Kolumbia zygzakiem
Na drewniany pomost wyrzuciłem
rower, obie sakwy i ukulele. Między Kolumbią i Panamą nie ma drogi
lądowej, więc przyszło mi parać się morskim autostopem.
Natychmiast po lądowaniu podszedł do mnie mężczyzna w średnim
wieku. Pierwszy poznany Kolumbijczyk z miejsca uderzył z radą: u
nas jest dużo gór, najlepiej jak wybierzesz sobie którąś z
dolin, w ten sposób łatwiej będzie ci przejechać na południe.
Nie miałem sprecyzowanych planów, ale od razu zaświtało mi, że
zrobię dokładnie na odwrót.
(tekst w formie mocno okrojonej został opublikowany w Magazynie Podróże, numer z kwietnia 2017, pod tytułem "Kolumbia na rowerze")
Wysiedli |
Rzeczywiście, terytorium Kolumbii
przeorane jest przez trzy łańcuchy górskie biegnące z południa
na północ. To Kordyliera Wschodnia, Centralna i Zachodnia. Między
pierwszą i drugą biegnie rzeka Río Magdalena, między drugą i
trzecią – Río Cauca, i tam jest względnie płasko. Całkowicie
płasko jest natomiast na równinach wschodniego krańca kraju, Los
Llanos: w departamentach
Arauca czy Casanare nie ma może ani pagórka. Jakby się uprzeć,
można tamtędy przejechać Kolumbię „za darmo”, to znaczy: bez
jednego podjazdu.
Ale urok podróżowania po Kolumbii
polega właśnie na przekraczaniu łańcuchów górskich. I nie
chodzi mi o masochistyczne zamęczanie się pedałowaniem po
nieasfaltowanych drogach najeżonych zakrętami. To znaczy... do tego
to się często sprowadza, ale rzecz w tym, że kordyliery stanowią
naturalne bariery przyrodnicze i kulturowe. A co za tym idzie:
przecinając kolejne łańcuchy górskie zmienia się klimat,
krajobraz, roślinność, dialekty i regionalizmy, potrawy i
zwyczaje, a nawet fizjonomia mieszkańców. Właśnie dlatego w
podróży przez Kolumbię nie wybrałem łatwej trasy jedną z dolin.
Przeciąłem wszystkie kordyliery. Każdą po dwa razy.
Wybrzeże
Capurganá to niebezpieczne miejsce i
szybko miałem się o tym przekonać. Rozejrzałem się: karaibski
turkus, zielone kopuły nadmorskich wzgórz zarośnięte wonną
dżunglą, do tego rzeki i wodospady, białe plaże i święty
spokój. Czarnoskórzy mieszkańcy łowią ryby lub siedzą
uśmiechnięci na progach domów. Przechodniów pozdrawiają
krzykliwie. Do Capurganá nie dochodzi żadna droga, więc i żaden
samochód nie zakłóca senności piaszczystych uliczek
rozciągniętych między parterowymi domkami. Gdyby tak zostać dzień
dłużej? Może ze trzy, cztery? Ostatecznie utknąłem na dwa
miesiące. Tak, to niebezpieczne miejsce. Poznałem parę, która
siedzi w Capurganá od pięciu lata i w międzyczasie doczekała się
dziecka.
Ob |
fi |
tość |
Droga z zachodniej części wybrzeża w
stronę Wenezueli raz to oddala się, raz to zbliża do strefy plaż.
Oddala się zwłaszcza w okolicach Montería, krainy przepastnych
pastwisk i bydła mięsnego, gdzie niebieskawy asfalt sunie między
lekko falującymi połaciami zieleni. Po umiarkowanie sympatycznej
Ameryce Środkowej, kolumbijska gościnność szybko daje o sobie
znać: motocyklista zatrzymuje się, by spytać co nowego u mnie,
starszy mężczyzna zaprasza na kawę, inny – lokuje w swej
nadmorskiej willi.
Przez te pastwiska dociera się do
Kartageny, perły w koronie krajowej turystyki. Nie spodobało mi
się. Są kamienice, kościoły i kanciasta twierdza, ale wszystko to
skąpane w tłumach zwiedzających i miejscowych handlarzy, którzy
nie dadzą ci spokojnie przejść ulicą. Historyczna architektura
miesza się bez smaku ze współczesną i brak – jakby to
powiedzieć - atmosfery... A może szukanie atmosfery
to taki mój krakowski fetysz.
Mompox jest zupełnie inny: tak
miasteczko, jak i dojazd do niego. Droga wije się między
dziesiątkami odnóg wielkiej Río Magdalena, jednej z największych
rzek kontynentu. Bydło brodzi tam po brzuchy w wodach rozciągniętych
po obszernych rozlewiskach. Samo Mompox leży na wyspie połączonej
ze stałym lądem promami: mostów w okolicy brak. Z daleka lśnią
schludne białe domy z obowiązkowymi drewnianymi okiennicami
malowanymi na zielono. Bogata architektura zachowała się z czasów,
kiedy wszystkie statki spływające w dół Magdaleny zatrzymywały
się w Mompox by nabyć doskonałej jakości wyroby złotnicze, z
którego słynął rzeczny port. Drobne małpiątka biegają po
czerwonych dachach miasteczka, wskakują na głowy ulicznym
sprzedawcom. Jedynie morderczy upał psuje idyllę kolonialnej
prowincji.
Nabrzeżne ładności |
Pan od willi |
Mompox |
Dalej na wschód prowadzi
nieasfaltowana droga na Bosconię. Ruch jest niewielki, ale jak już
pojawi się jakiś samochód, wzbija w powietrze tumany piaszczystego
kurzu. Jadę więc w kapeluszy, okularach i chuście zakrywającej
nos i usta. O niebo przyjemniejsza jest trasa z Bosconii na północ:
tam doskonały asfalt przecina hektary upraw palmy olejowej, a drzewa
na poboczu rozciągają pod sobą obfite cienie. W połowie drogi do
Santa Marta znajduje się Aracataca – rodzinna miejscowość
Gabriela Garcii Marqueza. W domu dzieciństwa pisarza-noblisty
zorganizowano niewielkie muzeum.
Natomiast już całkiem blisko wybrzeża
z oceanu nizin wyrasta górska wyspa: Sierra Nevada Santa Marta.
Dzięki niej z drogi na Riohacha można jednocześnie oglądać fale
Morza Karaibskiego i ośnieżone szczyty pięciotysięczników; w
dole kokosowe palmy, wyżej: kawowe krzewy. To chyba jedyny tego typu
krajobraz na świecie: plażowy upał i lodowce jednocześnie. I
deszcz, dużo deszczu. Miejsce spotkania gór i morza spływa wodą,
ale gdy tylko zbliżymy się do pustynnego półwyspu La Guajira,
klimat zmienia się nie do poznania.
Na przestrzeni zaledwie kilku
kilometrów gęstą, nieprzebytą zieleń zastępują kaktusy. Dalej
na północ, w głąb półwyspu, znikają i one. Zostaje pustka,
człowiek i stada wychudzonych kóz. Szerokie drogi szybko
rozmieniają się na drobne ścieżki i naraz, nieoczekiwanie, można
stracić wszelką orientację. La Guajira to jednak pustynia dla
początkujących: jest niewielka i zamieszkana. W końcu idąc za
śladami kopyt, stóp czy opon motorów, można trafić do jednego z
samotnych domów, gdzie miejscowi narodowości Wayuu podpowiedzą
którędy na plażę, gdzie żółta, spękana ziemia spotyka się z
morzem w siedmiu odcieniach turkusu.
U noblisty na dzielni |
Kawa, Sierra Nevada Santa Marta |
Pustynne kozy |
Pierwsze podjazdy
Za Guajirą wjeżdżam do Wenezueli.
Dopiero rok później wrócę do Kolumbii, tym razem przez Araukę.
To miasta ma szczególnie słodki smak prowincji: kolory przepalone
słońcem i spokój ulic kompletnie opustoszałych od południa do
czternastej. Przyjmują mnie strażacy. Komendant przynosi wór
pieczonej wołowiny. Typowy posiłek z Los Llanos: wielka
sztuka osolonego mięsa na ogniu, więcej nic. Jemy w ciszy,
zadowoleni. Tłuszcz powoli ścieka nam po brodach.
Armia Wyzwolenia Narodowego (Ejército
de Liberación Nacional, ELN)
nie brała udziału w rozmowach pokojowych na Kubie. Lubi się
nazywać ich terrorystami, chociaż trudno powiedzieć kto ma na
sumieniu więcej ofiar cywilnych: FARC, ELN czy związane z rządem
oddziały paramilitarne. Na drogach departamentu Arauca widzi się
grupy żołnierzy przy każdej wiosce. Są wyposażeni w ciężkie
karabiny i czołgi. Podobno dzień przed moim przejazdem drogą na
Yopal doszło do regularnej bitwy. W centrum kraju dawno już o tym
zapomnieli, ale na dalekiej prowincji ciągnąca się od przeszło
pół wieku wojna domowa trwa.
Sam Yopal jest jak Texas: miejscowi
chodzą jeszcze w kowbojskich kapeluszach, ale nowobogackie wille i
przeszklone centra handlowe wzniesiono nie za zyski z wołowiny i
mleka, a z ropy naftowej. Na zachód od miasta leży niewielkie na
wzniesienie, z którego roztacza się panoramiczny widok. To miejsce,
gdzie Kordyliera Wschodnia spotyka się z równiną. Wrażenie jest
imponujące: pastwiska ciągną się w nieskończoność. Wraz z
odległością płowieją barwy: piach, trawy i rzeki zlewają się w
szarawą przestrzeń porównywalną tylko z morskim bezkresem.
Wycieczka |
Jasna, długa, prosta |
Cześć! |
A potem się zaczyna. Sto kilometrów
podjazdu z 300 na prawie 3500 m n.p.m. zajęło mi trzy dni. To był
lipiec, pora deszczowa, więc lało codziennie. Chociaż jesteśmy
rzut beretem od równika, to na trzech tysiącach metrów - i
zwłaszcza przy nieciekawej pogodzie - może się zrobić naprawdę
zimno. Na dokładkę na kilku odcinkach asfalt zmienia się w
kamieniste, spływające wodą rumowisko: wówczas często przychodzi
zsiadać z roweru i pokornie pchać go pod górę. Po drodze nie
spotykam wielu zamieszkanych miejscowości, ale na noc zawsze udaje
mi się znaleźć suche miejsce na camping: dwa razy pod zadaszeniem
szkolnego boiska, raz przy samej szkole. Długi podjazd wynagradza
widok ze szczytu: spomiędzy mgieł i chmur wygląda stalowa
powierzchnia Laguna Tota, największego jeziora w Kolumbii.
Dalsze dwieście kilometrów - aż do
Bogoty - biegnie płaskowyżem. Wysokość między 2500 a 2800 m
n.p.m., względnie płasko i bez upałów. Leśne, niezamieszkane
ostępy mijane na podjeździe zastępuje sztywna kratownica pól
ziemniaków i cebuli. Przydrożne przestrzenie zaludnia rząd
niewielkich miasteczek: Sogamoso, Duitama i Paipa. Twarze przyjmują
ostre, andyjskie rysy, usta milkną nieco, serca stają się mniej
gwałtowne. To rowerowy departament Boyacá: stąd pochodzi
kolumbijska tradycja kolarska i Nairo Quintana, zwycięzca Giro de
Italia z 2014 roku, dwukrotnie drugi w Tour de France. A najlepsze
jest to, że wreszcie przestaje padać.
Bogota to książkowy przykład tego,
co nazywamy Trzecim Światem. W tym określeniu nie chodzi o ubóstwo,
a o kontrast. Bo rzeczywiście, na południu miasta trafiam w
dzielnice maleńkich domków z krzywych cegieł krytych dziurawą
blachą. Ale jednocześnie w centralnym Chapinero oglądam długie
ulice gustownych willi z wystrzyżonymi żywopłotami i nienaganną
fasadą, przypominających bardziej Zurych czy Lozannę, a
gigantyczne centra handlowe zastaję oplecione kolejkami samochodów
czekających na wjazd na podziemny parking: niżej najnowszych modeli
bmw nie schodzi. Po skwerach spacerują zawodowi wyprowadzacze psów
z rasowymi okazami z rodowodem. Ludzie są przeważnie biali,
względnie cisi i eleganccy.
Schmurzyło się |
Zakręciło się |
Reforma "tak", ale nie tak! |
Z kolei zjeżdżając w dolinę Río
Magdalena - z 2500 na 150 m n.p.m. - znów wzmaga się hałas, krzyki
i spontaniczność. Znikają gęsto rozsiane miasteczka otaczane
pierścieniem rolniczych wiosek, zastępują je wielki pastwiska
wielkich właścicieli pogrodzone drutem kolczastym i płotami pod
napięciem. W innym miejscu widziałem węższą dolinę: ściemniało
się, pokonywałem kolejne dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści
kilometrów i nie było gdzie rozbić namiotu. Cała ziemia należała
do jednego człowieka. Czasem między rzeką a drogą pojawiał się
nieogrodzony pas kilkumetrowej szerokości: tam cała reszta
populacji regionu stawiała swoje domy. Szałasy. Gdy siadali na
progu, stopy mieli na asfalcie.
W dolinie Río Magdalena upał panuje
niemiłosierny: to Ruta del Sol, Droga Słońca ciągnąca się z
południa kraju aż na wybrzeże. Jadę po dziesięć-piętnaście
kilometrów, by potem chociaż na chwilę ukryć się przed słońcem
południa w cieniu czegokolwiek: autostradowej barierki czy
pojedynczego drzewa.
Główna trasa na Medellín omija
Puerto Triunfo, zostawiając je na uboczu strumienia hałaśliwych
ciężarówek i miasteczku dobrze to zrobiło. Szerokie ulice niemal
pozbawione ruchu samochodowego zajmują mieszkańcy, spacerujący
spokojnie z lewa na prawo. Upał wypławia barwy, rozmazuje kształty
i zalewa spokojem. Region nie ma jednak sielankowej historii: sam
dźwięk słów Magdalena Medio, środkowy bieg Río
Magdalena, wielu kojarzy się mniej więcej tak, jak nam Irak czy
Afganistan. W ostatnich latach konflikt nieco się uspokoił, ale
obelisk w centrum Puerto Triunfo przypomina o ofiarach walk między
guerillą i
paramilitares.
Nitkę asfaltu obrasta z obu stron
gęsty las, z którego raz po raz wypadają obfite strumienie.
Chłopcy od mycia ciężarówek instalują się przy drodze z
gumowymi wężami. W ramach reklamy ustawiają je na sztorc, zimna
woda tryska w górę. Wjeżdżam pod te fontanny, żeby się
ochłodzić. Wyżej odbijam na San Luis: zjeżdżam z radością z
zawalonej ciężkim transportem krajówki o wąskiej nawierzchni.
Znów pod górę, to podjazd na Kordylierę Centralną, na jakieś
2300 m n.p.m. w okolicach Guarne.
Nie czuję się najlepiej. Musiała
mnie uderzyć gwałtowna zmiana klimatu z zimnej Bogoty na upalne
Magdalena Medio. Lokalni rowerzyści śmieją się, że to właśnie
dlatego europejscy sportowcy nie przyjeżdżają ścigać się w
Ameryce: nie tyle upał, co błyskawiczna zmienność klimatu
rozłożyłaby ich na łopatki. Składem osłabione ciało pod dachem
niewielkiej wiejskiej szkółki za San Luis. Lubię te budynki. To
idealne miejsca noclegowe. W Kolumbii zazwyczaj trudno o rozbijanie
namiotu na dziko: większość ziem zazdrośnie ogrodzono i te
„dziko” też znajduje się za drutem kolczastym. Koniec końców
trzeba pytać po domach, czy nie pozwolą nam obozować na posesji. I
zazwyczaj pozwalają, czasem nawet zapraszają do środka na wygodne
łóżko, częstują jedzeniem. Ale bywa, że po całym dniu
pedałowania nie mamy sił na gawędy, na odpowiadanie na stała
serię pytań „skąd jest, dokąd jedzie, czy ma dzieci”. Wówczas
wiejska szkoła jest ratunkiem. Zazwyczaj również ma ogrodzenie,
ale otwarte. Zdarzają się nawet otwarte łazienki, kran z wodą i
sucha przestrzeń na korytarzu czy patio.
Zjechaliśmy z głównej drogi, a to w
Kolumbii oznacza wysokie prawdopodobieństwo wertepów. Rzeczywiście:
trasa na San Rafael jest nieasfaltowana i w dodatku kamienista.
Przebolałem. Wolę to, niż tiry świstające na centymetry od lewej
sakwy. Droga gruntowa, ale spokojna. Ptaszki świergolą, mężczyźni
chodzą w kaloszach, świat pachnie ziołami i mokrą ziemią.
Upał |
Na szczęście jest rzeka |
... banany ... |
... kwiaty ... |
... i wodospad. |
Kordyliera Zachodnia i puszcza Chocó
Za Medellín - trasa bardzo
kolumbijska: zjeżdżamy na upalne 500 m n.p.m., wjeżdżamy na dwa
tysiące, zjeżdżamy na blisko zero, znowu wjeżdżamy na dwa.
Puszczański region Chocó to najwilgotniejsze miejsce na Ziemi. Pada
codziennie. Tam nie wiedzą co to susza: oglądają ją tylko w
telewizji, w reportażach o miastach i wioskach, gdzie zdecydowano
się na racjonowanie wody, a miejscowe lasy raz po raz stają w
płomieniach.
Rzeczywiście: na trasie z Medellín do
Bolombolo i dalej w kierunku Carmen de Atrato trawy wyschły na
pieprz. Biali, rumiani mieszkańcy Antioqui – departamentu, którego
stolicą jest Medellín – narzekają na niskie zbiory w tym roku.
Na szczycie Kordyliery Zachodniej zaczyna się departament Chocó i
od tego momentu wszystko się zmienia. Znikają uprawy, kolor skóry
mieszkańców ciemnieje, z rzadka widzi się miasteczka, betonowa
nawierzchnia drogi przechodzi w kamienie, zaczyna padać. Wyjątkowo
drogi od lasu nie odgradza drut kolczasty. Nie jest on już
potrzebny: gęstwina dżungli i bez drutu jest nie do przebycia.
Tak jak w Arauca, w Chocó co chwilę
spotykam wojskowe patrole. ELN spaliło kilka dni wcześniej autobus.
Mijam jego wrak trzeciego dnia przeprawy do Quibdó, stolicy
puszczańskiego departamentu. Tych z ELN też zdarza mi się spotkać,
gdy – zdaje się – okradają transport żywności. Mają na
szyjach czarno-czerwone chusty, w rękach – karabiny. Pozdrawiają
mnie formalnym buenas tardes, popołudniowym dzień dobry.
W wyższych partiach gór żyją
miejscowi narodowości Embera Katíos, na terenach z prawami
rezerwatu, to jest: z pewną autonomią. Kiedy rozbijam namiot,wyganiają mnie z kijami w dłoniach. Nawet żołnierze nie mogą mi
pomóc, bo – jak powiedział sierżant – spowodowałoby to
konflikt polityczny na wysokim szczeblu. Zebrałem obozowisko i już
po nocy zjechałem nieco niżej. A tam, na dole, znowu jest inaczej,
przynajmniej jeśli chodzi o ludzi: pałają sympatią. Czarni
mieszkańcy Chocó – chociaż w czasach kolonii doświadczyli
równie ciężkich przeżyć, jak Embera Katíos – mają kompletnie
odmienne podejście do białego przyjezdnego.
- Zatrzymaj się, odpocznijże,
chłopie! - Na wjeździe do miasteczka wita mnie roześmiana kobieta.
Na głowie ma obszerną miskę z naczyniami, z ręki zwisa wiadro z
praniem: wraca znad rzeki. Przyznaję jej racje i rzeczywiście: w
Tutunendo staję na trzy dni. Ktoś z ulicy zaprasza mnie do domu, bo
co mi to, proszę pana, szkodzi. Tak, tak jest. Życie upływa
powoli, jak woda z nieustających deszczów po drewnianych ścianach
chałup ustawionych wzdłuż głównej drogi. Siedzimy, gadamy,
patrzymy w dal, śmiejemy się. Żołnierze z lokalnej jednostki
przestępują z nogi na nogę i, znudzeni, zaglądają przez okna do
bilardowych klubów. Wszyscy są serdeczni. I czarni, nawet Chrystus
na freskach w miejscowym kościele. Gdy kilka dni później
wdrapywałem się z powrotem na Kordylierę Zachodnią, wcale nie
byłem pewny, czy rzeczywiście chciałem opuszczać deszczowe Chocó.
Siedzo, kawe pijo |
Kolumbijska odpowiedź na Materhorn |
Autobus spalony przez ELN |
Droga na Quibdo |
Połów |
Kawa i trzcina cukrowa
Wychylając nieco nos z Chocó od razu
znajdujemy się w niepodzielnym królestwie kawy. Niskie zielone
krzaczki o czerwonych owocach porastają każdy widoczny pagór.
Miasteczka stoją rozkwitem: uliczki wokół głównych placów
wypełniają restauracje, kluby i kawiarnie. To nie przypadek: uprawą
kawy zajmują się niewielcy producenci. Każdy ma po kawałku ziemi,
z której zbiory zasilają rodzinny budżet: zysk rozdystrybuowany
jest względnie równomiernie po całej populacji. Inaczej sprawa ma
się w dolinach, gdzie tysiące hektarów trzciny cukrowej czy
pastwisk należą do jednego właściciela, a cała reszta liczyć
może jedynie na okruchy z pańskiego stołu.
Podjazd na Manizales ma swoją sławę:
tysiąc metrów w górę na niespełna dwudziestu kilometrach. Droga
okręca się o kawowe – a jakżeby inaczej – zbocza otaczające
stolicę departamentu Quindio. Miasto leży na samym szczycie, na
grzbiecie. Manizales wygląda obecnie na architektoniczny kaprys,
wcześniej jego położenie miało duże znaczenie strategiczne.
Społecznie: sympatyczna studencka osada o niespiesznym trybie życia
i przyjemnym, chłodnym klimacie. Zasiedziałem się na dwa tygodnie.
Kawowa kraina rozciąga się dalej na
południe: świat niewielkich miasteczek białych domków i upraw
ziaren czarnego napoju. Doskonały asfalt trawersuje zachodnią
flankę Kordyliery Centralnej. Za Armenią – tutaj to nazwa miasta,
nie kraju - odbijam na alternatywną trasę na południe, przez
Sewillę. Trzeba zainwestować wysiłek w ostry, pięćsetmetrowy
podjazd na zaledwie kilku kilometrach, ale warto. Droga biegnie z
dala od wielkich tras: bez hałaśliwych ciężarówek, a w otoczeniu
drzew owocowych i w ich cieniu łagodzącym podzwrotnikowy upały.
Zjazd z górskiej Sewilli to też
perełka: łagodne, bezleśne zielone pagóry spadające łagodnie w
dolinę Rio Cauca. Stamtąd najlepiej widać kolejny, znów odmienny
krajobraz, wśród którego spędzę następnych kilka dni: znika
kawa, a położoną na 900 m n.p.m. płaską przestrzeń między
Kordylierą Zachodnią i Centralną bez reszty wypełniają uprawy
trzciny cukrowej. Główną drogą ciągną gigantyczne ciężarówki
z czterema, pięcioma, a nawet sześcioma wysokimi przyczepami
wyładowanymi słodką rośliną.
Za Cali, światową stolicą salsy –
gdzie spędziłem kilka dni nie tyle tańcząc, co lecząc zapalenie
ucha – zostaje jeszcze pięćdziesiąt kilometrów płaskiej
doliny. Dalej droga wspina się w kierunku Popayán: kolonialnego
miasta białych murów i kościołów. Główna trasa kontynuuje
prosto na południe, w stronę Pasto, ale wybieram odbicie na wschód:
po raz drugi przekroczymy Kordylierę Centralną.
Podjazd jest jeszcze utwardzony, ale na
górze, na niewielkim płaskowyżu położonym na przeszło trzech
tysiącach metrów, przychodzi brnąć w kamieniach przez dobrych
kilka godzin. Krajobraz ponownie zmienia się nie do poznania. Żadnej
trzciny, żadnego cukru, żadnej kawy. W ogóle żadnych upraw, tylko
tysiące frajlechonów – sukulentów z grubymi pniami i liśćmi o
intensywnym zapachu. Wdychanie ich aromatu podobno łagodzi chorobę
wysokogórską.
Wraz z powrotem asfaltu zaczyna się
zjazd. Błyskawicznie spadam do Isnos, dalej: na skrzyżowanie. Droga
w prawo odbija do San Agustín z jego prekolumbijskimi rzeźbami. W
lewo: trasa na Pitalito i dalej, przez Kordylierę Wschodnią, do
puszczańskiego Mocoa. Znowu pojawia się Río Magdalena, ale nie
jako ten wodny bezkres rozgałęzionej delty z setkami odnóg i
starorzeczy. W okolicach San Agustín, gdzie królowa kolumbijskich
rzek ma swoje źródła, to zaledwie poskręcany górski strumień.
Kawa w polu |
Kawa w filiżance |
Kawa w worku |
Kawowe miasteczko |
Trzcina |
Przez Cordillera Central do Pitalito |
Skrajem Amazonii
Kordyliera Wschodnia w swoim
południowym biegu to już nie te pola ziemniaków znane z
przeciętego miesiące wcześniej departamentu Boyacá. Tutaj jest
gęsto od drzew, powietrze przesyca ciężka wilgoć: po drugiej
stronie góry rozpoczyna się bezkresna Amazonia, puszcza ciągnąca
się przez całą szerokość kontynentu, tysiące kilometrów, aż
po Atlantyk. W nielicznych wioskach kobiety sprzedają egzotyczne
owoce. Mój ulubiony to żółta pitaja: grubo kolczasta na zewnątrz,
biała i miodowo słodka w środku.
Domyśla się już Czytelnik: krajobraz
znów zmieni się diametralnie. Takie jest błogosławieństwo
Ameryki: gdy ci za ciepło, jedziesz w góry. Gdy za zimno, zjeżdżasz
w doliny. Nie trzeba czekać miesiącami na zimę czy lato. Tym razem
z suchych, żółtawych pastwisk Pitalito wspinamy się na zimny
górski grzbiet porośnięty mglistym lasem, by zaraz runąć w
puszczańskie miasteczko Mocoa, w jego ciężką woń dżungli i
kakao. Prowincja naprawdę odległa, odcięta od północy i zachodu
górami, od południa – granicą z Ekwadorem, od wschodu –
Amazonią. By jechać na wschód dalej – dalej niż do sąsiedniego
Puerto Asís – trzeba pakować się w łódź, w inny świat,
którego drogami są rzeki koloru kawy z mlekiem, leniwie meandrujące
po okolicach linii równika. To departament Putumayo, jak mówią:
casa de la coca, dom koki. I kokainy.
Kilka kilometrów od Mocoa znajduje się
Koniec Świata. Fin del Mundo, tak nazywa się jeden z bezliku
wodospadów, jakie zasiedlają puszczańskie podgórze. Jest mokro.
Wszędzie coś wybrzmiewa: ptasie krzyki, cykania, burczenia.
Rozglądam się: na pniu najbliższego drzewa przysiadł pająk
wielkości dłoni. To on rozciąga srebrzyste sieci rozpinane na metr
lub więcej? Przysiadają na nich krople rosy, skrzą mi się w
obiektywie aparatu jak świeży śnieg. Ścieżka odwiedza zamknięte
w dżungli niewielkie raje: koliste oczka wodne o krystalicznej toni
i zawieszone nad nimi skały utopione w zieleni. W końcu trakt urywa
się: dalej tylko siedemdziesięciometrowy spadek i huk wody w dole.
Otwiera się nagle tunel ukryty w gęstwinie drzew: z błękitnego
lica nieba wpada snop światła. Jest cicho. Jeśli kiedyś
rzeczywiście nastąpi koniec świata, chciałbym, by wyglądał
właśnie tak.
Dziwne owoce |
Przedzierając się przez Cordillera Oriental |
Zieloności |
Pajęczości |
O masz ci go |
Woda |
No i wodospad zwany końcem świata |
A tak by to mniej więcej wyglądało na mapie |
Świetna relacja i zdjęcia. :) Z przyjemnością przeczytałam. :)
OdpowiedzUsuń