Pierwsze drzewo od, no właśnie, od
jak dawna? Radość objawia się automatycznie, bez mojej wiedzy.
Gdybym mógł się wówczas zobaczyć, powiedziałbym: zobaczyłem,
jak uśmiech wypływa mi na twarz. Nie widziałem się jednak,
napiszę więc: poczułem, jak kąciki ust rozszerzają się milimetr
po milimetrze.
[tekst po poprawkach redakcji ukazał się w magazynie RowerTour, numer z października 2017 pod tytułem Na gorąco smakuje najlepiej]
|
W okolicach Sucre: drzewa |
Dla rowerzystów Boliwia to płaskowyż,
altiplano. Może nie zawsze i może nie dla wszystkich, ale na
pewno: zazwyczaj. Boliwia, czyli dwieście kilometrów po solnym
jeziorze Uyuni, Boliwia czyli księżycowe krajobrazy na trasie od La
Paz po argentyńską lub chilijską granicę, Boliwia na blisko
czterech tysiącach metrów nad poziomem morza z jej bólem głowy,
chłodnym klimatem i brakiem tlenu. Ale. Wystarczy bardzo
powierzchownie rzucić okiem na mapę Boliwii by przekonać się, że
oprócz szarawej plamy oznaczającej góry, mamy również plamy
zielone (dżungla) i żółte (pampa). Mało tego: plama szara jest
stosunkowo mała. Tak naprawdę zimne altiplano zajmuje zupełnie
niewiele, bo tylko nieco ponad jedną czwartą boliwijskiego
terytorium. A co z pozostałą, nizinną strefą kraju? Jak smakuje
Boliwia na gorąco?
--> zob. Boliwia na zimno
Zawsze byłem dobrym uczniem i
studentem, więc zadanie domowe odbębniłem na pięć. W rozumieniu:
ogłaszane jako „jedyna i słuszna Boliwia” górskie rejony
objechałem ze starannością godną Białorusina (tu taka dygresja:
bo jakby Czytelnik nie wiedział, Białorusini są Niemcami wśród
Słowian, warto propagować takie pozytywne stereotypy o sąsiadach).
Po peruwiańskim rajdzie brzegiem jeziora Titicaca wpadłem do
Copacabany, gdzie za bezcen kupiłem nowy i zupełnie porządny
śpiwór puchowy. Dalej La Paz, Oruro, Challapata, zjazd na Salinas,
Wigilia Bożego Narodzenia z nocną załogą szpitala, białe tafle
Salar de Uyuni, dwieście kilometrów na wschód:
Potosi. A między
tymi punktami: nic. Pustka, którą odwiedzają tylko czarne chmury
pory deszczowej. Wydaje się, że są obdarzone wolną wolą. Nie idą
zbitym blokiem, frontem atmosferycznym. Sprawiają raczej wrażenie,
że spacerują sobie po płaskowyżu to tu, to tam, i zlewają zimną
wodą nieszczęśników, którzy akurat znaleźli się na ich drodze.
Deszczu jednak w ogóle nie ma w tym roku dużo. Niewiele poletek
tych niewielu ludzkich osad z gliny i blachy przypomina raczej
piaskownice niż uprawy. Jest szaro. Krajobraz śmierci, bo nie widać
ani wody, ani zieleni. I to, z jednej strony, wywołuje zachwyt, bo
widoki płaskowyżu bywają naprawdę onieśmielające. Biała
nieskończoność Uyuni zupełnie odbiera mowę. Ale. Ale i zasmuca.
Napawa strachem. No bo w porządku, piękne to słone jezioro,
dziesiątki, setki kilometrów niczego, ale jak się w tej pustce
zgubisz, to co? Skąd woda? Skąd jedzenie? Od kogo pomoc?
Nie chodzi mi o to, że rzeczywiście
tak myślę. Ja to przeczuwam. Nawet nie mój umysł, ale ciało: na
pewno. Mój umysł jest pewny siebie: mam zapasy, kuchenkę, butelki
wody, mapy, widzę górę, widzę wyspę, łapię orientację, co się
może stać?, przecież nic się nie stanie, a jeśli się stanie, to
sobie poradzę, dlaczego miałbym sobie nie poradzić? Ale. Ale
gdzieś tam w głębi duszy, gdzieś w mikroskopijnych skurczach
mięśni czai się niepokój, że jeśli tutaj coś nawali, to
umarł w butach. Dlatego kiedy ten grobowo śmiertelny krajobraz
altiplano kończy się wreszcie, kiedy na zjeździe z Potosi w stronę
Sucre pojawia się pierwsze drzewo, na twarzy kwitnie uśmiech. Z
każdym kolejnym drzewem ten uśmiech rośnie, aż w końcu
pedałujący śmieje się w głos. To wydarzyło się już kilka
miesięcy temu, a ja wciąż pamiętam chwilę, w której po raz
pierwszy usłyszałem, jak śpiewa ptak. Bo przecież drzewo, czy ja
wiem, może to jakaś sztuczka, może ktoś je wyciął z kartonu i
postawił koło drogi, ale ptak, no, tego nie da się zrobić na
niby, więc już wiem na pewno, że to, w co wjeżdżam, to jest
życie. Następnie zaczynają pachnieć trawy, a gdy zjeżdżam coraz
niżej, ich zapach staje się coraz intensywniejszy, ciężki,
wilgotny. Wtedy już nie ma żadnych wątpliwości. To jest życie, a
życie to radość, bo jeśli starczyło tu wody, pokarmu, ciepła,
słowem: jeśli starczyło życia dla drzew, dla ptaków i dla traw,
to starczy i dla mnie.
|
Banany |
Mieszkałaś kiedyś w domu, gdzie w
ogrodzie rósł bananowiec? Najlepiej jeśli był to bananowiec typu
platano, nazwijmy go: platanowiec, ten, który rodzi owoce
większe od bananów, te które zazwyczaj smaży się, piecze,
gotuje, z których robi się obiady, mieszkałaś? Chodziłaś
sprawdzić, czy owoce już urosły? A gdy urosły, gdy patrzyłaś na
racimo, na tę gigantyczną kiść z kilkudziesięcioma
wielgachnymi
platanos, co czułaś? Nie czułaś radości?
Może nie zdawałaś sobie sprawy, ale twoje ciało musiało przecież
wiedzieć, że z tym, co wisi na drzewie, możesz spokojnie przeżyć,
bo ja wiem, trzy tygodnie, miesiąc? A gdy się skończy miesiąc,
dojrzeją
platanos na drzewie obok, że niedaleko szemrze
strumień, że ryby, że tu jesteś bezpieczna, bo z głodu nie
umrzesz, no więc śmiałaś się do tej kiści bananów? Ja się
śmiałem. Gdy
mieszkałem przez krótki czas w Ayampe w Ekwadorze,
przyszedł dla mojego platanowca czas rozwiązania. Pień tego drzewa
jest bardzo wątły i roślina uginała się pod ciężarem owoców,
pod ciężarem jedzenia, moich śniadań i kolacji. Kiść zwisała
nad działką sąsiada, więc najpierw odciągnąłem linami pień w
drugą stronę. Następnie odciąłem
racimo i podwiesiłem
pod dachem, na pewno widziałaś, ludzie zawsze je tak podwieszają.
Ale nie w byle jakim miejscu tylko tak, by można było widzieć go z
okna. Tak, bym mógł sobie zaglądać, jak wisi, jak dynda na
wietrze, jak dojrzewa, że ten czy tamten dojrzał już za bardzo i
najwyraźniej przyleciały w nocy nietoperze i nadgryzły czubeczek.
Patrzyłem na kiść i czułem się dobrze, spokojnie i pewnie.
Boliwia na gorąco smakuje radośniej,
bo w Boliwii na gorąco w ogóle jest co jeść. Podczas gdy na
altiplano mężczyźni codziennie wychodzą w tych samych spodniach i
koszulach by orać piaszczystą ziemię przy pomocy pary wołów, po
nizinach zasuwają najnowsze johndeery zbierając tysiące ton
genetycznie modyfikowanej soi z bezkresnego latyfundium. Oczywiście,
żadna z tych dwóch alternatyw nie jest dobra.
Czyli kilkadziesiąt kilometrów za
Potosi widzę pierwsze drzewo. Dalej tych drzew jest już coraz
więcej, większe są też domy, już nie zawsze z suszonej gliny, a
przydrożne bistra z baraków o niskim stropie zmieniają się w
obszerne sale, których wysokokubaturowe wnętrza wietrzy przyjemna,
górska bryza. Kucharka zagaduje, mężczyzna przy stoliku obok pyta
o coś, dziewczyny na zmywaku wyglądają przez kuchenne okienko raz,
drugi, w końcu wybuchają śmiechem, śmieją się jak do wielkiej
kiści bananów, tak jak na altiplano nikt się nie śmieje, bo nigdy
takiej kiści nie miał dla siebie. Może nawet nigdy jej nie
widział.
Zjazd do rzeki, znów podjazd, coraz
późniejsze popołudnie, znowu zjazd, wpadam w wąską dolinę.
Boliwijczycy dzielą swój kraj na płaskowyż, równiny i doliny.
Doliny oddzielają płaskowyż od równin: to miejsce, gdzie
altiplano rozmienia się na wąskie pasma gór poprzerzynane rzekami.
Te pasma stopniowo maleją, aż w końcu znikają całkowicie. Strefa
urocza, obfita, bo woda, bo owoce, bo brzoskwinie i winogrona. Dla
rowerzysty: region dość upierdliwy, bo droga na zmianę spada ostro
do rzeki, by za chwilę piąć się na kolejną grań. Czyli wpadam w
wąską dolinę, więc brzoskwinie i winogrona, w roli łyżki
dziegciu w beczce miodu: smród nieczystości spuszczanych do rzeki z
miasta Sucre, do którego dojeżdżam już nieco po zmroku.
|
Sucre |
|
Sucrenka |
|
I znów Sucre, czyli stolica Boliwii |
|
Już za Sucre |
|
W drodze do Aiquile |
Przyjechałem późno, mimo to zdążyłem
na rozpoczęcie Tour des Polonais, czyli Tour po Polakach, nie mylić
z Tour de Pologne, Tourem po Polsce. Dzień dobry, o, pan z Polski,
Marek Dubanik, bardzo mi miło, w czy mogę?, no, jakby tak na parę
nocy, jasne, proszę chwilę poczekać, zobaczę co się da zrobić.
Nocleg przy kościele franciszkanów w Sucre stał pod znakiem
doskonałości: doskonały klimat boliwijskich valles, dolin,
a więc nie za zimno nie za gorąco; doskonała kawa z rana i po
obiedzie; doskonały nastrój niedużego, kolonialnego miasta białych
murów, czerwonych dachów i niewielkiego ruchu samochodowego.
Okazuje się, że w Boliwii stacjonuje najliczniejszy chyba w całej
Ameryce kontyngent polskich misjonarzy. Informację o ojcu Dubaniku z
Sucre dostałem od rowerzystki Kasi spotkanej rok wcześniej w
Kolumbii. Na miejscu, w Boliwii, na bieżąco dostawałem informacje
o najbliższym rodaku, których koniec końców odwiedziłem całe
mnóstwo, a to wciąż tylko niewielka część całej misyjnej puli.
I tak po Sucre przyszło Aiquile, kilka dni później Bulo Bulo,
Santa Cruz, w końcu cała seria duchownych rozstawionych we
wschodniej Boliwii na odległości dokładnie jednego dnia drogi
rowerem, a więc Cuatro Cañadas, San Ramon, San Javier i Concepcion.
Jest to drugie z ułatwień noclegowych w podróżach po tym kraju.
Pierwsze, bo pierwszorzędne i jeszcze powszechniejsze, to budynki
komunalne. Można ślepo liczyć, że nawet w najmizerniejszej
boliwijskiej wiosce znajdziemy suche miejsce do spania: zadaszone
boisko (najczęściej), otwartą świetlicę czy salę rady
sąsiedzkiej. Dodatkowo świecące świeżą farbą budynki nowych
szkół często wyposażone są w stróża, który to stróż raczej
nie będzie sprzeciwiał się, by zająć jedną z klas na nocny
spoczynek. Musze przyznać, że Boliwia okazała się dla mnie
jednym z krajów, gdzie szukanie noclegu okazało się najłatwiejsze.
Doszedłem wręcz do stanu swoistej beztroski: gdy nadchodził zmrok,
po prostu zatrzymywałem się w pierwszej lepszej miejscowości,
całkowicie pewny, że przecież jakieś miejsce do spania się
znajdzie, i nigdy się nie zawiodłem.
Zostały jeszcze dwa podjazdy: jeden za
Sucre, drugi za Cochabambą. Szosa – zresztą: doskonałej jakości
– dochodzi do 3500 m n.p.m., ale są to jedynie wąskie granie, za
którymi zaraz spadamy z powrotem w niższe rejony. Za Cochabambą
spadamy zresztą na dobre: iglaste lasy ustępują liściastym, te
liściaste stopniowo gęstnieją i wyrzucają z siebie obfite
strumienie krystalicznej wody. Jest wieczór, po południu padało i
zbocze po drugiej stronie rzeki wygląda jak cedzak w użyciu. Między
zielonymi kopułami przesuwają się leniwie mleczne kałuże mgieł.
Wpadam rozpędzony do maleńkiej wioski: jeden, drugi, trzeci dom;
dom z desek kryty blachą, przed domem drewniane stoisko z bananami.
Gałęzie pełne owoców zwisają ze zmurszałych pni zbitych na
słowo honoru przerdzewiałym gwoździem. Staruszka w tradycyjnej
spódnicy siedzi obok i przesuwa palcem po dotykowym ekranie
lśniącego telefonu. Kilka kilometrów dalej: we wsi sprzedają
imbir, świeżo wyjęte z ziemi korzenie przyprawy piętrzą się
przy drodze. Głuchy las, osiem, góra dziesięć domów, sklep
mydło, powidło no i ten imbir, dwójka dziesięciolatków w roli
obsługi. Przyjeżdża biały facet na rowerze zawalonym gratami,
mówi dzień dobry. Odpowiadają mechanicznie dzień dobry, ale nie
widzą go, bo patrzą w ekran telefonu. Chyba coś się na świecie
zmieniło, a ja dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawę. Noc na
zadaszonym boisku z szarym psem u boku. Właściwie to były dwa psy:
jeden skakał jak źrebak, jak konik polny, drugi patrzył smutnymi
oczami, zresztą: czy ktoś widział kiedyś psa o wesołych oczach.
Coś jak dwa psy zamknięte w jednym.
Coś jak dwa kraje zamknięte w jednym:
na górze szarość i wstydliwa cisza, pustka i woda, która nie chce
wychodzić z kranu, bo już jej nie ma, bo wyschło jezioro, bo
kopalnie wszystko zużyły; na dole obfite rzeki o szerokich
korytach, śmiech w głos, soja, kukurydza, banany i koka.
Zjazd z Cochabamby kończy się w Villa
Tunari. Dalej jest już płasko i to jest prawdziwa droga śmierci,
bo wąsko, a to główna arteria kraju: trasa między La Paz i Santa
Cruz, między dwoma największymi miastami, więc gdy znikają góry
i droga prosta jak drut, przeładowane tiry dociskają do limitu
prędkości, jeśli w ogóle mają taki limit. Istnieją odcinki, na
których wybudowano drugą nitkę, po której jeszcze nikt nie
jeździ, a lokalni wytwórcy koki suszą jej liście na świeżo
wylanym asfalcie. Ale ogólnie tak mniej więcej do Bulo Bulo jazda
nie sprawia wiele radości. Za Bulo rozpoczyna się departament Santa
Cruz, a przy drodze wyrasta metrowe asfaltowane pobocze i już nie
trzeba walczyć z rozpędzonymi kilkudziesięciotonowymi ciężarówkami
o miejsce na drodze.
|
Dyskusje na placu w Cochabamba |
|
Na zjeździe do Villa Tunari |
|
Smutno-wesoły pies |
|
Pierwszy nocleg na nizinie |
|
Koka na asfalcie |
|
i rzeka |
Nie ma co się oszukiwać: opisany
wyżej kokainowy region Chapare, a podejrzewam że i cała północna
Boliwia, nie są stworzone do eksploracji rowerowej. Samotna nić
drogi wżyna się w nieprzebyte tysiące kilometrów kwadratowych
dżungli, ale żeby naprawdę ją poznać, trzeba wpakować się w
czółno, w kajak, i wybrać w podróż rzekami, które stanowią
rzeczywiste trasy komunikacyjne między samotnymi osadami
porozrzucanymi po puszczy. Wydaje się więc, że jeśli ktoś miałby
ochotę posmakować Boliwii na gorąco na dwóch kołach, mógłby
spokojnie rozpocząć trasę dopiero w Santa Cruz i podarować sobie
wątpliwą przyjemność ścigania się z tirami na trzystu
trzydziestu kilometrach drogi z Villa Tunari (chociaż kalejdoskop
krajobrazów na zjeździe z 3500 m n.p.m. przy Cochabambie do
nizinnego Tunari może być wart takiego poświęcenia).
Santa Cruz de la Sierra to największe
miasto w kraju i nieformalna stolica tej drugiej Boliwii, która nie
ma nic wspólnego z językiem keczua i ajmara, mrożonymi i suszonymi
ziemniakami chunio, stekami z lamy i Evo Moralesem. Żyje tam lud
radosny i beztroski, muzyka traci melancholijny lament a zyskuje na
żywości, w potrawach pojawia się platano, zmienia się
akcent, słownictwo, rysy twarzy, słowem: różnic kulturowych
wystarczyłoby, by między altiplano i los llanos
postawić granicę państwową. Taki pomysł jest jednak złudnym
ułatwieniem, bo tak tamtym z góry, jak i tym z nizin, przyniosłoby
to więcej przykrości niż pożytku: z nizin na górę wędruje
mięso, z gór (dokładniej: z dolin) na niziny przychodzą warzywa i
owoce. Co przychodzi z altiplano? Imigranci, resztki srebra z Potosi
i parę innych minerałów, z jedzenia: nie za wiele. Chociaż
mrożone i suszone ziemniaczki chunio zadziwiająco przyjęły się w
całym kraju, przywleczone właśnie z migrującymi handlarzami z
gór, którzy szukają szczęścia na nizinach. Jest ich już zresztą
zupełnie dużo i podobno z roku na rok ich liczba rośnie. Nie da
się ich nie zauważyć: babina o ostrych rysach twarzy w ciężkiej
sukni z halką i kuchennym fartuchem w czterdziestostopniowym upale
nie ujdzie oku przechodnia.
Czytelnik zdąży już pewnie pomyśleć,
że cała ta Boliwia na gorąco to jest jakiś bezsens zupełny,
jakaś lipa po prostu, ale cierpliwości, jeszcze będzie przyjemnie.
Najpierw jednak, wyjechawszy z Santa Cruz, trzeba odbębnić dwa dni
relatywnej nudy: dwieście kilometrów (pod wiatr) przez niekończące
się uprawy genetycznie modyfikowanej soi i kukurydzy, salony
sprzedaży kombajnów z klimatyzacją w kabinie i metalowe wieże
silosów. Na poprawę humoru: w okolicach Pailonu można znaleźć
kolonie Menonitów. Zupełnie biali faceci w identycznych koszulach w
kratę i portkach na szelkach spowici mgiełką nienaganności
wyglądają jak eksponaty z Disneylandu w kolorowym rozgardiaszu
latynoamerykańskim. Po dwustu kilometrach: San Ramon, tam się
zaczyna dobre.
Każdy kto jeździł rowerem po
Roztoczu z pewnością dobrze zna instytucję ławki sklepowej. Ławka
sklepowa składa się z dwóch pieńków podtrzymujących i deski
siadalnej, a ustawia się ją zazwyczaj pod ścianą sklepu w
akompaniamencie niewielkiego daszku. Przyrząd ten, nadzwyczaj
pożyteczny, służy spożywaniu kefiru i innych napojów chłodzących
w towarzystwie ludności miejscowej. Ławki sklepowe występują w
różnych częściach Polski, aczkolwiek jest to zazwyczaj
występowanie sporadyczne. Na Roztoczu ławka sklepowa występuje
obowiązkowo, na dalekim wschodzie Boliwii: również, i jest to
pierwsza z cech wspólnych, jakie posiadają te dwa pozornie tylko
odległe regiony. Dalej: tak Roztocze jak i Chiquitania to obszary
ogólnie leśne z niewielkimi jedynie wtrętami w postaci z rzadka
pojawiających się miasteczek. Miasteczka te zaś mają charakter
spokojny, senny, gdzie zegary na kościelnych wieżach nigdy nie
chodzą, bo i czas dawno już przestał tu płynąć. Do tego
drewniane kościoły i w końcu: oba regiony leżą na wschodzie,
pozostają w niejakim zapomnieniu i efektywnej separacji, i obu na
dobre to wychodzi.
San Ramon, upalne popołudnie miesiąca
lutego roku Pańskiego 2017. Ksiądz Kazimierz zabiera się do pracy,
do mianowicie koszenia trawy na kościelnej posesji. Ksiądz
Kazimierz mieszka tu już długi czas i nabył obyczajów
miejscowych. Siada przy drewnianym stole z zieloną foliówką koki i
oddziela liście z ostrymi końcami od liści z końcami łagodnymi,
jako że te pierwsze podczas żucia podrażniają podniebienie, a te
drugie – nie, od tego zaczyna się każda praca fizyczna w Boliwii.
Mijają kwadranse. Wpada sąsiad, kawy?, nie, bo gorąco, zimnej
wody?, owszem. Ksiądz Kazimierz wstaje, idzie do lodówki, przynosi
wodę, wraca do przebierania liści. Był w Buenos Aires? Był,
autobusem, ile godzin, ile zapłacił. Bardzo zmęczony? Bardzo, więc
wraca do domu, do zobaczenia. Ostatni pomruk gasnącego silnika,
Marek z Concepcion, kawy? O, bardzo chętnie, macie mleko? O, jak ja
dawno nie piłem tak z mlekiem. Od słowa do słowa, kupki liści
koki rosną, zmrok zapada, trawa nie zając, nie ucieknie, taki
klimat.
|
Nowa transgeniczna kukurydza AGRI 340 w specjalnej promocji! |
|
Silosy. Ja wiem, ja wiem, myśleliście że w Boliwii nie ma internetu ani prądu elektrycznego, ale są silosy i najnowsze traktory johndeera z klimatyzacją i maszyny do spryskiwania o oponach o czterometrowej średnicy sterowanych przez gps |
|
Droga do Beni |
|
Soja, równie transgeniczna i spryskiwana rakotwórczym glifosatem co kukurydza AGRI 340 |
|
Taka miła rzeka |
Ale miało być o rowerach. Czasem
miałbym ochotę skonsultować się z Czytelnikiem w czasie
rzeczywistym: Czytelniku, ale czy Ty naprawdę chcesz, żeby było o
rowerach? O rowerach jest przecież zawsze tak samo: pedałowanie,
lewa noga w dół, prawa w górę, potem odwrotnie, pod górkę, pot,
z górki, bryza, odpoczynek, mrówki gryzące w tyłek, gdzie jest
jakiś pieniek?, może wyjąć karimatę?, ale potem trzeba będzie
ją składać, z powrotem zapinać, więc pieniek, jedziemy dalej,
metalowa barierka też może być, ale żeby tak jeszcze w cieniu,
więc nie, więc dalej i tak dalej. To było o rowerach w skali
mikro, teraz o rowerach w skali makro: a więc Chiquitania to jedno z
tych niewielu miejsc na kontynencie amerykańskim, gdzie po dżungli
można jeździć asfaltem. Ten asfalt ciągnie się aż do San
Ignacio de Velasco, blisko trzysta kilometrów, trzy spokojne
miasteczka, cztery jeszcze spokojniejsze wsie, kilka mniejszych
przysiółków, sklepy z oranżadą marki „oranżada”, ławki
sklepowe w cieniu, sklepowa bujająca się w sparciałym hamaku, nie
męczysz się tak, młody?, no, trochę się męczę, wie pani, to
słońce, ja sobie tu chwilę posiedzę w tym cieniu, a siedź młody,
ty się tak młody nie spiesz, ty sobie siedź. To jest najlepszy
klimat do spędzenia wakacji: takie miejsca, w których nic się nie
dzieje, w których ludzie niczego nie oczekują od ciebie i w ogóle
na nic nie czekają, bo wszystko już jest: woda, banany, maniok,
słońce, czego chcieć więcej. Za San Ignacio droga już bez
asfaltu, dwieście kilometrów, chociaż już się zabierają, tam
też będą asfaltować, młody, jak przyjedziesz za rok, to już
będzie. Są dwie opcje: przez Santa Ana i przez San Miguel, ale
lepiej tą pierwszą, młody, bo ta druga strasznie kamienista, a
dystans do San Rafael ten sam, kilometrów siedemdziesiąt.
|
Kościół w San Javier |
|
Wnętrze |
|
Patio |
|
Sypialnia (ksiądz był innej narodowości niż ja, był Ślązakiem, ale mnie, Polaka, przyjął) |
|
Pagóreczki |
|
Uliczki Concepcion |
|
Detal |
|
Ołtarz (w Concepcion biskup jest Polak z kolei, alem go nie zastał, na leczeniach był akurat w kraju ojczystym) |
|
Drewniany jezuita |
|
Cola marki "Cola" |
|
Siedzonka, ławki, krzesełka |
|
Prostości |
|
Placyki |
|
Kościółki wiejskie |
|
San Ignacio de Velasco |
|
Vis a vis |
|
Wylotówka na Santa Ana |
Rzeczywiście, ta przez Santa Anę to
jest bajka. Kiedy cztery lata temu wpadł mi do głowy pomysł by
jeździć rowerem po Ameryce Południowej, wyobrażałem to sobie
tak: szeroko rozlana droga z czerwonej ziemi przebijająca się przez
gęste, ciemnozielone zarośla dżungli, w górze błękitne niebo
rozświetlone tropikalnym słońcem i ciepła woda w butelce. I tak
to właśnie wygląda przez Santa Ana do San Rafael, natomiast za San
Rafael robi się mniej idyllicznie: tutaj mamy do czynienia z
piaszczystą drogą tarką, sto trzydzieści kilometrów do asfaltu w
San Jose turlamy się klekocząc przez bite trzy dni. Turlamy się,
bo od San Rafael jedzie ze mną J. i to dzięki obecności J. wiem,
że spanie w dwójkę w dwuosobowym namiocie w tamtejszych stronach
jest niehumanitarne, chyba że ktoś potrafi spać w saunie i nie
zużywa dużo tlenu.
Ale to nic. W końcu przychodzi i
asfalt, ale ogólny klimat nie zmienia się, bo wciąż nikt na nic
nie czeka i niczego nie oczekuje. Bo rosną banany, bo wszystko już
jest. Jak rzeka – to chlup do wody, jak sklep – to ławka i
oranżada, jak człowiek – to pogaduchy, jak zachód słońca - to
fioletowy. We wschodniej Boliwii znalazłem topos tego, co można by
uznać za podróżowanie po Ameryce, tego co się w tej Ameryce
szuka: miejsc gdzie nie dotarła jeszcze transgeniczna soja, huk
nieustannie pęczniejących, wielomilionowych miast, budzące grozę
rozpędzone ciężarówki, szklane centra handlowe, pośpiech i szał
na coraz to nowsze telefony z dotykowym ekranem. Taka Boliwia na
gorąco smakuje mi najbardziej.
|
Zwolniłem |
|
To jest to |
|
Zachody |
|
Santa Ana |
|
Wnętrze |
|
Jessi |
|
Dróżka |
|
Rzeczka |
|
San Jose |
|
Oranżada z papai marki "Papaja". Ojciec Kazimierz powiada, że wypala żołądek lepiej niż rok picia wódki |
|
Widoczki (Chochis) |
|
Okolice |
|
Placyki |
|
Carnaval! |
|
Patio szkoły w Robore |
|
Dobranoc |
"Czytelniku, ale czy Ty naprawdę chcesz, żeby było o rowerach?"
OdpowiedzUsuńFizyk, proszę tylko nie o rowerach ;) Ileż można pisać ciągle o tym samym; że się jedzie, wiatr, biwak, jedzenie i tak do znudzenia.
Więc naprawdę nie chce aby było o rowerach.
Pozdrawiam
Seweryn
Super zdjęcia, na prawdę w tej Boliwii jest ładnie. Podoba mi się takie obcowanie z naturą, muszę się wybrać tam jak będę miał możliwości na pewno się wybiorę ;) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPięknie :-). O rowerach wystarczy tyle ile jest :-)
OdpowiedzUsuńPięknie tam jest, chciałbym tam pojechać, może kiedyś :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAleż piękne zdjęcia! I piękne kościółki!
OdpowiedzUsuń