Boliwia, estetyka i Nowy Rok
Jeśli
chodzi o estetykę ogólnie, Boliwia to jest – trzeba to powiedzieć
jasno i wyraźnie – hardkor (nie używałem tego słowa mniej
więcej od czasów, kiedy chodziliśmy z M. w Gorgany, aliści
nadszedł dzień by odgrzebać studenckie słownictwo, nawet kosztem
niebezpieczeństwa, że zjawi się B. i mi wyrzuci, że „hardkor”
to „rażące w uszy zapożyczenie”, na co musiałbym się
zgodzić... no ale dopuśćmy „hardkor” na licencji owych
gorgańskich wspomnień).
I
mało tego. Najczęściej Boliwia w wyścigu za estetyką odpada w
przedbiegach, to jest na etapie c z y s t o ś c i. Ja wiem, że to
politycznie niepoprawne, że będą tacy, którzy mi to wezmą za
postkolonialny europocentryczny świński szowinizm. Powołam się
jednak na pioniera polskiego reportażu podróżniczego Kazimierza
Nowaka (Afryka na rowerze tam i z powrotem w 5 lat w latach
trzydziestych ubiegłego wieku) który się nie certolił i gdy
Murzyni byli leniwi, pisał: Murzyni są leniwi. Aha, no więc i ja
napiszę: w Boliwii jest, cholera, brudno.
Odkryłem
tę prawdę dzisiaj, gdy spacerując wieczorem po mieście zdałem
sobie sprawę, że jestem głodny, ale nie mam najmniejszej ochoty
wchodzić do żadnego przybytku bistrem zwanego (a trzeba powiedzieć,
że nie jestem zbyt obrzydliwy, to znaczy: nie obrzydzam się łatwo
i jem co wlezie i gdzie bądź). Do tej pory odpychałem wszelkie
przesłanki o takiej czy innej negatywności Boliwii, dobruchając je
wyjaśnieniami natury różnorodnej. Trzeba Czytelnikowi wiedzieć,
że wśród podróżujących po Ameryce Łacińskiej istnieją dwa
stereotypy na temat Boliwii: niemili ludzie i niedobre jedzenie
(dodałbym: okropna muzyka). Jako że jestem samozwańczym
zwalczaczem podróżniczych stereotypów, nie chciałem w żadnej
mierze dopuszczać myśli, że może to być prawdą. I rzeczywiście
– wciąż utrzymuję – ludzie w Boliwii okazują się całkiem
sympatyczni: mówię to zupełnie serio, bez ironii i bez „ale”.
Po prostu są nieco zamknięci, czasem nieśmiali (starsi), czasem
znów nieokrzesani (młodzi i ci z samochodami), górsko zadziorni,
ale jeśli podejść do nich ze szczerą sympatią a'la colombiana,
odpowiadają tym samym, znaczy się: sympatią. Pewnie wielu moich
dawnych rozmówców – tych, którzy odsądzali Boliwijczyków od
czci i wiary – by nie uwierzyło, ale podczas mego miesięcznego
już pobytu w tym kraju zdarzało się, że targowe przekupki
rozdawały mi rzeczy za darmo (i to wielokrotnie!), że udało się
stargować cenę dowolnego towaru czy że ktoś zaprosił mnie do
domu, wypytał, zatroszczył się, pomógł.
Tak,
poczciwe ludziska z tych Boliwijczyków, po prostu nie umieją
gotować i nie bratają się z mydłem, ale tak poza tym nie ma
specjalnie co narzekać. Ale właśnie dlatego nie za bardzo chciałem
wchodzić dzisiaj do bistr. Wiedziałem co mnie czeka: tłuszcz na
talerzu, tłuszcz pod talerzem, tłuszcz oblepiający ściany,
stoliki i krzesła.
Teraz
wróćmy do mydła, czyli środka czystości ogólnej. Żeby nie było
tak, że ja tu się niesprawiedliwie naśmiewam, bo może oni biedni
są i po prostu to z biedy taki troszku nieporządek jest. Otóż nie
zgadzam się z tego typu teoriami. Po pierwsze: cholera, szare mydło
sprzedawane na kostki jest tanie. Po drugie, kontrprzykład:
Kolumbia. Wiele sektorów społecznych Kolumbii (kasta 1, 2 i 0)
doświadcza biedy równie dotkliwie, co Boliwia, a jednak, no,
powiedzmy to, są czyści. W Kolumbii szare mydło ma kolor
niebieski, to znaczy jest to niebieskie mydło, i w
najpopularniejszej odmianie nosi dumne imię Rey (Król). I kto był
w Kolumbii ten wie, że Kolumbia pachnie mydłem Król i chlorem. Jak
poucza redakcja Los puros criollos: może i biedni, ale czyści! Jesteśmy gwałtowni, skorumpowani, tak, ale - ale! - jesteśmy czyści!
Wszystkie
sklepy, piekarnie i bistra w Kolumbii również pachną mydłem Król.
Nawet te najlichsze, które sprzedają dwudaniowy obiad za 2500 pesos
(mniej niż dolar), są nienagannie wysprzątane. Podobnie domy.
Zdarzyło mi się nocować w dosłownie szałasie przydrożnym z
nierównych cegieł i falowanej blachy, skleconym przez przydrożnych
pomywaczy tirów. Budowla z zewnątrz sprawiała wrażenie rudery (i
od wewnątrz również), ale posadzka z gołego betonu lśniła
czystością i wiecie czym pachniało? Mydłem Król.
A
w Boliwii? No, w Boliwii na ogół nie pachnie mydłem Król. W ogóle
żadnym mydłem nie pachnie. Ale mniejsza o to, zostawmy ich w
spokoju, jak nie lubią mydła to jest ich sprawa. Miało być o
estetyce.
Estetyka
jest kwestią indywidualną, więc, przepraszam fragment
autoprezentacyjny, ale będzie nieco o mnie. Otóż wydaje mi się,
że jestem człowiekiem wrażliwym na estetykę. Tak, ja wiem, że –
na przykład - ubieram się może niezbyt elegancko, ale w dresie z
fioletowymi lampasami mnie nie zobaczycie. Znaczy, powiedzielibyśmy,
jestem estetą „do pewnego stopnia” (w tym momencie cieszę się,
że jestem daleko poza granicami kraju, gdyż mam takich kochanych
znajomych, którzy na najbliższe urodziny nie omieszkaliby
sprezentować mi dresu z fioletowymi lampasami, prawda koleżanko
Kasiu?) W związku z powyższym: przedmioty nieestetyczne, przedmioty
brzydkie nie podobają mi się, nie lubię ich, jakoś podskórnie je
odrzucam, drażnią mnie, nie dają spokoju wewnętrznego. I uwaga:
nie musi tu chodzić bynajmniej o klasyczny kanon piękna. Wszak
przedmiot może być klasycznie „brzydki” - zepsuty, szarawy,
nadgryziony zębem czasu – a jednak mieć swój styl, swój
charakter, swoją harmonię. Przykład: dzisiaj nie spodobał mi się
pewien hotel – nowy, idealnie odmalowany i lśniący – ale poza
tym spowity aurą nowobogackiego bezguścia. Spodobał mi się
natomiast hotel z lecącymi dachówkami i bez ciepłej wody, ale z
kamiennym kwietnikiem na patio. Ten wybrałem, tu czuję się
komfortowo, patrzę sobie teraz na ten kwietnik, gdy piszę. Innym
razem – to jest jakieś dwanaście lat temu – ojciec mój nie
mógł uwierzyć, że zakupiłem pewien rower przede wszystkim
dlatego, że miał elegancki granatowy lakier i chromoniklowane
błotniki. Ja po prostu nie mógłbym jeździć na szarym rowerze
gruboramowym, choćby i miał wszystkie amortyzatory świata i
pedałował samoczynnie. Brzydocie mówię: nie. No, bo wiecie jaka
jest najlepsza cecha określająca idealne przystosowanie mojegoobecnego roweru do zadania przejechania Ameryki? Jest ładny.
Wyobrażacie sobie przejechać kontynent na brzydkim rowerze? Co za
horror, co za strata czasu. Przez całe miesiące i lata obcować
dzień w dzień, przez wiele godzin, z brzydotą. Ja bym nie
wytrzymał.
Ciągnąć?
Pociągnę, bo nie chcę, by Czytelnik odniósł wrażenie, że
wydziwiam, wymyślam, że się tutaj silę. Chodzi mi cały czas nie
o jakiś świadomy grymas, a raczej podskórne odczucie, coś co daje
– lub nie – swego rodzaju spokój wewnętrzny, e s t e t y c z n
y spokój wewnętrzny. Poza tym – po pierwsze – wydaje mi się,
że większość ludzi w jakimś stopniu odczuwa coś podobnego, a –
po drugie – wbrew pozorom wcale nie jest tak trudno dostać zielone
światło od mojego szóstego zmysłu estetyki (wystarczy po prostu
nie dekorować kolonialnego centrum historycznego w plastikowe święte
Mikołaje i mrugające na przemian zielone i różowe lampki
choinkowe grające melodie łi łisz ju a mery krismas, pozdrawiam
burmistrza Potosi, Boliwia).
Teraz
tak: tak się złożyło, że już od jakiegoś czasu, może od
jakichś trzech tygodni, wszystko było brzydkie, brudne i
nieestetyczne: ludzie, domy, potrawy, język, miasta i wioski, muzyka
i teksty. Boliwia, jako się wspomniało, jest doktorem
nieestetyczności. Pół biedy jeśli jesteśmy na wsi czy w polu:
tam zielone zagony dzielą starannie ułożone kamienne góry,
pracują na nich kobiety ubrane w szerokie, barwne spódnice, a na
ich plecach, zawinięte w pasiaste chusty, spoczywają rumiane
dziecięcia. Piękny to i nader estetyczny obrazek. Problem zaczyna
się, gdy widzimy mężczyznę – obowiązkowo dres we fioletowe
lampasy – lub przejdziemy do miejscowości mającej ambicję na
miasto. I może w tym miejscu właśnie – sam dla siebie mam tu
odkrycie – kryje się sedno tego, co mój szósty zmysł estetyki
uważa za estetyczne, a co nie. Nieestetycznym jest coś, co udaje że
jest czymś, czym nie jest. Nieestetyczne jest kolonialne miasto
Potosi usiłujące przebrać się za Paryż sądząc, że w Paryżu –
mieście świateł – chodzi głównie o to, żeby mieć dużo
lampek, ale już nie jest istotne jakiego koloru. Nieestetyczny jest
chłopak, który mieszka w małym miasteczku, ma gębę zalaną
zielonym smarkiem, i uwaga, wcale nie w smarku jest problem, tylko w
tym, że na głowie tkwi jakaś przerośnięta czapka z daszkiem
przyuważoną na amerykańskim kryminale o Bardzo Złych Raperach i
teraz nam ten chłopaczyna woła „whassap, bro!” za plecami.
Nieestetyczna jest ta sama kobieta w szerokiej spódnicy i pasiastej
chuście z bobasem na plecach, jeśli sobie do kompletu założy
jeszcze na szyję tę taką czarną plastikową rozciągliwą jakby
obrożę... Nie wiem czy kojarzycie... To było u nas modne mniej
więcej jak jeździłem na kolonie do Rewala, czyli piętnaście lat
temu z okładem, no, najwyraźniej ostatnimi czasy ta ozdoba doszła
do Boliwii. Nieestetyczna jest w końcu muzyka, w której miesza się
jęki dwunastoletniej dziewczynki, która śpiewa o piwie i miłym co
to nie wrócił (Wendy Sulca!, no dobra, Wendy jest z Peru, ale na
jedno wychodzi, no i panna Sulca jest jeszcze w miare, bo nie fałszuje), a w tle dudni jakiś technobeat. Tak – znów biorę
tu sobie za wzór Kazimierza Nowaka i nie będę się certolił –
muzyka boliwijska, przynajmniej ta, której ludzie słuchają na co
dzień, jest zła, jest bardzo zła. Myśleliście, że disco polo
jest złe? Ale nasze chłopaki z disco polo przynajmniej nigdy nie
fałszują i czasem zmieniają rytm w tych swoich keyboardach. Disco
polo przy boliwijskiej muzyce folk-pop jest jak Czajkowski przy disco
polo.
I
nie wiem skąd to się wzięło, chociaż nabrałem pewnych podejrzeń
dzisiaj, gdy patrzyłem na rynek w Potosi. Wyglądało na to, że
dwustutysięczne miasto zostało opanowane przez wieś. Na placu
siedziały te babuliny (także piętnastoletnie) w spódnicach,
dziadkowie o błędnym wzroku i mężczyźni w dresach z fioletowymi
lampasami. A klasa wyższa, średnia; a marynarki, a jeansy? Nie
widziałem ich na placu. Nie widziałem ich w kawiarniach, bo i
kawiarń brak, brak eleganckich restauracji. Potosi było kiedyś
ekonomicznym sercem kolonii, celem emigracji węszycieli łatwego
zarobku, kalejdoskopem burdeli, kupcem najzbyteczniejszych zbytków
(perskie dywany, porcelanowe zastawy, etc.), gdzie podobno ulice
brukowano płytami srebra z Cerro Rico. Z kolei był taki moment, gdy
srebro i jego gorączka skończyły się, Potosi opustoszało, stało
się własnym cieniem, wszyscy dorobkiewiczowie wyjechali i... chyba
już nie wrócili. Zostali tylko prości pracownicy. I teraz znów
trzeba by było jakoś bardzo delikatnie i politycznie poprawnie
wejść w temat, w dyskusję, przy której bardzo łatwo jest być
nazwanym świnią, klasistą, elitystą, etc. Ale jeśli oprzemy się
na suchych faktach, to chyba oprzemy się również temu
niebezpieczeństwu. Aha, no więc masz Imperium Inków, wysoko
zorganizowaną strukturę państwową. Jest to Imperium w pełnym
tego słowa znaczeniu, tj. twór polityczny uciskający wiele
narodów, ale cechujący się przy tym organiczną gospodarką
nakierowaną na produkcję na użytek wewnętrzny. Przyjeżdżasz ze
zgrają facetów na koniach, ze strzelbami i nieznanymi bakteriami w
organizmach, rozpędzasz całe to towarzystwo i zaprowadzasz porządki
imperialne a l e o charakterze kolonialnym, to znaczy narzucasz
gospodarkę nakierowaną na zaspokojenie popytu na metale szlachetne
w metropolii. Do tego dorzucasz praktycznie niewolniczy reżim pracy.
W XIX wieku przychodzi niepodległość, co jest nic nie znaczącym
wydarzeniem dla procesu który opisujemy, albowiem jedyną różnicą
dla górnika będzie to, że jego właściciel nie jest już
Hiszpanem, tylko arystokratą z nowo wykreowanego narodu zwanego
Boliwijczykami. Tak oto przez 500 lat trzymasz ludzi pod ziemią. W
międzyczasie wielu właścicieli kopalń i handlowców odpływa, bo
wiatry ekonomiczne wywiewają ich w inne strony. No, to kto ci ma
utworzyć kulturę wysoką? Potem przychodzi prezydent Evo Morales,
który oprócz wspierania producentów koki (i kokainy), robienia
dzieci piętnastolatkom na lewo i prawo oraz korupcją, zajmuję się
od czasu do czasu budowaniem dróg, szkół i szpitali, a nade
wszystko: przywracaniem społecznej pozycji ludności rdzennej, a
zarazem celowaniem ostrza pogardy w kierunku białych i białawych
(sam jest wnukiem emigranta z Jugosławii, podobno). Świetnie, może
to i sprawiedliwe – chociaż rychło w czas – ale problem
pozostaje: kto ci tutaj stworzy/rozpropaguje/cokolwiek kulturę
wysoką? Estetykę? No, nikt. Dlatego gdy wzorem Hugo Chaveza,
Morales podpisuje szereg umów o współpracy z Chinami, Boliwię
zalewa w jeszcze większej mierze chińska produkcja, to kolonialny
rynek chyba najistotniejszego historycznie miasta kontynentu –
Potosi – zalewają plastikowe święte Mikołaje, mrugające na
zmianę zielone i różowe lampki grające melodię łi łisz ju a
mery krismas i... najwyraźniej wszystkim się to podoba!
No
dobra, Polska – zwłaszcza ta na poziomie gminnym i powiatowym - to
zazwyczaj też nie jest jakaś perła estetyczna, to tak żeby oddać
sprawiedliwość komu trzeba. No i też nie wiem skąd to się
wzięło, ale może jeśli narodowi wyrżnięto elitę w zaborach,
wojnach i powstaniach, to nie powinno nikogo dziwić, że bloki w
Jelczu-Laskowicach maluje się na takie barwy, jak – wypisz wymaluj
– lampki choinkowe w Potosi, czyli zielony typu mięta o poranku
plus róż majtkowy. Nie, to nie jest estetyczne.
*
* *
Był
wieczór pierwszego stycznia 2017 roku, niedziela, szukałem mszy w
centrum Potosi. Kościół co przecznicę: wszystkie z czasów
srebrnego boomu, wszystkie zamknięte. W Boliwii – mimo dziesiątków
misjonarzy z Polski – z księżą obsadą krucho. Podobno w Potosi
na 200 tysięcy mieszkańców jest tylko dwudziestu księży, jeden ksiądz na
dziesięć tysięcy dusz. Spotkałem zakonnicę, a ta skierowała
mnie do Franciszkanów.
Przepraszam,
że ja tu znów z autoprezentacją, ale będę się streszczał. Otóż
w naszym Kościele Katolickim - który zdaje się w Polsce coraz
mniej osób lubi, bo księża zamiast o miłości Bożej opowiadają
o polityce i takie różne, w związku z czym wszystkim tym, którzy
ze względu na powyższe coraz mniej Kościół lubią, polecam wizję
Kościoła zarysowaną przez księdza Tischnera w Nieszczęsnym darze
wolności – aha, no więc w naszym Kościele Katolickim istnieje
wspaniała wolność w recepcji wiary. Ze względu na różną
recepcję, czy też percepcję jaką można mieć, powstały na
przykład zakony o różnych, jak to się zwykło mawiać,
charyzmatach. Niektórzy, postrzegający świat przez okulary
kapitalizmu, widzą w tym konkurencję: patrzą w niedziele na plac Wszystkich Świętych w Krakowie i zaliczają punkty Dominikanom
gromadzącym więcej wiernych niż leżący po drugiej stronie placu
Franciszkanie. Tymczasem nie chodzi o konkurencję, a o różne
percepcje jakie mogą mieć wierni. Są wierni, którzy chcą
dowiedzieć się koniecznie wszystkich możliwych tłumaczeń
oryginalnego tekstu biblijnego wraz z jego interpretacją tomistyczną
i odniesieniem do Heideggera (ci pójdą do Dominikanów), a są i
tacy, którzy wolą usłyszeć osiemnaście razy, że Jezus ich kocha
(ci pójdą do Franciszkanów). Jeśli chodzi o mnie, to zwykle
wybierałem stronę placu Wszystkich Świętych bliższą piekarni
Pawlaka, chociaż od czasu do czasu zachodziłem odwiedzić witraż z
Bogiem Ojcem w roli głównej. Poza tym również jeśli chodzi o
muzykę, pawlakowa strona placu prezentowała się w owych czasach
wzorowo, także nie miałem żadnych wątpliwości. Jako człowiek
ceniący może nielogiczną kombinację racjonalizmu z pękiem emocji
związanych z estetyką, a zwłaszcza estetyką muzyczną, msza
święta stoi dla mnie na dwóch nogach: dobre kazanie i dobry chór.
Jeśli ksiądz plecie trzy po trzy, ale chór daje radę, nie
narzekam. I odwrotnie: niech i chór fałszuje, ale jak kazanie jest
w trąbeczkę, to złego słowa nie pisnę. Z mszy nieogarniętego
kaznodziei w akompaniamencie beznadziejnego śpiewu wychodzę
nieodmiennie kręcąc głową.
Ale
wróćmy do historii. Poszedłem do tych Franciszkanów w Potosi.
Msza okazała się zacząć być pół godziny wcześniej, niż
zapowiedziała zakonnica, więc kazanie przegapiłem. Gdy wszedłem,
ksiądz czytał z kartki którąś z dalszych części mszy. Nóż
krytyki spada natychmiast: głowa skręciła się w niechęci, gdyż
otóż ogłaszam, że czytanie z kartki uważam za nieestetyczne
(szczególnie jeśli delikwent ma 80 lat z których jakieś trzy
czwarte spędził na czytaniu tych samych formuł mszalnych... no
dobra, trochę mniej, bo od soboru). Ale potem, potem odezwał się
chór. Właściwie były to trzy osoby: dwóch mężczyzn koło
czterdziestki i nastolatka. Mężczyzna w białym grał na gitarze. W
nich, w tym chórze, wszystko było estetyczne, wszystko harmonijne,
wszystko było mi oazą piękna na pustyni brzydoty, w której
tkwiłem od tygodni. Stałem rozpromieniony, uśmiechnięty od ucha
do ucha jak dziecko na widok lukrowanego pierniczka: dobrze że nikt
się na mnie nie obejrzał, bo na bank uznaliby za wariata.
Gitarzysta
grał ręką pewną, zdecydowaną. Nagłośnienie zostało za wczasu
wyregulowane doskonale, każdą strunę słyszało się z osobna,
selektywnie, dobrze zaznaczały się basy, jednocześnie nie
przesadzono z głośnością, co w większości kościołów
latynoamerykańskich zdarza się nagminnie. Skreślić nagminnie:
zdarza się zawsze. Muzyk używał ciekawych akordów: jak grał
molowy, to bodaj zawsze z septymą, jakieś sus4 do tego, jakieś C0
też się tam nawinęło, jeśli mnie uszy nie mylą, no słowem taki
klimat psychomelancholijny „Sielanki o domu” z solidnym rytmem
flamencopodobnym, a od czasu do czasu przemyślane arpeggia a'la
Silvio Rodriguez, bez jednej pomyłki. Tembr głosu - tęgi.
Wszystkie trzy głosy zresztą zestrojone, zespolone w jeden, silny,
nieustępliwy. Z melodii bił już to optymizm, już to wzniosłe
wzruszenie. A co ma muzyka do mszy? Właśnie, dlaczego ten chór był
chórem doskonałym? Bo ich muzyka była niejako obrazem Ewangelii:
była światłem, mocą, nadzieją i miłością. Słuchałem ich i
przesuwały mi się w oczach wyobraźni codzienne sytuacje, spotkania
z ludźmi, w których ta muzyka dyktowała mi jak powinienem się
zachować, jak objąć bliźniego pomocą i życzliwością. Był
pierwszy stycznia, Nowy Rok, oni po mszy wciąż grali, a ja prosiłem
Boga by cały ten rok dwa tysiące siedemnasty stał się taki, jak
charakter muzyki chóru kościoła świętego Franciszka w Potosi:
mocny, jasny, zdecydowany, pewny, czysty, pozytywny, dobry... No,
estetyczny po prostu. Tego i Tobie, Drogi Czytelniku, życzę:
estetycznego Nowego Roku!
Tobie też wszystkiego dobrego w Nowym Roku :)
OdpowiedzUsuń¡Feliz año nuevo!
OdpowiedzUsuńFioletowe dresy masz jak w banku! Może nie w tym roku, ale w następnym, co oczywiście od Ciebie zależy :P
OdpowiedzUsuńMowa o placu Wszystkich Świętych w Krakowie tak? (zamiast Ducha Świętego) Piekarnia Pawlaka przynajmniej jeszcze latem tam istniała ;)
OdpowiedzUsuńEstetycznego 2017!
Dokładnie, dokładnie! Już zmieniam.
UsuńDużo estetyki zatem w kolejnym roku! I wielu wpisów na blogu! Zwłaszcza takich wywołanych pozytywnymi wrażeniami :). A estetyczny kot jest wielce estetyczny.
OdpowiedzUsuńNom...Fajnie piszesz - a cóż innego można przecież robić, żeby nakreślać swoją tożsamość, gdzieś daleko, gdzie wszystko inne, a i my sami może już inni ? ;-) aahhh...
OdpowiedzUsuńNo tak - nawiązując yyy do tematu, to, takie spostrzeżenie mnie naszło jak się szwędam trochę po Bałkanach ostatnio...W takiej np. Serbii ludzie zarabiają grosze, a stroją się jakby byli jakimiś dandysami z Paryża. To zupełnie jak ci dandysi w Afryce (z pewnego filmu dokumentalnego wyprodukowanego przez GRU z RT), gdzie dookoła brud smród i głód, a oni się stroją jakby szli na kolejną imprezę w roku pańskim 1926...Tak więc - wniosek jest prosty, niektórym bardziej zależy, innym mniej. Z reguły ci, którym zależy tak bardzo chca zakryć swoją ogólną mizerię czymś, co ich wyróżni... Czy przeciętny Polak, Serb, czy Węgier będzie się bardziej wstydził wyjścia do sklepu w dresie (średnio wyglądającym ale jakże wygodnym) niż przeciętny UKowiec, Holender czy Niemiec...pewnie tak....
Witam ,
OdpowiedzUsuńKiedy wybierasz się do San Escobar ?
A może już odwiedziłeś ten kraj ?
Pozdrawiam ,
Robert