Boliwia na zimno: toast wigilijny
Lekarka z dyżuru siedziała na
krześle obok. Co chwilę wstawała, wychodziła na moment z
poczekalni, krążyła po korytarzu nerwowym krokiem i wracała: na
krzesło, albo na sofę przy wejściu. Wspierała głowę na rękach
i patrzyła, nie widząc.
---
Boliwia na zimno: kopalnie Potosí
Boliwia na zimno: Uyuni i śmierć
Boliwia na zimno: toast wigilijny
---
Boliwia na zimno: kopalnie Potosí
Boliwia na zimno: Uyuni i śmierć
Boliwia na zimno: toast wigilijny
Dwudziesty czwarty grudnia, Wigilia.
Dojechałem do Salinas de Garci Mendoza jeszcze przed południem.
Małe miasteczko przykurzonych uliczek. Na rynku: drzewa, dwie
przecinające się aleje placyku i stragany ustawione dookoła:
słodycze, warzywa, zabawki. Bistra jeszcze zamknięte,
czekałem. Zagaił starczy mężczyzna w kapeluszu, przyjechał na
ślub, na wesele, nie był stąd, krzątał się i też nie wiedział
co ze sobą zrobić.
Pomyślałem, że hotel to nie
najgorszy pomysł. W końcu Wigilia, warto spędzić ją w
cywilizowanych warunkach. Najpierw poszedłem do tego na placu, nie
było miejsca dla Ciebie, ale wszystko zajęte, bo goście weselni, w
Betlejem w żadnej gospodzie. Dowiedziałem się, że są jeszcze
dwa, więc urodziłeś się Jezu, ale jeden był nieczynny a drugi zamknięty, wychodzi na jedno, w stajni
w ubóstwie i głodzie. Minęło popołudnie – dzieci: skąd
jesteś?, Kolonia?, Polonia, potem przychodzą następne: skąd
jesteś?, Kolonia?, dzieci które przyszły pierwsze: idiota, żadna
Kolonia, tylko Polonia! - minęło popołudnie, a wieczorem
poszukałem miejsca na namiot, na nocleg. Szpital był otwarty,
wszedłem. Pielęgniarka zgodziła się bez zastanowienia. Usiadłem
i zacząłem czytać plakaty o zaletach karmieniu piersią i
szkodliwości preparatów odżywczych dla dzieci. Potem przyszła
lekarka i ta nie była już wcale pewna.
Droga na Salinas |
Trochę dalej |
Lamopodobne vicunie na horyzoncie |
Od czasu do czasu zadawała jakieś
pytanie – skąd jest, co tu robi, etc. - ale bardziej dla zabicia
czasu, niż z ciekawości. Bardziej by przez chwilę nie myśleć, że
nie jest wcale pewna, by nie gryźć paznokci. Dyrektor ogólnie
zabrania. Ale pani doktor, jest Wigilia (szantaż emocjonalny zawsze
w cenie). A nie jest pan na coś chory? No, bo wtedy byłoby łatwiej,
wpisałoby się delikwenta jako chorego na noc na obserwację i
sprawa załatwiona. Ostatecznie położono mnie w izolatce.
Okolica: surowość, pustka, wiatr.
Wody – brak. Krótkie, podobne raczej mchom trawy tu i tam
przysłania biaława łata soli. Osady rozrzucone są daleko,
zresztą, ile ich jest na stu pięćdziesięciu kilometrach z
Challapaty do Salinas: trzy, może pięć. Na przykład takie Tambo
Tambillo: dziesięć domów, szkoła i boisko. I jedna rodzina, nie
było nikogo więcej. Dzieci: jesteś stąd, pytam. Nie. Gdzie
żyjesz, pytam. Na polu, tam, wskazuje gdzieś za siebie.
Przyjeżdżają do wsi do szkoły: przez pięć dni mieszkają w
czymś w rodzaju internatu, w dni wolne wracają do siebie, na pole,
gdzie rodzice uprawiają quinuę i pasą lamy. W dni wolne wioski są
puste.
(Jednego z pierwszych dni w Boliwii
spałem w internacie „produktywnego uniwersytetu ludów
pierwotnych”, który jak połowa instytucji w kraju nosi imię
kontrowersyjnego działacza niepodległościowego Tupaca Catari.
Uniwersytet, jak głosi nazwa, produktywny: studenci konfekcji,
inżynierii żywności czy rolnictwa wytwarzają ubrania i sery, uprawiają ziemniaki. Uczelnia przymierza się do wprowadzenia towarów na
rynek: na murach wiszą obwieszczenia o konkursie na logotyp marki.
Spytałem czy mogę rozbić namiot na boisku, a koniec końców
wylądowałem z czterdziestką studentów w długim jak tramwaj
pokoju. Łóżka były piętrowe, ustawione w dwóch długich rzędach
parami, tj. z przejściem co dwa łóżka, tj. ciasno jak w autobusie
krakowskiej linii 169 o ósmej rano. Mało tego: uniwersytet znajduje
się na kompletnym odludziu, w środku osolonej pustki boliwijskiego
altiplano. Jak tam nie zwariujecie przez pięć lat studiów, pytałem,
gdy jedliśmy kolację w hangarze stołówki. Odpowiadali, ci dobrzy
studenci, ma się rozumieć, że zajmują się edukacją własną
więc się nie nudzą. Wstęp na uczelnie: według pochodzenia - ze
wsi i z narodów pierwotnych - i według aktywności w społeczności
lokalnej.)
Obudzono mnie. Dyrektor szpitala wołał
mnie na kolację wigilijną. Miał ciemną karnację,
rozentuzjazmowaną twarz, przynieść ci czy siadasz z nami, jasne,
że siadam. Przeszliśmy na tyły budynku, do kuchni z niewielkim
salonikiem. Przy stole siedzieli już wszyscy pracownicy na dyżurze,
niektórzy z partnerami, w sumie może dziesięć osób; rosół i
szampan. W rosole pływało chunio: czarne ziemniaki, zmrożone i
wysuszone w słońcu, przypominające w smaku sczerniałe placki
ziemniaczane na kilka godzin po wystygnięciu. Pytania: skąd, dokąd,
jak długo, dlaczego, no i:
-Jak podobają ci się nasze
dziewczyny? - rzucił elegancko ubrany mężczyzna siedzący obok lekarki.
-W La Paz od czasu do czasu jest na
co popatrzeć – odpowiedziałem ostrożnie. Mężczyzna roześmiał
się.
-Widzisz, podobają mu się te z La
Paz – szturchnął lekarkę łokciem – ona też z La Paz –
wyjaśnił. Biała, poważna do tej pory twarz
trzydziestokilkuletniej kobiety rozchmurzyła się lekkim
uśmiechem. Mąż przyjechał do szpitala na
wigilię, by spędzić ją razem z małżonką. - Z La Paz do Salinas
w ile dni?
-Mmm... Coś koło pięciu. - J.
mówi, że te moje odpowiedzi są nieuprzejme, że ucinają rozmowę.
Nie wiem, ktoś pyta, odpowiadam mu to, co chce wiedzieć, co
więcej?
-I gdzie spałeś po drodze?
Przy budynku szkoły kręcił się
starszy mężczyzna. Ciemną twarz wysmagał wiatr: wydawało się,
że koło ust, wokół oczu czy na czole zaznaczyły się wszystkie podmuchy, każdy z osobna. Na głowie miał wsuniętą ciasną czarną
czapkę, tułów opinał mu wełniany sweter. Był szczupły,
średniego wzrostu. Zostawiłem rower wsparty na jednym z filarów
zadaszonego boiska i podszedłem do niego.
-Dzień dobry, podróżuję
rowerem, jadę na południe, ale zdaje się, że zbiera się na
solidny deszcz. Nie byłoby problemu, gdybym rozbił namiot pod
dachem boiska?
-I nie jest ci zimno spać tak na
zewnątrz? - dyrektor szpitala spytał ze zdziwieniem, ale i z
uśmiechem wyrażającym coś w rodzaju podziwu i poparcia dla tego
rodzaju śmiałych poczynań.
-O której rano rozpoczynają się
lekcje?
-Nie ma lekcji – odpowiedział
starszy mężczyzna w czarnej czapce – są wakacje, szkoła
zamknięta, możesz spokojnie spać w klasie.
La Paz leży w dole. Wygląda to tak,
jakby jakaś gigantyczna bomba wyrąbała dziurę w równej
przestrzeni altiplano. W dziurę wpłynęła rzeka, a nad rzeką
rozwinęło się miasto. Dlatego wyjazd z La Paz zaczyna się od
ostrego podjazdu, dopiero potem, za El Alto, znów jest płasko. Była
pora deszczowa. Nie padało wiele, ale po niebie krążyły czarne,
nabrzmiałe chmury. Na horyzoncie widać było pod nimi słupy wody
skoncentrowane nad jednym polem, nad jedną wsią, zawsze bardzo
lokalnie. Te chmury krążyły po okolicy. Wydawało się, że
posiadały wolną wolę, dowolność przemieszczania. Obserwowałem
ich ruchy usiłując wywróżyć czy wpadnę pod jeden z tych
gigantycznych pryszniców.
Budynek szkoły znajdował się w budowie.
Schody na piętro nie miały jeszcze barierek, tymczasem parter już
w użyciu i już wyglądał zapuszczony. W drzwiach do klasy nie działała klamka:
wchodziło się pchnięciem ramienia, wychodziło szarpnięciem
klamkowego kikuta. Nie było prądu, zresztą chyba w całej wiosce.
Wodę nabierało się z pompy na placu, a ludzie orali pola pługiem
zaprzęganym w woły. Woły, wiatr i pustka, i ludzie Keczua siedzący
w kucki, chłonący łapczywie promienie słońca, które może zaraz
zniknie za kolejną czarną chmurą. Patrzący w dal, opatuleni w
swetry, co czują? Przegraną? Podbici, zepchnięci w te nieprzyjazne
ostępy, zapomniani przez cywilizację, przez literaturę, z
wyjątkiem poezji Vallejo. Mariategui pisał, że „Pesymizm
Vallejo, tak jak pesymizm ludności rdzennej [Ameryki], nie jest
formą, ale uczuciem. Ma w sobie coś ze wschodniego fatalizmu, co
przybliża go raczej do pesymizmu chrześcijańskiego i mistycznego
ludów słowiańskich”. Tak, woły i wiatr. Tak trudno było
uwierzyć, że w tym samym kraju, kilkaset kilometrów na wschód, w
Santa Cruz elegancko ubrani ludzie jedli sushi w restauracji
schłodzonej klimatyzacją, a niekończące się pola soi i kukurydzy
koszono najnowocześniejszymi z kombajnów John Deera. Szkoła nosiła
imię Hugo Chaveza.
W dole: La Paz w swej dziurze. |
Oruro leżało na północ od jeziora
Poopo. Nie, że już nie leży, to Poopo zniknęło. Długie
na przeszło osiemdziesiąt kilometrów drugie jezioro kraju (po
Titicace), przestało istnieć. Zamieniło się w solnisko: z
przeszło trzech tysięcy kilometrów kwadratowych jeziora, obecnie
tylko dwanaście pokrywa cienka warstwa wody. Także samo Titicaca w
ostatnich latach zmniejszyło się o blisko pięćset kilometrów
kwadratowych, ale jako głębsze, raczej nie zniknie tak szybko i tak
nagle jak Poopo. Wody rzeki zasilającej oba zbiorniki rozchodzą się
do licznych kopalni działających w regionie, te zaś używają jej
gigantyczne ilości, a potem wylewają, razem z setkami ton odpadów
mineralnych. Te odpady osadzają się w korytach rzek i jeziorach, co
dla jeziora tak płytkiego jak Poopo okazało się śmiertelne. Tak
mówią jedni, inni wspominają o globalnym ociepleniu i efekcie El
Niño, który sezonowo podwyższa temperaturę w Ameryce Południowej.
Z tego czy innego powodu, Boliwia ma problem z wodą. W La Paz,
zwłaszcza w niektórych dzielnicach, woda pojawia się raz na
tydzień lub nawet jedynie raz na dwa tygodnie. Na placach stoją
wielkie cysterny przeznaczone dla tych, którzy nie zdążyli
napełnić domowych zbiorników. Głównym oskarżonym w tym
przypadku jest nowa chińska kopalnia pracująca na zboczach gór nad
miastem-siedzibą boliwijskiego rządu (część edukacyjno- i, jakby
powiedział Strzeżysz -wikipedyjna: stolicą konstytucyjną Boliwii
nie jest La Paz, a Sucre).
-Facet, który był autorem ustawy,
studiował na lekarza przez piętnaście lat i nie zdołał uzyskać
dyplomu! - mówi Pablo. Pablo mieszka sześć przecznic od głównego placu Oruro.
Studiował medycynę i uczestniczył w protestach, gdy rząd usiłował
zmieniać ustawę o edukacji, według której wykładowcy medycyny
nie mogliby praktykować zawodu lekarza. Do mieszkania wchodzi się
przez bramę kamienicy, dalej schodami w lewo, schodami w prawo, cały
czas w dół, wreszcie małe drzwi i korytarzyk o niskim stropie.
Odrzwia też są niskie i nieraz uderzałem głową w belkę wchodząc
do kuchni (Pablo również, jest ode mnie wyższy), to dom dla
karłów, mówi. W sypialni piętrzą się stosy szkolnych
podręczników: na ziemi i w kartonach. Kuchenka gości wieżę
garnków, talerze leżą gdzie im się podoba. Pablo rzadko bywa w
mieszkaniu: częściej pracuje (dystrybucja podręczników),
organizuje spotkania w domu kultury lub usiłuje założyć sklep
odzieżowy ze znajomym ze studiów.
- Tam byli studenci z całego kraju:
Sucre, Potosi, La Paz, no i my z Oruro. Zwykle protesty trwały
najdłużej godzinę: studenci wychodzą, policja rozpędza całe
towarzystwo i za chwilę nie ma śladu po zajściu. Tym razem
wytrzymaliśmy pięć godzin i wygraliśmy, policja nie dała nam
rady – Pablo opowiada z nieukrywaną satysfakcją.
Uzbroili się w ceramiczne kulki,
naprodukowali ładunki rozrzucające ścinki metalu. Policja rzucała
bomby z gazem łzawiącym, często bardzo niecelnie: zdarzało się,
że dymiące pociski wlatywały przez okna do okolicznych mieszkań.
- Zobaczyłem jednego z naszych na
ziemi, obok: bomba z gazem. Podbiegłem i odrzuciłem ją. I zaraz
zdałem sobie sprawę, że policja się zbliża. To było dziwne, bo
właściwie podczas całej akcji - aż do tamtej pory - stali w miejscu.
Tym razem rzucili naraz kilkadziesiąt granatów i zasłonięci
ścianą dymu, atakowali. Znajdowałem się między falangą policji
i szarą otchłanią gazu łzawiącego. Spróbowałem przedrzeć się
przez nią na drugą stronę. Nie udało się: upadłem, zacząłem
się dławić, nie mogłem złapać powietrza. Miałem twarz
osłoniętą szmatami, ale to nic nie dawało, gazu było po prostu zbyt dużo.
Czołgałem się resztkami sił, próbując wydostać
się z chmury dymu, mówiłem sobie: to już koniec.
Trasa z Uyuni do Potosi: nagie,
skaliste grzbiety w czerwonych odcieniach, wąskie doliny wciąż
jeszcze anemicznych rzek z resztkami wody. W miejscach, gdzie dolina
rozszerza się, staje kilka domów, a pustynny krajobraz okraszają
zielone poletka bobu czy ziemniaków. Gromadami przechadzają się
lamy, starzy ludzie człapią do domów z wiązkami chrustu na
plecach. Surowe życie i krajobraz surowy, nieprzyjazny, ziemia sucha
i szara, do tego zimno. Nieograniczona przestrzeń zwykle zachęca by
zostać, by robić namiot i rozpłynąć się w naturze, w życiu,
tak jak na Gran Sabanie. Tutaj jest inaczej, tutaj nie ma życia,
jest nienaturalnie nago, księżycowo, taki krajobraz z jednej strony
zachwyca, ale z drugiej odpycha, może napawa strachem; jest
niegościnny. Szorstkie to wszystko i nieludzkie, nie ma wody, nie ma
drzew, nie ma zieleni i nie mam najmniejszej ochoty siedzieć tu zbyt
długo, po prostu źle się tu czuję.
Lamy |
Gdy dolina rozszerza się |
Gdy jest nieco wody |
Gdy nie ma |
Gdy jest księżycowo |
Gdy do tego zaczyna padać, robi się
zupełnie beznadziejnie. Szarość jest jeszcze bardziej szara, chłód
bardziej przejmujący, niepewność większa, bo nie ma tu prawie
osad, nie ma się gdzie skryć, a jak długo będzie padać, nie
wiadomo. Tamtego dnia padało długo. Można na siebie włożyć
pelerynę – włożyłem – ale woda i tak stopniowo przenika.
Zachlapie buty, zmoczy skarpetki, wychłodzi nogi; zimny, wilgotny
wiatr wedrze się przez kołnierz na gardło, na klatkę piersiową,
palce na kierownicy skostnieją, a do tego ta wysokość, cztery
tysiące metrów nad poziomem morza, tlenem nie rozpieszcza. I było
tak, że jechałem już zachlapany, i tak już dłuższą chwilę, i
z rosnącym głodem i coraz bardziej zmarznięty. Na mapie miałem
zaznaczoną miejscowość, ale co mijałem kolejny zakręt, moim
oczom ukazywała się kolejna pustka, pustka zasnuta deszczem. Do
tego złapał mnie kaszel, jakiś bardzo dziwny, bardzo mocny, rwący
gardło, dławiący, nie dający złapać oddechu.
- Nagle poczułem, że ktoś unosi mnie
za ramiona i odciąga na bok. To byli dwaj studenci z La Paz. Zaraz
zapalili papierosy i podawali mi je do ust: dym papierosowy rozszerza
drogi oddechowe, przeciwnie do gazu łzawiącego, który je zaciska.
Uratowali mi życie, miałem dużo szczęścia. W tamtej chmurze dymu
zginął wówczas jeden lekarz.
Po akcji studenci schowali się na
wydziale medycyny. Wojsko okrążyło budynek, ale lekarze ze szpitala
po przeciwnej stronie ulicy przekazywali protestującym żywność.
Ostatecznie ustawę wycofano, ale studenci biorący udział w
protestach trafili na czarną listę z zakazem wykonywania zawodu.
- Widziałem tę listę, a tam: moje
nazwisko.
- To znaczy, że nie było sensu dalej
studiować?
- Może jakbym się zapisał do partii,
zresztą: wiele osób tak zrobiło, zapisali się do MAS i dostali
swoje dyplomy bez problemu. Ja zdałem sobie sprawę, że lekarz jest
tylko narzędziem – kombinerkami, śrubokrętem, młotkiem – w
rękach systemu. Ostatecznie to system leczy lub wykańcza ludzi. A
system jest taki, że gdy przychodzi do mnie człowiek, który nie ma
pieniędzy, ja nie mogę mu pomóc, zabraniają mi!
- To publiczna służba zdrowia też
jest płatna?
- Działa na podstawie ubezpieczenia –
lekarka wzięła oddech by odpowiedzieć, ale uprzedził ją mąż. - Jeśli masz ubezpieczenie, jest darmowa. Ale jako że firmy zawsze
szukają sposobu, by zatrudnić cię bez ubezpieczenia...
- Dla dzieci do pięciu lat, osób
starszych, po sześćdziesiątce i kobiet w ciąży jest darmowo –
uzupełnił dyrektor szpitala i wrócił do ostatnich mrożonych ziemniaczków w
zupie.
Po przygodzie z medycyną Pablo przez
dwa lata pracował na wolontariatach, prowadził zajęcia z
przywództwa w małych społecznościach altiplano. Potem założył
księgarnie, ale ta splajtowała. Kawiarnia, przeciwnie, miała zupełnie
niezłe obroty, ale właściciele lokalu wypowiedzieli mu wynajem
i założyli własną kawiarnię. Teraz Pablo sprzedaje książki do
szkół, ale myśli, marzy o działaniach wpływających na
mentalność Boliwijczyków. Organizuje spotkania z dziennikarzami,
publicystami i historykami, działa w kolektywie artystycznym. Śpi
długo i lubi jeść.
- Widziałeś Tiwanaco? - zapytał
dyrektor, znów te oczy pełne pasji, znów uznanie, znów entuzjazm.
- Wjechałem od strony Copacabany, więc
było mi nie po drodze – odpowiedziałem. Tiwanaco uznaje się za
coś historycznie istotniejszego niż Machu Picchu, nie wiem, nie
znam się. Jakoś tak w Wenezueli zajął mnie przede wszystkim latynoamerykański wiek XIX i tak mi już zostało.
- A wysokość, choroba wysokogórska,
jak sobie z tym radzisz?
- Na początku mnie męczy, jasne, ale
po paru tygodniach oddech się przyzwyczaja. Chociaż nigdy nie
dochodzę do tego, by czuć się całkowicie dobrze na wysokościach.
Zawsze pozostaje jakaś słabość mięśni, jakiś niepokój żołądka
– myślałem, że dyrektor szpitala, jako lekarz, doradzi mi coś w
tym aspekcie, ale nie podchwycił żołądkowego tematu.
-I gdy pada, co robisz gdy pada?
Gdy dojechałem do Tica Tica, wciąż
padało. Zjechałem z asfaltu głównej drogi i wbiłem się w błoto
wioski. Nie było jeszcze czwartej, ale zdecydowałem się zostać:
byłem osłabiony wysokością, ledwie podleczony po ciężkim
rozwolnieniu w Uyuni, przemoczony, a do tego jeszcze ten dziwnie
duszący kaszel, pan nie jest stąd, prawda? Nie. Wie pan kto może
mieć klucz do szkoły? Nazywa się D., mieszka... Chodźmy, pokażę
panu. Sklepowy wyszedł o dwa kroki przed drzwi, ale zaraz się
cofnął i zaczął z grymasem na twarzy patrzeć na deszczowe
chmury. Proszę pana, pada! No pada, chyba nie pierwszy raz tutaj
pada – pomyślałem, ale nie powiedziałem nic. Sklepowy popatrzył
jeszcze przez chwilę, następnie z wielką starannością i pewną
odrazą zaczął stąpać po błotnistej uliczce dając wymierzone
kroki od kamienia do kamienia, tak jakby nigdy nie wychodził na
ulicę po deszczu. Przechodzisz pan plac, potem jeszcze trzy
przecznice, potem w lewo i – przerwał – a ty nie wiesz gdzie
jest D.? - zwrócił się do przechodzącej kobiety. No jasne, D.
siedzi u mnie w domu.
D. okazał się lokalnym boliwijskim
dresiarzem. Jego kolorowy, świeżo wyprany dres bardzo odstawał od
szarodeszczowej rzeczywistości błota i domów z gliny. Zaprowadził
mnie do nowo wybudowanej szkoły z planu rządowego Evo spełnia
obietnice, Boliwia rozwija się, albo Boliwia rozwija się, a Evo
spełnia obietnice, nie pamiętam co było pierwsze, jajko czy kura.
Dostałem suchy pokój przy stołówce, materac, światło, niczego
sobie jak na koniec świata, świata – jako się rzekło - z gliny
i z deszczu. Rozwiesiłem mokre ubrania na plastikowych krzesłach,
narobiłem herbaty, zjadłem chleba ze smalcem, który to smalec w
puszcze wręczyli mi samochodowi podróżnicy ze Słupska, zrobiłem
jeszcze jeden termos herbaty i poszedłem spać. Byłem absolutnie
pewny, że rwący i dziwnie duszący kaszel to zapowiedź pewnej
grypy, pewnego zapalenia płuc czy oskrzeli, w każdym razie: czegoś
pewnego i negatywnego. W nocy budziło mnie uczucie duszności,
odkaszliwałem, czułem niemoc w piersiach, chciwie i z trudem łapałem powietrze, następnie chwytałem za termos z gorącą herbatą
i piłem jeden, drugi kubek. O dziwo – intensywne doherbacanie
przyniosło skutek: rano wstałem przysłowiowo zdrowy jak
przysłowiowy koń. Mogłem jechać dalej.
(Lubię spać w szkołach, na boiskach,
na stadionach, nawet w Boliwii, gdzie nocleg w hotelu potrafi
kosztować jedynie 10 złotych. Ale w hotelu trzeba się wdrapać (z
rowerem) na trzecie piętro, jest ciasno, łóżko jest jakieś takie
no że nie wiem kiedy ostatnio je czyszczono. A na zadaszonym boisku
mam dla siebie kilkaset metrów kwadratowych suchej przestrzeni, co
za wygoda. Zadaszone boiska nabudował wszędzie Evo Morales, więc
można go lubić lub nie, ale to dzięki niemu jeżdżenie po Boliwii
nie sprawia najmniejszych problemów, przynajmniej w kategorii
„noclegi”. Także Evo sprawił, że Boliwia jest znacznie mniej
rasistowska w stosunku do swoich własnych obywateli, a to już
naprawdę dużo.)
Rejestracja ZSL w środku altiplano, takie rzeczy |
Stary w Choquilla siedział gdzieś na
patio, gdzieś w głębi domu, gdy podszedłem do jego sklepiku.
Choquilla to jedna z tych szkolnych miejscowości: budynki wokół
placyku przeznaczone są dla uczniów z okolicznych - „okolicznych”
może oznaczać kilkadziesiąt kilometrów - pól, a w wakacje jest
pusto. (Przypomina mi się kolumbijska studentka poznana w Manizales:
mieszkała w Amazonii. Żeby dojść do miasteczka, gdzie
organizowano egzaminy wstępne na państwowe studia, musiała
maszerować pięć dni przez dżunglę. Nie tylko doszła, ale i
zdała.) Wołam. Pukam w otwarte drzwi. Dzwonię monetą w metalową
kratę. Zjawia się stary, twarz poorana zmarszczkami. Czekam
cierpliwie, gdy szurając butami po betonowej podłodze, człapie do
okna sklepu. Co kupić? Prawie nic nie ma. Na dole, na podłodze,
widzę oranżady w szklanych, zakurzonych butelkach i etykietą a'la
Polska lata dziewięćdziesiąte (były takie „Konradek”, nie
wiem czy to jeszcze gdzieś sprzedają), proszę jedną, potem dwie
bułki. Podaje mi je do ręki, bez woreczka, są suche i twarde jak
dwa kamienie. Pytam o pomidora. Niedosłyszał, lub udał tego, co to
niedosłyszał. Powtórzyłem, a potem już tylko on powtarzał, że
nie, nic z owoców, nic z warzyw, i szamotał na boki opuszczoną
głową, jakby chciał pokazać, że gardzi wszelkim pożywieniem,
które nie jest tłustym mięsem lamy.
- Za Salinas, dokąd? - dyrektor.
- Chcę przejechać przez Salar de
Uyuni, potem z powrotem na północ, przez Potosi i Sucre –
odpowiadam.
- I gdzie spędzisz Nowy Rok, i z kim,
sam, tak na drodze? - mąż lekarki, lekarka od dłuższego czasu
nie mówi nic.
- Bo ja wiem, może dojadę do Potosi,
może ze strażakami.
Aleksiejewicz: „Czego najbardziej
chciałabym się dowiedzieć, np. z życia starożytnych Greków? […]
jak i o czym rozmawiają wówczas w domu; jak ludzie szli na wojnę,
jakie słowa mówili ostatniej nocy przed rozstaniem do tych, których
kochali […]. Nie bohaterów i wodzów, ale zwykłych młodzieńców.
Historia poprzez jej nieznaczącego świadka i uczestnika. To mnie
interesuje: to chciałabym uczynić literaturą.”
Jakie słowa mówili w toastach
bożonarodzeniowych?
-... i żebyśmy w przyszłym roku
wszyscy mogli spędzić Wigilię nie na dyżurze, a w domach, z
rodzinami.
Szampany w gorę.
Ziemia sucha jak piach |
Wioska nad salarem |
Pamiątka |
PociągArt |
On, dzwon |
A zaczęło się w Copacabana, nad jeziorem Titicaca |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!