperium Inków, wysoko zorganizowaną strukturę państwową. Jest to Imperium w pełnym tego słowa znaczeniu, tj. twór polityczny uciskający wiele narodów, ale cechujący się przy tym organiczną gospodarką nakierowaną na produkcję na użytek wewnętrzny. Przyjeżdżasz ze zgrają facetów na koniach, ze strzelbami i nieznanymi bakteriami w organizmach, rozpędzasz całe to towarzystwo i zaprowadzasz porządki imperialne a l e o charakterze kolonialnym, to znaczy narzucasz gospodarkę nakierowaną na zaspokojenie popytu na metale szlachetne w metropolii. Do tego dorzucasz praktycznie niewolniczy reżim pracy. W XIX wieku przychodzi niepodległość, co jest nic nie znaczącym wydarzeniem dla procesu który opisujemy, albowiem jedyną różnicą dla górnika będzie to, że jego właściciel nie jest już Hiszpanem, tylko arystokratą z nowo wykreowanego narodu zwanego Boliwijczykami. Tak oto przez 500 lat trzymasz ludzi pod ziemią. W międzyczasie wielu właścicieli kopalń i handlowców odpływa, bo wiatry ekonomiczne wywiewają ich w inne strony. No, to kto ci ma utworzyć kulturę wysoką? Potem przychodzi prezydent Evo Morales, który oprócz wspierania producentów koki (i kokainy), robienia dzieci piętnastolatkom na lewo i prawo oraz korupcją, zajmuję się od czasu do czasu budowaniem dróg, szkół i szpitali, a nade wszystko: przywracaniem społecznej pozycji ludności rdzennej, a zarazem celowaniem ostrza pogardy w kierunku białych i białawych (sam jest wnukiem emigranta z Jugosławii, podobno). Świetnie, może to i sprawiedliwe – chociaż rychło w czas – ale problem pozostaje: kto ci tutaj stworzy/rozpropaguje/cokolwiek kulturę wysoką? Estetykę? No, nikt. Dlatego gdy wzorem Hugo Chaveza, Morales podpisuje szereg umów o współpracy z Chinami, Boliwię zalewa w jeszcze większej mierze chińska produkcja, to kolonialny rynek chyba najistotniejszego historycznie miasta kontynentu – Potosi – zalewają plastikowe święte Mikołaje, mrugające na zmianę zielone i różowe lampki grające melodię łi łisz ju a mery krismas i... najwyraźniej wszystkim się to podoba!

To, co zostało z wielkości Potosi: nisze po rzeźbach.

No dobra, Polska – zwłaszcza ta na poziomie gminnym i powiatowym - to zazwyczaj też nie jest jakaś perła estetyczna, to tak żeby oddać sprawiedliwość komu trzeba. No i też nie wiem skąd to się wzięło, ale może jeśli narodowi wyrżnięto elitę w zaborach, wojnach i powstaniach, to nie powinno nikogo dziwić, że bloki w Jelczu-Laskowicach maluje się na takie barwy, jak – wypisz wymaluj – lampki choinkowe w Potosi, czyli zielony typu mięta o poranku plus róż majtkowy. Nie, to nie jest estetyczne.

* * *

Był wieczór pierwszego stycznia 2017 roku, niedziela, szukałem mszy w centrum Potosi. Kościół co przecznicę: wszystkie z czasów srebrnego boomu, wszystkie zamknięte. W Boliwii – mimo dziesiątków misjonarzy z Polski – z księżą obsadą krucho. Podobno w Potosi na 200 tysięcy mieszkańców jest tylko dwudziestu księży, jeden ksiądz na dziesięć tysięcy dusz. Spotkałem zakonnicę, a ta skierowała mnie do Franciszkanów.

Przepraszam, że ja tu znów z autoprezentacją, ale będę się streszczał. Otóż w naszym Kościele Katolickim - który zdaje się w Polsce coraz mniej osób lubi, bo księża zamiast o miłości Bożej opowiadają o polityce i takie różne, w związku z czym wszystkim tym, którzy ze względu na powyższe coraz mniej Kościół lubią, polecam wizję Kościoła zarysowaną przez księdza Tischnera w Nieszczęsnym darze wolności – aha, no więc w naszym Kościele Katolickim istnieje wspaniała wolność w recepcji wiary. Ze względu na różną recepcję, czy też percepcję jaką można mieć, powstały na przykład zakony o różnych, jak to się zwykło mawiać, charyzmatach. Niektórzy, postrzegający świat przez okulary kapitalizmu, widzą w tym konkurencję: patrzą w niedziele na plac Wszystkich Świętych w Krakowie i zaliczają punkty Dominikanom gromadzącym więcej wiernych niż leżący po drugiej stronie placu Franciszkanie. Tymczasem nie chodzi o konkurencję, a o różne percepcje jakie mogą mieć wierni. Są wierni, którzy chcą dowiedzieć się koniecznie wszystkich możliwych tłumaczeń oryginalnego tekstu biblijnego wraz z jego interpretacją tomistyczną i odniesieniem do Heideggera (ci pójdą do Dominikanów), a są i tacy, którzy wolą usłyszeć osiemnaście razy, że Jezus ich kocha (ci pójdą do Franciszkanów). Jeśli chodzi o mnie, to zwykle wybierałem stronę placu Wszystkich Świętych bliższą piekarni Pawlaka, chociaż od czasu do czasu zachodziłem odwiedzić witraż z Bogiem Ojcem w roli głównej. Poza tym również jeśli chodzi o muzykę, pawlakowa strona placu prezentowała się w owych czasach wzorowo, także nie miałem żadnych wątpliwości. Jako człowiek ceniący może nielogiczną kombinację racjonalizmu z pękiem emocji związanych z estetyką, a zwłaszcza estetyką muzyczną, msza święta stoi dla mnie na dwóch nogach: dobre kazanie i dobry chór. Jeśli ksiądz plecie trzy po trzy, ale chór daje radę, nie narzekam. I odwrotnie: niech i chór fałszuje, ale jak kazanie jest w trąbeczkę, to złego słowa nie pisnę. Z mszy nieogarniętego kaznodziei w akompaniamencie beznadziejnego śpiewu wychodzę nieodmiennie kręcąc głową.

Ale wróćmy do historii. Poszedłem do tych Franciszkanów w Potosi. Msza okazała się zacząć być pół godziny wcześniej, niż zapowiedziała zakonnica, więc kazanie przegapiłem. Gdy wszedłem, ksiądz czytał z kartki którąś z dalszych części mszy. Nóż krytyki spada natychmiast: głowa skręciła się w niechęci, gdyż otóż ogłaszam, że czytanie z kartki uważam za nieestetyczne (szczególnie jeśli delikwent ma 80 lat z których jakieś trzy czwarte spędził na czytaniu tych samych formuł mszalnych... no dobra, trochę mniej, bo od soboru). Ale potem, potem odezwał się chór. Właściwie były to trzy osoby: dwóch mężczyzn koło czterdziestki i nastolatka. Mężczyzna w białym grał na gitarze. W nich, w tym chórze, wszystko było estetyczne, wszystko harmonijne, wszystko było mi oazą piękna na pustyni brzydoty, w której tkwiłem od tygodni. Stałem rozpromieniony, uśmiechnięty od ucha do ucha jak dziecko na widok lukrowanego pierniczka: dobrze że nikt się na mnie nie obejrzał, bo na bank uznaliby za wariata.

Gitarzysta grał ręką pewną, zdecydowaną. Nagłośnienie zostało za wczasu wyregulowane doskonale, każdą strunę słyszało się z osobna, selektywnie, dobrze zaznaczały się basy, jednocześnie nie przesadzono z głośnością, co w większości kościołów latynoamerykańskich zdarza się nagminnie. Skreślić nagminnie: zdarza się zawsze. Muzyk używał ciekawych akordów: jak grał molowy, to bodaj zawsze z septymą, jakieś sus4 do tego, jakieś C0 też się tam nawinęło, jeśli mnie uszy nie mylą, no słowem taki klimat psychomelancholijny „Sielanki o domu” z solidnym rytmem flamencopodobnym, a od czasu do czasu przemyślane arpeggia a'la Silvio Rodriguez, bez jednej pomyłki. Tembr głosu - tęgi. Wszystkie trzy głosy zresztą zestrojone, zespolone w jeden, silny, nieustępliwy. Z melodii bił już to optymizm, już to wzniosłe wzruszenie. A co ma muzyka do mszy? Właśnie, dlaczego ten chór był chórem doskonałym? Bo ich muzyka była niejako obrazem Ewangelii: była światłem, mocą, nadzieją i miłością. Słuchałem ich i przesuwały mi się w oczach wyobraźni codzienne sytuacje, spotkania z ludźmi, w których ta muzyka dyktowała mi jak powinienem się zachować, jak objąć bliźniego pomocą i życzliwością. Był pierwszy stycznia, Nowy Rok, oni po mszy wciąż grali, a ja prosiłem Boga by cały ten rok dwa tysiące siedemnasty stał się taki, jak charakter muzyki chóru kościoła świętego Franciszka w Potosi: mocny, jasny, zdecydowany, pewny, czysty, pozytywny, dobry... No, estetyczny po prostu. Tego i Tobie, Drogi Czytelniku, życzę: estetycznego Nowego Roku!

Komentarze

  1. Tobie też wszystkiego dobrego w Nowym Roku :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ¡Feliz año nuevo!

    OdpowiedzUsuń
  3. Fioletowe dresy masz jak w banku! Może nie w tym roku, ale w następnym, co oczywiście od Ciebie zależy :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Mowa o placu Wszystkich Świętych w Krakowie tak? (zamiast Ducha Świętego) Piekarnia Pawlaka przynajmniej jeszcze latem tam istniała ;)
    Estetycznego 2017!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dużo estetyki zatem w kolejnym roku! I wielu wpisów na blogu! Zwłaszcza takich wywołanych pozytywnymi wrażeniami :). A estetyczny kot jest wielce estetyczny.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nom...Fajnie piszesz - a cóż innego można przecież robić, żeby nakreślać swoją tożsamość, gdzieś daleko, gdzie wszystko inne, a i my sami może już inni ? ;-) aahhh...
    No tak - nawiązując yyy do tematu, to, takie spostrzeżenie mnie naszło jak się szwędam trochę po Bałkanach ostatnio...W takiej np. Serbii ludzie zarabiają grosze, a stroją się jakby byli jakimiś dandysami z Paryża. To zupełnie jak ci dandysi w Afryce (z pewnego filmu dokumentalnego wyprodukowanego przez GRU z RT), gdzie dookoła brud smród i głód, a oni się stroją jakby szli na kolejną imprezę w roku pańskim 1926...Tak więc - wniosek jest prosty, niektórym bardziej zależy, innym mniej. Z reguły ci, którym zależy tak bardzo chca zakryć swoją ogólną mizerię czymś, co ich wyróżni... Czy przeciętny Polak, Serb, czy Węgier będzie się bardziej wstydził wyjścia do sklepu w dresie (średnio wyglądającym ale jakże wygodnym) niż przeciętny UKowiec, Holender czy Niemiec...pewnie tak....

    OdpowiedzUsuń
  7. Witam ,

    Kiedy wybierasz się do San Escobar ?
    A może już odwiedziłeś ten kraj ?


    Pozdrawiam ,

    Robert

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty