Jałówka albo roadtrip, złodzieje lasu i polowania na krowy
Osiemset kilometrów: 400 tam i 400 z
powrotem. Z tych 400, 250 po drodze gruntowej. Chcesz, to jedziemy.
Guerilla miała nadchodzić od strony
Boliwii. Amerykanie tak mówili, taka była propaganda. W wojsku
kazali nam powtarzać chórem: komunista to największy wróg narodu!
Trzeba było kogoś, kto im kulturalnie
wytłumaczy, że proszę wybaczyć, ale rząd argentyński podejrzewa
pana o działania antypaństwowe, ale proszę się nie martwić, pan
wyjaśni przełożonym, że tak nie jest i to wszystko. A my nie, my
go do wora i na wóz. Ci ludzie często nigdy nie wracali.
Roadtrip |
Roadtrip
W Machagai zatrzymałem się u Alfredo.
Dwa lata temu przejechał Argentynę z południa na północ, ponad
pięć tysięcy kilometrów w sześć miesięcy. Dzisiaj naprawia
piły mechaniczne – pół miasteczka robi meble, drugie pół rżnie
drewno – i planuje podróż w stronę Alaski. Gdy myje w
plastikowej misce kratę po grillowaniu wołowiny, wodę wylewa za
płot. Za płotem mieszka wujek Miguel. - Nie tyle że mieszka:
zjawia się od czasu do czasu. Żyje na wsi, w polu.
Zjawiają się po kilku dniach, dwóch:
starszych facetów znających się na wylot, żarty ćwiczone od lat,
dialogi powtarzane od dziesięcioleci. Miguel ma półtora tysiąca
hektarów i 63 lata. Titin – emeryturę i niemieckie korzenie. -
Pracowałem 43 lata bez przerwy u Żydów. Nie mam nic przeciwko,
nigdy nie robili mi problemów. Warunek był tylko jeden: pracować –
opowiada. A emeryturę właśnie chcą obniżyć. Nowy argentyński
prezydent... - Nawet mi nie wymawiaj tego nazwiska!
Najpierw było „asado” - grill
znaczy – u Daniela, brata Miguela. - To są konie – szydzi Miguel
– koń to jedyne zwierzę, które nie ma pary. I ciągnie: -
Następnym razem musisz przyjechać do mnie, żeby zjeść prawdziwe
asado, obsługiwany przez kobiety. Obaj - Titin i Daniel - się
rozwiedli, ale tylko ten drugi ciągle do tego wraca. - Najwyżej w
odwiedziny, na noc i ani minuty dłużej: w tym domu żadna kobieta
już nie zostanie!
Miguel nie jest koniem, bo ma żonę.
Ale żona w mieście, w Resistencia. Na farmie siedzi syn i 700 sztuk
bydła. Na wycieczkę za miasto – 80 km - dałem się namówić bez
większego zastanowienia. - Wiesz co to „impenetrable”? - pyta.
Impenetrable, czyli nie do spenetrowania: centralna część
argentyńskiego Chaco. Już spenetrowana, bo poprzecinana gruntowymi
drogami i nieco wylesiona tu i tam, ale wciąż zachowuje charakter
pustkowia, wciąż gości niegościnne, kolczaste chaszcze, przez
które trudno się przedrzeć. - Osiemset kilometrów: 400 tam i 400
z powrotem. Z tych 400, 250 po drodze gruntowej. Chcesz, to jedziemy.
Spytałem, czy ma tam rodzinę. - W Sauzalito? Nie, rodziny nie.
Asadito |
Scenka domowa |
Złodzieje lasu
Według Klostera miejscowość
Sauzalito założono w celu osiedlenia i włączenia do społeczeństwa
cywilizowanego lokalnej ludności wichi. Kloster ma niemieckie
pochodzenie i hotelik z widokiem na rzekę Bermejo. Przez przeszło
dziesięć lat był burmistrzem Sauzalito. Miguel: - Kloster nie
dodaje, że przede wszystkim jednak chodziło o zbieranie głosów na
wybory. Kloster: - Za datę założenia uznaje się 1979 rok, bo to
wtedy miasteczko uzyskało status gminy. Ale wszystko zaczęło się
jeszcze w 1972, `73 roku. To był pomysł na kolonizację
produktywną. Wichi, którzy tu przychodzili, pracowali w
warsztatach. Miguel: - Kloster nie dodaje, że nie przychodzili tak
zupełnie dobrowolnie. Pytam w jakich warsztatach, słyszę, że
drewutnie, zakłady stolarskie, że wszystko co związane z drewnem i
że potem to się skończyło.
Już nie pamiętam czy skończyło się
razem z drzewami o grubszych pniach, spadkiem cen skupu czy
oficjalnym ograniczeniem na ścinkę wyznaczonymi przez prowincję.
Prowincja Chaco takie limity posiada. Sąsiednie – Salta i Formosa
– nie, więc to tamtejsze ziemie cieszą się ostatnimi laty
większym wzięciem, a Paragwaj to już jest w ogóle wolna
amerykanka. Miguel: - Powiedział mi gość, który zajmuje się u
nas koncesjami drzewnymi: jak Formosa i Salta wytną tyle, co Chaco,
też wprowadzą limity.
No więc biznes drzewny upadł, i co
teraz? Kloster: no widzisz przecież, siedzą, nic nie robią.
Rzeczywiście: siedzieli. Na ławkach i klombach w cieniu drzew – i
plecami do majestatycznego pejzażu rzeki Bermejo – trwali
nieruchomo miejscowi. W grupach po cztery, po pięć osób,
bezczynnie i bez słowa. Kloster: - Płacą za transport, żeby ich
przywieźli do centrum. Tutaj pobierają zasiłek na dziecko, na
bezrobocie, na co się da i potem tak siedzą. - Czyli zniszczono ich
i ich kulturę? - pytam. Kloster: - Nie… Robią te swoje
rękodzieła… czasem… Ale mało i kiepskiej jakości. Miguel: -
Oni tam sobie siedzieli spokojnie nad rzeką, w lesie, łowili ryby,
polowali i byli szczęśliwi. Nikomu nie wchodzili w drogę, nikomu
nie przeszkadzali i nie musieli pobierać zasiłków. A potem…
Zawsze kończy się tak samo, gdy chce się wmieszać ludność
rdzenną w klientelizm, w prywatne gierki polityczne.
Czyli tak, zniszczono. A odpowiedzi
Miguela usłyszałem dopiero w drodze powrotnej, nie przy Klosterze.
Kloster, niebieskie oczy, jasna skóra i kapelusz z kremowego płótna.
Takich kapeluszy nikt tutaj nie nosi, nosi się skórzane albo
słomkowe.
Ciężarówka na drodze gruntowej |
I tak przez cały dzień |
Sklepik |
Kloster: - W tamtym czasie pojawiły
się guerille. Miejscowych wichi podejrzewano, że są łącznikami
partyzantki w terenie. Dlatego chciano mieć ich w kupie w Sauzalito,
pod kontrolą. Miguel: - Bajki! Guerilla miała nadchodzić od strony
Boliwii. Amerykanie tak mówili, taka była propaganda. W wojsku
kazali nam powtarzać chórem: komunista to największy wróg narodu!
Myślisz, że naprawdę sądzili, że partyzanci mieli się
przedzierać przez busz, tysiąc kilometrów pieszo bez wody przez
niezamieszkane terytorium kolczastej roślinności, impenetrable,
uniemożliwiające poruszanie się? Bzdura! - Miguel śmieje się w
głos. To była tylko propaganda jankesów żebyśmy kupowali od nich
więcej broni: więcej kredytów, więcej karabinów.
Nie padało od dawna. Droga gruntowa
miejscami przypominała piaszczystą plażę. Przez dziesiątki
kilometrów brnęliśmy terenówką przez monotonny krajobraz
zielonych ostrokrzewów o drobnych liściach. Trawa wypalona do
szarości. W ogóle w Chaco pada rzadko, czasem raz w roku. Ale jak
już spadnie, to od razu 300 mm w dzień. Podobno wówczas nie ma
dróg przejezdnych. Trzeba czekać, aż woda opadnie.
Kloster: - Wichi mają swoje ziemie:
tak komunalne, jak indywidualne. Pytam co z nimi robią i od razu
odpowiadam, że pewnie sprzedają drewno bez pozwoleń. Kloster: - No
cóż… Tak… Wielokropki, bo kosztowała go, byłego burmistrza,
taka deklaracja. Ale ciągnie: - Tak to się kończy: przywiozą im
ze dwa motory, jakiegoś starego pickupa, a oni oddają swoje 20
tysięcy hektarów pod nielegalną wycinkę algarrobów. To im
wystarcza. Cisza. Kloster patrzy na nas – na mnie i Miguela –
otwiera ramiona symbolizujące wspólnotę, maluje na ustach pewny
siebie uśmiech, głos barwi niewielkim – ale doskonale wyczuwalnym
– tonem protekcjonalności. - Chodzi o to, że oni mają inną…
kulturę… (szukał tego słowa przez dłuższy czas). Bo przecież
ludzie tacy jak… (tu chciał powiedzieć „potomkowie
Europejczyków”, ale się wstrzymał) jak ja, jak Miguel, jak ty,
no przecież my nie siądziemy tak z założonymi rękami przez cały
dzień, przez siedem dni w tygodniu. A oni tak, oni mają cały czas
świata i cierpliwość nie do pokonania.
Taką ma opinię. A on nie tylko uczył
się o kolonizacji na lekcjach historii. On tę kolonizację
przeprowadzał: równie źle, jak Hiszpanie 500 lat wcześniej.
Po drodze trafiliśmy na samotny dom
gdzieś na sto kilometrów przed Sauzalito: kilka grubszych pni,
gałęzie za ściany, blacha za dach. Miguel kupił tu kiedyś
skórzane lasso. Zajrzał, żeby zapytać, czy dalej je produkują. -
Już nie – odpowiedział starszy mężczyzna o zniszczonej skórze.
Gdy mówił, starał się jak mógł, by nie otwierać ust. Nie był
bardzo stary, może 50 lat na karku, ale najwyraźniej nie pozostał
mu już ani jeden ząb. Na podwórku stała maszyna do „czyszczenia”
lasu. Takiej z niczym nie pomylisz: potężny spychasz na gąsienicach
z żelazną klatką ochronną dla kierowcy i grubą szyną do
zwalania drzew. Miguel: - Będą czyścić jakąś nową działkę?
Miało się wrażenie, że mężczyzna wił się w bólu wypluwając
zdanie słowo po słowie: - Nie... to... to służby drogowe
prowincji... Będą robić nową trasę. Miguel (już w samochodzie):
- Bzdura. Właściciel zostawił staremu ze sto pesos, żeby nie
pisnął ani słowa, bo jak nie to potem grinpisy (Greenpeace) i te
inne ich męczą, a on nie chce problemów. Pytam, czy oprócz tego
skórzanego lasso ma jeszcze jakiś biznes do załatwienia. - W
Sauzalito? Nie, biznes nie.
Maszynka do czyszczenia lasu |
Polowania na krowy
Trzecie pokolenie hiszpańskiej i
włoskiej imigracji. Gdy miał 20 lat, wyleciał z domu. - Ojciec
mnie wyrzucił, albo raczej ja sam się wyrzuciłem. Pytam, co to
znaczy. Miguel: - Przyznaję, że moją wadą jest gwałtowność:
gdy czuję atak, odpowiadam ostro. Ojciec miał bydło, któregoś
dnia zobaczył, jak popędzam krowę zbyt brutalnie: nie chciała
iść, walnąłem biczem. Ojciec powiedział, żebym lepiej zostawił
robotę. Zostawiłem robotę i dom.
Nie miał grosza przy duszy ani gdzie
mieszkać. Najpierw najął się w magazynie spółdzielni, potem
pracował na farmach sąsiadów. - Mniej więcej w tamtym czasie
wyszedł nakaz grodzenia pastwisk i kontroli bydła. W naszej okolicy
są właściciele, którzy mają po kilkadziesiąt tysięcy hektarów.
Krowy chodziły gdzie chciały, nikt nie wiedział ile ich dokładnie
jest, zwierzęta zdziczały na wolności – wyjaśnia Miguel. Przez
dłuższy czas polował na krowy. - Stawka była od sztuki, ale
zróżnicowana: inaczej płacili za jałówkę, inaczej za byka,
inaczej za cielaczka. Łapaliśmy je na lasso i przywiązywaliśmy do
drzewa na kilka dni, żeby się uspokoiły. Jadło się dobrze:
zwierzęta często umierały przy polowaniu, dusiły się przy próbie
zerwania lassa, a mięso trzeba było spożytkować. Ale i
poświęcenie było nie małe, Miguel pokazuje blizny na
przedramieniu: - Tutaj nie ma co prawda tak gęstych zarośli jak taw
„impenetrable”, ale i tak, zobacz: mieliśmy koszule, rękawice,
skórzane ochraniacze dla siebie i dla koni a i tak mam z polowania
na krowy pamiątkę na całe życie.
Potem poszedł do wojska: dokładnie w
latach represji dyktatury. Miguel: - Pracowaliśmy w nocy. Pukało
się do drzwi, mówiło, że wojsko argentyńskie, otworzyć. I tak
trzy razy. Jak nie otwierali, to mieliśmy ze sobą pień naszej
chakeńskiej palmy karanday. Do tego pieńka mocowało się chwytaki
i we czterech uderzaliśmy w drzwi. Ale to było źle zorganizowane
wszystko: wysyłać nas, prostych chłopów na takie misje. Często
chodziło o ludzi wykształconych: lekarzy, pracowników naukowych,
dziennikarzy. Trzeba było kogoś, kto im kulturalnie wytłumaczy, że
proszę wybaczyć, ale rząd argentyński podejrzewa pana o działania
antypaństwowe, ale proszę się nie martwić, pan wyjaśni przełożonym,
że tak nie jest i to wszystko. A my nie, my go do wora i na wóz. Ci
ludzie często nigdy nie wracali.
No, czasem brali ich na wycieczkę helikopterem i wrzucali do morza.
Po wojsku kupił ziemię. Miguel: - W
Argentynie – zwłaszcza na północy – jest cała masa terenów
państwowych. Każdy Argentyńczyk może zwrócić się – powiedzmy
– do administracji prowincji Chaco, i powiedzieć, że chce ziemie.
A co pan chce z tą ziemią robić, zapytają. Wypas bydła,
odpowiadasz, uprawa kukurydzy czy co tam byś nie chciał robić.
Dobrze, mówią, i przyznają ci określony teren za 5% ceny. Te 5%
to prawie nic, bo ceny gruntów państwowych i tak są bardzo niskie.
Resztę spłacasz w ratach. Jest tylko jedno „ale”: te tereny to
jest busz.
Z Machagai jedzie się 20 km na wschód
po drodze krajowej numer 16. Szosa jest tak wąska, że ciężarówki
mieszczą się na styk. A jest ich niemało. Miejscowi na motorach w
przestrachu czmychają na pobocze, lub po prostu pokornie wleką się
po trawie, gorzko spoglądając na asfalt zajęty przez większych i
silniejszych. W Presidencia de la Plaza skręcamy w prawo i suniemy
po pustej drodze gruntowej. Po bokach ciągną się nagie krzewy.
Liście – podobnie jak dach stacji benzynowej – strącił przed
tygodniem grad wielkości jabłek, tak mówią.
Miał doświadczenie z krowami. Zaczął
– oprócz karczowania lasu – od sadzenia trawy. Miguel: -
Sąsiedzi pukali się po głowach: ten nowy zwariował! Trawy mu
mało? W porze deszczowej to tu jest zielska po pachy (dosłownie) –
opowiada. I jeśli chodzi o porę deszczową, sąsiedzi mieli rację.
Ale jeśli chodzi o porę suchą – nie. Trawy sadzone przez Miguela
były odporne na susze, więc jego bydło nie chudło w miesiącach,
gdy naturalne pastwiska pustoszeją. Szybko się okazało, że krów
Miguela było coraz więcej. Sąsiedzi zaczęli nasyłać policję:
wszyscy byli przekonani, że nowy kradnie. Funkcjonariuszy
przyjeżdżali: raz, drugi, dziesiąty, nigdy nic nie znaleźli.
Miguel: - I nigdy nic nie znajdą. Wszystko co mam – dużo czy mało
– zdobyłem ciężką pracą. Bo wyobraź sobie: wyciąć te
wszystkie kolczaste krzaczory, to nie były sielskie wakacje na wsi.
A pastwiska sadziłem ręcznie: trawka po trawce!
Okolice Machagai |
- Jest takie chamame [gatunek muzyczny
z okolic Corrientes], które opowiada legendę Mogote Monda: pagórka,
za którym mieszkali ludzie czy zjawy, które kradły krowy
okolicznym hodowcom. Mogote Monda znaczy właśnie tyle, co Pagór
Kradzieży. I tak też nazwałem moją farmę. Jak mnie pytają,
czemu wybrałem taką nazwę, odpowiadam, że to nie ja, tylko moi
sąsiedzi!
Zaczął sam, później pomagała mu
INTA – państwowa instytucja zajmująca się darmowymi szkoleniami
dla rolników i hodowców. Miguel: - Chyba nikt z sąsiadów nie
pracował z INTA. Mówili, że tyle szumu, a INTA nic im nie zrobiła.
No pewnie, że nie! INTA nie ma dla ciebie pracować, tylko doradzać
ci jak ty powinieneś pracować. I Miguel słucha rad: sadzi nowe
gatunki traw, stosuje sztuczną inseminację i inne techniki
nowoczesnej hodowli. Kontynuuje wylesianie, ale również po nowemu:
zostawia wysokie drzewa – tych w Chaco jest stosunkowo niewiele –
a wycina tylko średnie i niskie krzaki. Miguel: - Ale to jeszcze
można poprawić: następnym razem będziemy selekcjonować: wycinać
stare, zostawiać młode drzewa, żeby umożliwić odnawianie się
lasu.
Miguel zaczął od 700 ha gruntów
państwowych. Dziś ma około dwa razy tyle. W okolicy jego
posiadłość jest miniaturowa: sąsiedzi, którzy odziedziczyli
ziemię po rodzinie, dysponują działkami rzędu 8, 15, 20, 40
tysięcy hektarów, których nie używają lub używają nieco.
Miguel: - Na te moje 1400 ha oddałem 37 lat harówki. Dzisiaj te
grunty są nieco droższe, bo zagospodarowane, ale i tak nie mają
wielkiej wartości: jako ziemie podmokłe, nie nadają się na
rolnictwo. A dzisiaj duże pieniądze się robi przede wszystkim na
soi.
Ale co mógł – zrobił. Dawniej
przyjmował zlecenia na hodowlę cudzych krów. Dziś udało mu się
wypełnić farmę własnym bydłem: 700 sztuk, jedna krowa na dwa
hektary, uznawane za limit wydajności dla regionu. Pytam, czy w
takim razie jedzie do kupować nowe tereny. - W Sauzalito? Nie,
tereny nie. No to po co jedziemy do Sauzalito?
No tak, bo my dalej jedziemy do Sauzalito |
Jałówka
Miguel: - Nie uwierzysz, ale ci
opowiem. I zaczął opowiadać: że jego ojciec miał przepastne
tereny. I jeszcze zanim Miguel opuścił dom, ojciec chciał kupować
nowe ziemie w prowincji Formosa. Tam poznali rodzinę, z której
przywieźli do Machagai chłopaka, który pracował na farmie u ojca.
Mijały lata, Miguel zaczął własne życie, ojcu się nie powiodło:
pozaciągał długi i musiał wszystko sprzedać, a chłopak z
Formosy założył swoją niewielką faremkę. Spotkali się po
latach, a dokładnie: w zeszłym roku. Miguelowi ktoś naopowiadał o
„impenetrable”, że jak to, mieszka w Chaco i nie zna
„impenetrable”, no to grzech po prostu. Ten z Formosy mówi mu:
to jak już tam jedziesz, odwiedź mojego ojca! Ale jak twojego ojca,
to on jeszcze żyje? Jak go poznałem był już w podeszłym wieku.
Dostał kontakt, pojechał w „impenetrable”, do Sauzalito, gdzie
kończy się droga i gdzie mieszka stary, ojciec tego z Formosy: don
Manuel, lat 99. Pogadali, pośmiali się, a że zbliżały się
urodziny, Miguel zaoferował jałówkę na przyjęcie. Gdy się
żegnali, Miguel obiecał, że przyjedzie na setne urodziny, jeśli
stary dożyje. Don Manuel: - Ja tam mogę dożyć, nie ma problemu,
mi do grobu nie spieszno. Ale warunek jest jeden: jałówka!
Miguel: - No więc może mi nie
uwierzysz, ale jedziemy do Sauzalito zostawić pieniądze na jałówkę
na setne urodziny starego.
Titin, don Manuel i Miguel |
Pieniądze Miguel chciał zostawić u
Klostera. Żona Klostera jest spokrewniona z rodziną Manuela. Ale
żony nie było i Kloster pieniędzy wziąć nie chciał (opowiedział
nam za to o historii Sauzalito).
W drodze powrotnej przy domu
bezzębnego, który nie miał lassa na sprzedaż, stały już trzy
maszyny do „czyszczenia” lasu. Miguel: Wszyscy wiedzą, że się
wycina nielegalnie. Prowincja Chaco ustaliła limit ścinek i co
tydzień kupuje zdjęcia satelitarne lasów, by to kontrolować. Ten,
który wycina, płaci kontrolerom, żeby na zdjęciach nic nie
zobaczyli. Teraz tak: ja nie wiem czy to jest dobrze czy źle. Jeśli
lasu nie zrównasz z ziemią, to tutaj nic nie idzie produkować:
bydła w te chaszcze nie puścisz, nawet koza nie przejdzie -
przekonuje. Mówię, że tak mniej więcej od lat 70' na świecie
produkuje się wystarczająca ilość żywności: problemem jest
dystrybucja. Miguel: - To w takim razie nie powinno się już więcej
wycinać.
Ściemniło się na pięćdziesiąt
kilometrów przed Machagajem. Miguel wybrał drogę gruntową przez
Las Garcitas, żeby uniknąć morderczej krajówki numer 16. Gdy
wyjeżdżaliśmy o 5 rano, Miguel opowiadał po kolei o wszystkich
rolnikach mających pola w okolicy: zagłębie Serbów, wszystko z
nazwiskami z końcówką „ić”. Teraz już nie było o czym
opowiadać. Mocne światła terenówki oświetlały piaszczystą
nawierzchnię, świetliki przecinały doskonałą czerń nocy.
Wytrzymał cały kwadrans bez gadania, a potem znowu zaczął.
Miguel: - Człowiek jest jednocześnie
inteligentny i głupi. Inteligentny, bo stworzył samochody, maszyny,
radio, internet, całą tę technologię, którą podziwiam, której
używam, której potrzebuję. Ale jest jednocześnie głupi, bo nie
zadał sobie pytania co zrobić z siłą roboczą, która straciła
pracę właśnie przez rozwój technologii. W tym temacie nie
awansowaliśmy ani o centymetr. Co o tym myślisz. Ja, że ma rację.
I znów zaczęliśmy gadać, że technologia wspomaga koncentrację
kapitału, że miasta puchną od biedoty bo technologia wyrzuca ludzi
ze wsi, że ci ludzie potem kradną i sprzedają narkotyki i że
koniec końców zorganizowanie całego tego bałaganu leży w
interesie nawet tych najbogatszych. A gdzieś tam dalej jeszcze niż
Sauzalito, w głąb Chaco, żyła i żyje jeszcze ludność rdzenna,
która poluje, łowi ryby, nie dostaje zasiłków, nie bierze
kredytów, nie używa internetu i ma to wszystko w nosie.
Bardzo dobry wpis. Fajnie się czytało. Czekam z niecierpliwością na kolejne :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Dużo dobrego w kolejnym roku!
OdpowiedzUsuń