Brazylia: nowe doświadczenia

Jest czysto. Corumbá, pierwsze miasto za granicą. Ucichły nagle motocykle. Nie że zniknęły, ucichły, już nie warczą. Mężczyzna, który rozładowywał ciężarówkę, śpiewał. Ktoś szedł ulicą bez koszulki. Ktoś inny nosił krótkie spodnie. Tak, to dziwne, tutaj to dziwne, na tym kontynencie to dziwne, dla mnie to dziwne. 

Na tym kontynencie, nie, w jego hiszpańskojęzycznej części, gdzie kultura źle patrzy na noszenie krótkich spodni. Dobrze patrzy natomiast na jeżdżenie motocyklem bez tłumika. Bo to jest, proszę państwa, kultura pokazowa. No, przez trzy i pół roku jeździłem po krajach w których jest diabelnie gorąco, a ludzie noszą długie spodnie. Chodzą też w skarpetkach i zamkniętych butach. Sypią do nich talk i środki zapachowe, żeby ugotowana stopa nie śmierdziała jak ugotowana stopa.

Mówisz poważnie?

Przed zieleniakiem sprzedawca wystawił stoły, nad stołami parasole, a na blatach stołów starannie poukładał piramidki owoców. Czystych owoców. Sprzedawca również był czysty, czysto ubrany, a rozkrojone na pokaz guajawy czerwieniły się w słońcu. No, to już nie te obskurne przestrzenie ze zgaszonym światłem nie tyle z biedy co z chorobliwego sknerstwa, jakie spotyka się w Boliwii. To już nie ta colla ubrana w fartuch którego chyba nigdy z siebie nie zdejmuje, chociaż do pracy mąż wozi ją srebrzystą toyotą hilux, rocznik bieżący.

Może to dobry moment: otóż collas to ludzie z altiplano. To oni nie bratają się z mydłem i o nich pisałem w Boliwia, estetyka i Nowy Rok. Natomiast cambas to ludzie z nizin, dokładniej to z Santa Cruz. Cambas bratają się z mydłem do tego stopnia, że potrafią wstać dzień po karnawale o szóstej rano by zamieść przed domem.

Tak, czyli jest inaczej, ciszej, spokojniej, zdecydowanie Brazylia nie ma chyba tego szpanerstwa posthiszpańskiego. Kierowcy ruszają ze skrzyżowania nie z piskiem opon (tj. tak jak widzieli na filmie), tylko spokojnie, z szacunkiem dla silnika, tak, żeby pojazd po roku użytkowania nie rzęził jak zarzynane zwierzę. Ludzie nawet jeżdżą na rowerach. W krajach hiszpańskojęzycznych jeżdżenie rowerem to jednak trochę wstyd, rower to bieda, rower to siara, jak już się jeździ to co najmniej motorem, a jeśli już rowerem, to tylko z tych drogich i w obowiązkowym kombinezonie obcisłym prawdziwego (niedzielnego) rowerzysty. Ciekawe jacy Portugalczycy przyjeżdżali do Brazylii za czasów kolonii, trzeba by przejrzeć historię tego kraju, trzeba by. Tu pora na reklamę: bo historię Ameryki hiszpańskojęzycznej już przejrzeliśmy i wnioski społeczno-kulturowe można znaleźć w mej wspaniałej książce Upały, mango i ropa naftowa. Poza tym to jest Mato Grosso do Sul, stan markowany pantanalem, czyli wielkimi bagniskami pełnymi aligatorów, pantanal w mianowniku, to też wszystko nazywa się pantanal, spółdzielnie taksówkowe, hotele, sklepy, zupełnie tak jak w Erewaniu wszystko nazywa się Ararat.

* * *

Od rana gadają papugi, papużki, ptaszki; gdaczą, piszczą, świergolą. Ten zielony z krępą główką zasiadł na wielkim liściu palmy. Nawołuje.

Palma jest dobrze wyeksponowana: strzela w górę z równej powierzchni wykoszonego trawnika (mają tu koszone trawniki). Trawnik murowanej świątyni "Igreja assembleia de Deus" - adwentyści?, baptyści?, ci od poczwórnej Ewangelii? - też jest wystrzyżony. Dużo tu ładnych trawników, które kontrastują z kiepską drogą gruntową przecinającą dużą wieś. Twarze mieszkańców są przeważnie białe i poważne, oczy - podejrzliwe, mój trawnik - mój honor, mój dom - moja twierdza, co tu robisz włóczęgo. Ci starsi panowie o tych charakterystycznych Włochom jajowatych głowach mogliby może równie dobrze nadzorować pracę kawiarni przy Piazza del Campo w Sienie czy prowadzić zakład jubilerski w mediolańskiej galerii. Może by tak było, gdyby tylko ich rodzice, jak wielu innych Włochów, nie wyemigrowali za ocean po II wojnie światowej. Los więc chciał, że potomkowie pokolenia eksodusu siedzą teraz pośród bagien i krów na nadgranicznych peryferiach brazylijskiego stanu Mato Grosso do Sul. Może im to przeszkadza? A może ja im przeszkadzam, bo odpowiadają bez śladu życzliwości, z kompletnym brakiem zainteresowania, czasem wręcz opryskliwie. Niechcący wróciłem do Europy?

Pastwisko matogroseńskie
Można narzekać na Boliwijczyków, zwłaszcza na tych z płaskowyżu, że nie myją stołów w bistrach, że nie zmieniają fartuchów, że słuchają wstrętnej muzyki, ale. Ale! Dokładnie tak sobie mówiłem: widzisz, narzekałeś na Boliwijczyków, ale w Boliwii nigdy nie miałbyś tego problemu, co tutaj. Boliwijczycy, koniec końców, są spokojni, ufni, wspólnotowi. W każdym, nawet najmniejszym miasteczku czy wiosce, mają ryneczek, placyk czy jakąś inną otwartą przestrzeń wspólną. Jakiś hangar na narady i festyny (dla mnie: bardzo dobre miejsca na nocleg). Brazylijczycy natomiast, ci z Albuquerque, nie mają nic takiego. Mają za to drut kolczasty szczelnie odgradzający każdą z działek, a na działkach te doskonałe trawniki zamiast wesołego buszu.

Poprzedniej nocy byłem w Puerto Suarez, Boliwia, miasteczko dość spore: 20 tysięcy mieszkańców i duży ruch ze względu na handel przygraniczny. Zapytałem w parafii (kiedyś pracowali tam Polacy). Przydzielono mi pomocnika, który załatwił mi spanie na miejscowym stadionie: pokój, prysznic, toaleta, bardzo serdecznie państwu dziękuję. W Albuquerque, Brazylia, wsi w polu, a we wsi przecież ludzie zawsze milsi, zawsze pomocni, w Albuquerque pan z jajowatą głową warknął na mnie jak rozzłoszczony pies gdy zapytałem o zamkniętą na cztery spusty i naogradzaną z wszystkich stron świetlicę wiejską, "to nie jest miejsce do spania!". Kobieta w domu obok, z wyrazem znudzenia i niechęci na twarzy, odmówiła mi wody. Zawsze pytam w sklepach czy w domach po drodze czy mogę napełnić butelki wodą i ludzie nigdy nie odmawiają, nigdy przez trzy i pół roku, od Meksyku po Boliwię, aż do Brazylii, aż do Albuquerque. Potem znalazłem ten kościół protestancki. Skończyło się nabożeństwo i pastor wyszedł z betonowego budynku. Spytałem czy mogę rozbić namiot. Jako że dopiero co wychwalał Boga, Żezus, Żezus, Espiritu Sąto!, krzycząc na całą wieś, zgodził się. Zatroszczył się tylko o to czy... czy na pewno wyjeżdżam następnego dnia z samego rana. A rano nawet nie powiedział dzień dobry. W innych krajach taki pastor zalałby mnie serią pytań, wołał z entuzjazmem że jak to z Meksyku?, na rowerze?, niemożliwe!, spytał czy czegoś mi nie potrzeba, rano przyniósłby kawę, zatroszczył się czy aby na pewno spałem dobrze, a może nawet zaprosiłby na śniadanie. No jakoś nie tak wyobrażałem sobie Brazylijczyków. Spotykałem zresztą Brazylijczyków od czasu do czasu podczas podróży i byli zupełnie inni: radośni, otwarci, serdeczni. Pamiętam jak pewnego razu zwrócili mi uwagę, że Brazylijczycy z południa kraju nie są tacy fajni. Już wiem o co im chodziło.

Kapibary - wręcz przeciwnie! Bardzo sympatyczne zwierzaki!
Kapibara, największy szczur świata! Zdjęcie z wikipedii.
Zapytałmnie ostatnio jeden czytelnik (z tych pilnych oraz uważnych) czy według mnie Ameryka Łacińska należy do cywilizacji zachodniej. Niemal bez zastanowienia odpowiedziałem, że jasne, że przecież język, religia, organizacja polityczna, ubiór, etc. Że istnieją co prawda grupy odmienne, że dochodzą wpływy lokalne i afrykańskie, ale ogólnie, to cywilizacja zachodnia, bez dwóch zdań. Tak odpowiedziałem zupełnie niedawno. A teraz już nie wiem. Może ten zmysł wspólnotowy to charakterystyczny rys Ameryki Łacińskiej wynikający z dawnych tradycji prekolumbijskich? Tradycji, które w Mato Grosso do Sul z jego 55% populacji białej i 73% europejskiego wkładu genetycznego (a w Albuquerque chyba jeszcze więcej) nie miały prawa zaistnieć? Może cywilizacja zachodnia oprócz umysłu krytycznego, prawa rzymskiego i wartości chrześcijańskich, to także ten zajadły indywidualizm, który częściej niż kreatywność wyzwala opryskliwość, podejrzliwość, przemądrzałość, osądy z zasady negatywne i fakt, że tak trudno było mi znaleć miejsce na nocleg pierwszego dnia spędzonego w Brazylii?

Może chodzi o to, że wyjeżdżając z Boliwii straciłem dodatkowe punkty za rasę? W Boliwii byłem jednym z niewielu białych, w Mato Grosso - jednym z wielu, a do tego spoconym, nieogolonym i na dziwnym rowerze, na pewno narkoman, na pewno złodziej? Ile zmienia wygląd! Jak bardzo zaważa o stosunkach międzyludzkich! Przecież jeśli przyszedłbym tam w wyprasowanej koszuli ogłoszony jako oto jest proszę państwa pisarz oraz fizyk, jakże inaczej by na mnie patrzyli, a byłbym przecież tym samym człowiekiem.

Może to nie chodzi o to, że cywilizacja zachodnia czy nie zachodnia. Przecież wszystkie kultury pierwotne charakteryzowały się daleko posuniętą wspólnotowością. Ta wspólnotowość była narzucona przez ścisłą współzależność potrzeb ekonomicznych, materialnych. Jesteśmy zanurzeni, chcąc nie chcąc, w materialnym świecie i wielokrotnie decyduje on o naszych relacjach. Że ludzie w miastach są mniej rodzinni? Bo nie mają żywej potrzeby bycia rodzinnymi. Na wsi dużo łatwiej poradzić sobie w grupie, gdy mowa o, powiedzmy, prowadzeniu dużego gospodarstwa rolnego. Łatwiej poradzić sobie w grupie w sytuacji ubóstwa: jeden coś znajdzie, drugi coś przyniesie, jakaś zupa zawsze z tego będzie. A w mieście z dobrym uposażeniem na stałym stanowisku, patrząc czysto ekonomicznie, na co komu rodzina? I jak mi mówią w Ameryce, że tu nie prowadzimy gospodarki osobistej, tylko gospodarkę grupową, to jest jasne, że wynikiem tego będą silniejsze więzi międzyludzkie.

Ale z drugiej strony, to więzi międzyludzkie z gospodarki grupowej, czy odwrotnie, gospodarka z więzi? Bo i tak może być. Na przykład Wenezuela to - z przerwą dla obecnego kryzysu - kraj stosunkowo zamożny, a jednak ludzie w dalszym ciągu są serdeczni, otwarci, pomocni, słowem: są zaprzeczeniem tych z Albuquerque i to pomimo że społeczeństwo wenezuelskie przyjęło po drugiej wojnie światowej gigantyczny wkład europejski: przeszło milion przyjezdnych wtopiło się w zaledwie pięciomilionową wówczas grupę miejscowych. No to co się stało z Mato Grosso? Co się stało w Albuquerque? Nie wiem, ale wyglądało to bardzo stereotypowo, bardzo według ras: im kto był bielszy, tym mniej pomocny, tym bardziej zgorzkniały, tym bardziej z ohydą patrzył na rowerzystę; im kto z karnacją ciemniejszą - bardziej się uśmiechał, bardziej chciał pomóc. Następnego dnia rano udało mi się zdobyć wodę, podarowała mi ją kobieta jak najbardziej śniada.

Aha, i jeśli ktoś z czytelników mógłby mi podrzucić jakąś literaturę socjologiczną na temat rozpadania się wspólnot ludzkich, to ja bardzo proszę!

* * *

Dobrze, już dobrze, teraz się schłódz, uspokój, i napisz coś pozytywnego.
Bodoquena siedzi sobie kawałek dalej i to jak pączek w maśle. Kończą się bagna, rozwiewają dzikie stada komarów, rośnie niewielki łańcuch górski i to właśnie tam, wśród szmerów krystalicznie czystych rzek, leży sobie ośmiotysięczne miasteczko. Ludzie tam znacznie przyjemniejsi, może dlatego, że bardziej śniadzi na twarzach. Wszędzie stoją rowery, nikt ich do niczego nie przypina, bo w Bodoquena nikt nie kradnie. Jakby ktoś ukradł, to by zaraz wszyscy wiedzieli, tak proszę pana. Daleko tu od krwawych strzelanin Sao Paulo, od niebezpiecznych dzielnic boskiego Rio.

Paulo wychodzi do pracy koło dziewiątej. Pięć przecznic do głównej alei, cztery przecznice w prawo, a potem w lewo do ronda. Po drodze pozdrawia sąsiadów, taksówkarzy, dostawców. Przy rondzie stoi terminal, na parkingu czeka szereg żółtych autobusów szkolnych. Wsiadamy. Najpierw blisko trzydzieści kilometrów po asfalcie wijącym się wśród pagórków, dalej skręt w prawo przy drewnianych tablicach z wypisanymi nazwami posiadłości ziemskich (hiszp. hacienda, port. fazenda). Dalej czerwona droga gruntowa, nie wiem dokładnie ile, może dwadzieścia-trzydzieści kilometrów, ale już dużo wolniej, podskakując na wybojach, zapadając się w kałuże. Po drodze, przez kilkadziesiąt kilometrów, nie mijamy żadnej wsi, miasteczka, miejscowości. Tylko wielkie posiadłości ziemskie pogrodzone drutami, z niekończącą się zielenią, wśród której biją po oczach ciała bydła zebu o skórze białej jak śnieg.

W Brazylii edukacja jest darmowa. Podwózka z domu do szkoły - też. Służba zdrowia - podobnie. I to dla wszystkich, w przeciwieństwie do Polski czy Boliwii, gdzie służba zdrowia ogranicza się tylko do ubezpieczonych. W Boliwii jest jeszcze o tyle dobrze, że bez względu na ubezpieczenie lub jego brak, do lekarza mogą iść za darmo dzieci do lat pięciu, osoby po sześćdziesiątce i kobiety w ciąży. W Polsce jest więc pod tym względem zasadniczo najgorzej, zwłaszcza obecnie, w erze umowy śmieciowej, kiedy znalezienie zatrudnienia na umowę o pracę stało się rzadkim luksusem. W przychodni w niewielkiej Bodoquenie, oprócz pielęgniarek, lekarzy, dentysty i psychologa, jest także specjalista od żywności. Do jego zadań należy m.in. przygotowanie zrównoważonego menu dla szkolnych stołówek, które - dla porównania - w Polsce coraz częściej się zamyka, a nie prowadzi. Nierówności społeczne w Polsce rosną, w Brazylii - tak mniej więcej od czasów Luli - maleją.

Do najdalszej fazendy zajeżdżamy o dziesiątej trzydzieści. Pracownicy zapraszają nas na terere, czyli yerba mate na zimno. Siorbiemy. Śmieją się. Nie rozumiem po portugalsku. Wjechać do Brazylii dla człowieka hiszpańskojęzycznego, to tak jak dla nas wybrać się do Czech, albo do Serbii: niby coś tam się rozumie, niby podobne, niby to czy inne słowo, ale koniec końców nie wiadomo o co chodzi. Mężczyźni w skórzanych butach, kobiety boso, bo upał. Na długich tykach rośnie papaja, kwitnie różowa pitaja, pachnie drewnem płonącym w piecu. Zabieramy dwójkę dzieciaków i jedziemy z powrotem. Wjeżdżamy do każdej hacjendy po drodze i zabieramy to jedno, to trójkę, to większą grupkę dzieciarni z bodoqueńskich podstawówek i gimnazjów. Na nasz przejazd podrywają się krowy: stają na równe nogi, obserwują autobus przez chwilę i zaraz najczęściej zrywają się do krótkiej ucieczki kilka metrów od płota. Pomocniczka Paula sprawdza, czy najmłodsze maluchy mają pozapinane pasy, otwiera i zamyka bramy, gdy wjeżdżamy na wewnętrzne drogi przepastnych posesji. Do miasteczka wracamy przed pierwszą, dzieciaki wysypują się przed drzwiami kolejnych pięciu placówek edukacyjnych, a Paulo wraca do domu na obiad. Wróci do szoferowania po piątej, gdy trzeba odwieźć wszystkich do domów.

Z jednej strony dobrze, że państwo dba o ucznia i zawozi go do szkoły. Ale to takie szczęście w nieszczęściu. Mato Grosso podzielone jest na prywatne posesje gigantycznych rozmiarów, należących do niewielkiej liczby ludzi. Wiosek praktycznie nie ma, dystansy między sąsiednimi miasteczkami to kilkadziesiąt, nawet sto kilometrów. Oczywiście przygniatająca większość pracowników rolnych jest bez ziemi, pracują i mieszkają w hacjendzie. Gdyby ziemia była nieco bardziej rozparcelowana, a jej właściciele formowaliby wioski, to m.in. dzieci mogłyby uczęszczać do szkół właśnie tam. A tak dzieciak wychodzi z domu o dziesiątej czy dziesiątej trzydzieści, wraca często dopiero o ósmej, ósmej trzydzieści. Połowę z dziesięciu godzin poza domem spędza w autobusie. Taki średnio przyjemny program dnia jak dla - na przykład - ośmioletniego brzdąca.

* * *

Paulo ma ładny dom: bardzo obszerny salon, trzy sypialnie, kuchnia, garaż, przestronne patio za domem, klimatyzacja i telewizor na pół ściany. Żona Paulo jest pielęgniarką. Zajmuje się szczepieniami (które, nota bene, są darmowe). Ich dom wyróżnia się wśród sąsiednich białością tynku, czerwienią dachówek i świeżością ogólną. To dzięki synowi, który finansowo pomógł w remoncie generalnym. Kupił też tacie nowy samochód, tata przesiadł się z chevroleta do volkswagena.

Syn wyjechał do Angoli, byłej (a może i obecnej) kolonii portugalskiej. Tam jako młody księgowy po studiach (22 lata) zarabiał siedem tysięcy dolarów miesięcznie. Z oszczędności z ostatniego roku pracy kupił sobie osiem hektarów ziemi nad rzeką, rzut beretem od parku narodowego, w jednej z najbardziej turystycznych lokalizacji stanu. Nie uważa czytelnik? Że też my, to znaczy Polska, nie mamy żadnej kolonii! Moglibyśmy ją obrobić z ropy naftowej, diamentów, złota, wysyłać młodzież po studiach żeby też nakradła co się jej nie należy! No dobra, żartowałem. Ale - jak widać - korporacje międzynarodowe i ich pracownicy zupełnie nieźle sobie używają na angolskiej nędzy.

Także siedzieliśmy na tej posiadłości syna, maczaliśmy się w rzece - którą to rzekę syn oczywiście szczelnie ogrodził drutem i teraz mówi o niej "moja rzeka" - a ja myślałem sobie: kim jesteś człowiecze, że chcesz się uczynić panem ziemi? Wystarczy że ona nieco się zatrzęsie, że wybuchnie wulkanem, że przeczesze grzywę swych lasów huraganem czy tornado, i umierasz, umrzesz jak mrówka przyciśnięta koniuszkiem małego palcem, dziecięcą piętą. Taki z ciebie tej ziemi pan.

Mato Grosso do Sul

Komentarze

  1. Wpis dla mnie bardzo aktualny.

    Brazylii unikalem długo, aż wreszcie po kilkunastu miesiącach w hiszpańsko języcznej Ameryce Łacińskiej odwiedziłem południe Brazylii. Podobnie jak ty nie byłem zachwycony (w przeciwieństwie do reszty Ameryk), gdzieś tam mnie kłulo w oczy to zeuropeizowanie południa, dziwnie brzmiący język, czy wszystkie inne różnice w byciu brazylijskich latynosow.

    Po 2 latach wróciłem, aby rowerowo poznać zachwalany północny wschód, który jest ponoć zdecydowanie inną Brazylią. I co za tym idzie: wody w przydrożnych domach nigdy mi nie odmówiono, a wygląd lumpa zdecydowanie często uchodził mi na sucho. Zasadniczo spotkałem się z ciekawoscia, otwartością i gościnnością, inna sprawa to to, że do najtańszych ten kraj nie należy i byłem na to też  przygotowany. Czytaj: niezależny, choć otwarty na pomoc. CS i Warmshowers działają, a w krytycznych momentach ludzie pomagają.

    Brazylia ma do siebie to, że jest to kraj w którym rządzi materialne podejścia do świata i hedonizm. Klasa średnia jest dużo bardziej liczna i zamożna niż przeciętnie w Ameryce hiszpańsko języcznej, z mnóstwem ludzi żyjących jednoczesne w biedzie. Do tego dochodzi dużo większe zróżnicowanie rasowe, co ostatecznie prowadzi do innych zasad w relacjach pomiędzy ludźmi. Dużo częściej można się spotkać z egoizmem, i patrzeniem z góry. Można się temu poddać, choć widziałem wiele miejsc, gdzie nie było to konieczne (obserwując hordy argentyńskich hippisow na przykład, choć oni są trochę jak tacy nieszkodliwi Cyganie;)).

    Z drugiej strony jest brazylijska kultura plażowa, gdzie plaża jako miejsce publiczne jest otwarte dla wszystkich i nie ma tu znaczenia loteria genowa, pochodzenie czy status, bo do plaży prawo ma każdy.

    Teraz jestem już znowu w Wenezueli (o ironio) i zaczynam ponownie odkrywać hiszpanskojęzyczną twarz Ameryki. Z trochę mniejszym entuzjazmem, bo wydaje się że kulturowo Brazylia zaszła dalej (czyt. przejęła od Europy więcej, bez oceniania czy to dobrze, czy źle, może faktycznie chodzi o brak litej cywilizacji prekolumbijskiej po tej stronie kontynentu i tym samym bardziej podatny grunt, innymi słowy: kultura brazylijska jest bardziej efektem zaszczepienia, przy czym kultura innych krajów skutkiem gwaltu). Jednocześnie warto zauważyć, że ocena danego miejsca zależy od naszych wcześniejszych doświadczeń, czy to dalszych czy obecnych ( http://backpackista.com/pl/granice-wytrzymalosci/).

    Aha, no i poczekaj aż odwiedzisz Argentyne, wtedy ci się dopiero porobi ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. No proszę, przed kilkoma dniami właśnie wróciłam z Mato Grosso do Sul, minęliśmy się o włos. Ja byłam bliżej Corumby.
    Dziewiąty raz w Brazylii, tym razem przyszła kolej na Pantanal i to była niesamowita przygoda. Mam nadzieję, że Twoja będzie również udana :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochani, pamiętamy o Dominice: http://pomagamy-dominice.blogspot.com/p/1-podatku.html

      Usuń
  3. Tylko pisze, aby sprostować jedną wieść z umowami śmieciowymi. Owszem nadal sa one powszechne, ale człowiek pracujący przez dłuższy czas na zleceniu może teraz po prosić pracodawcę o odkładanie składek na ubezpieczenie zdrowotne, socjalne czy emerytalne. Czyli można być zwyczajnie ubezpieczonym, czego wcześniej nie było.

    Potwierdzam informację, bo sam tak przez kilka miesięcy pracowałem na zleceniu dorywczo i odkładały mi się składki zdrowotne, więc miałem prawo do opieki lekarskiej chociaż.

    Poza tym... piekny artykuł, czytało się przyjemnie!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty