Ogrodzono płaskowyż: lamy biegają między drutami. Wikunie, wikunii prawie wcale nie ma. Miasteczka sprawiają wrażenia czystszych, ich ulice kryją cienie drzew. Przestało być normalne pozdrawiać nieznajome osoby na ulicy gdy tylko nasze oczy się spotkają, czy nawet i bez tego. Nie pozdrawiają więc i nie mówią. Ale jak już mówią, mówią pewni siebie.
Nie zmieniło się to, że wciąż trwał karnawał, i w miniaturowych miejscowościach argentyńskiego Altiplano ludzie też się upijali i chodzili po ulicach z bębenkami i z całą orkiestrą dętą.
Dróżka w kierunku Salinas Grandes w okolicy Casabidno
Tusaquilla po karnawale
Casabindo po karnawale
Lamy (po karnawale)
Wojciech w La Quiace
Pierwsze kilometry w Argentynie
Pierwsi koledzy
Nigdy nie potrafię sprecyzować z całą pewnością na czym ta różnica polega. Strzelam: na kulcie rozumu? Jeśli w Argentynie —jak w Polsce, we Włoszech, w Europie Zachodniej— przeważa to, co nazwalibyśmy kultem rozumu, chodzenie po ulicy z uśmiechem od ucha do ucha nie wygląda dobrze: wiadomo, nikt poważny, rozumny, się nie śmieje. A jeśli przyjeżdża do wsi nieznajomy, to się go o nic nie pyta, bo —wiadomo— jeśli pytasz, znaczy: nie wiesz. Czyli nie pytasz, nie mówisz. A jeśli już mówisz, nadajesz swojej wypowiedzi charakteru prawdy niewzruszonej i jedynej, tak, żeby nie było wątpliwości, że wiesz, że wiesz naprawdę.
Argentyńską gadatliwość i skłonność do dyskusji ktoś wytłumaczył mi następująco: gdy europejskie masy zubożałych migrantów dotarły do portu w Buenos Aires, to, co je ogarniało, to przede wszystkim strach, niepokój o przyszłość w obcym kraju, na dalekim kontynencie. I każdy, kto tam pojechał, nie jechał w charakterze turysty: raczej wypchnięty z własnej ziemi głodem, brakiem ziemi i wojną. I każdy chciał o tym opowiedzieć, podzielić się skrajnymi emocjami, odnaleźć oparcie w tłumie, we wspólnocie. I tak wszyscy chcieli mówić, ale nikt nie chciał słuchać, więc każdy zaczynał mówić coraz głośniej i głośniej. I tak gadają aż do dziś. Taka legenda psychoanalityczna.
Równina w okolicy Salinas Grandes
Kościół w Tres Pozos
Nocleg na dnie jeziora Guayatayoc
W kierunku Cuesta de Lipan
Przy końcu podjazdu na blisko 4200 m n.p.m.
Tymczasem w Kolumbii czy Ekwadorze większą wartość od rozumu ma kontakt, utrzymanie dobrych relacji ze wszystkimi. Dlatego gdy przyjeżdżasz, pierwszą reakcją jest nie tyle nieufność, co przyjęcie. I utrzymanie z tobą dobrych relacji: nie koniecznie udowadnianie ci kto jest mądrzejszy.
Musi minąć kilka tygodni, żeby człowiek się przyzwyczaił. I nie jest trudno, bo argentyńskie przekonanie o jedyności i unikalności własnego kraju i narodu wydatnie przypomina podobne przekonania istniejące w Polsce. Do tego te dwubiegunowe przeskoki między "jesteśmy najlepsi oraz oryginalni" i "nasz kraj jest pożałowania godny oraz beznadziejny", czego chcieć więcej.
Istotną różnicą będzie silny prąd lewicowy w środowiskach akademickich i alternatywnych: w Polsce nieistniejący lub przynajmniej znacznie słabszy. Zjawisko początkowo odbiera się pozytywnie: jest stosunkowo budująca powszechna świadomość całej serii niesprawiedliwości społecznych. Jednak im dalej w las tym więcej drzew, i bardzo szybko okazuje się, że spora część wspomnianego prądu ma dość manicheistyczną wersję świata, w której wszystko co nie-tubylcze, nie-w-ich-rozumieniu-lewicowe, etc., jest złe, i vice versa. Albo: bo ty tu jesteś z Europy, reprezentujesz postkolonialne myślenie i takie takie. A Argentyńczycy, tak z pochodzenia, to skąd są? Z Antarktydy, z Azji, z Afryki? No jednak z pochodzenia to są przede wszystkim z Europy, i to w sposób bardzo bezpośredni. I potem ci ta potomkini Francuzów i Hiszpanów opowiada, że ona nie je oliwy z oliwek bo jej andyjsko-keczuańskie podniebienie tego nie akceptuje. Na litość boską, w porządku, ludność rdzenna, pokój i dobro, ale keczua to ty nie jesteś.
Problem tożsamości to —oprócz pięciokrotnej dewaluacji w ostatnich czterech latach— chyba najistotniejszy problem, z jakim boryka się kraj.
Patrzą na Boliwijczyków z pewną pogardą, bo biedni. I z cichą zazdrością, bo Boliwijczycy owszem, wiedzą kim są.
To nie śnieg
To sól
Widoczki, Salinas Grandes
Podjazd na Cuesta de Lipan
O, tutaj na przykład zabrakło mi wody, sił i powietrza żeby wjechać na przełęcz, ale pan z busika podarował mi dwa litry wody i przetrwałem. Tak to człowiek zaczyna szanować rzeczy zwyczajne, "Gdybym miał z litro wody, byłbym taki szczęśliwy", mówiłem sobie
Podjazd
Zjazd
Wypłaszczenie
Purmamarca
Oczywiście, żeby nie było wątpliwości: bardzo lubię Argentyńczyków. I ten ich problem tożsamości wydaje mi się bardzo ciekawy. I zdaje się, że nad tym popracuję.
W Jujuy przyjęła mnie Valeria i Luis. Luis jest prawnikiem na rok przed pięćdziesiątką i właśnie rozpoczął naukę w szkole filmowej. Argentyński instytut filmowy ma sieć technicznych szkół filmowych rozsianych po wszystkich prowincjach i tak każdy ma możliwość —po przejściu odpowiedniego egzaminu— nauki sztuki kręcenia. Myślę, że to bardzo fajne. Ba, ja też bym chciał!
Valeria pracuje w administracji prowincji (województwa) i robi co może, by sąsiedzi organizowali się sami: sami brali się za decydowanie o przestrzeni publicznej i nie tylko wspólnie wywierali nacisk na władze, by zainstalować oświetlenie czy odnowić park, ale też sami —przy braku odpowiedzi z góry— brali się za tego typu prace. I to też ładne: obywatel nie jako klient scentralizowanej władzy, a jako rzeczywisty podmiot życia publicznego.
W La Caldera, dwadzieścia kilometrów od Salty, spędziłem ponad tydzień u Ceci. Ceci jest lalkarką pacynkarką i wspólnie udało nam się przeprowadzić... O matko, teraz zabrałem się za liczenie i udało nam się bardzo dużo! W sumie 5 wydarzeń: 4 projekcje mego wspaniałego filmu "Soy paraguayo" i dwa teatry kukiełkowe w La Caldera, w Salcie, w Vaqueros. Sukces, sukces i kultura.
Valeria
Dom Valerii
Łazienka Valerii
Zapora
Trasa z Jujuy do Salty
Z Jujuy do Salty 2
Kot Ceci
Ceci
Dynie obrosły ogrodzenie, więc jedliśmy: ryż z dynią, makaron z dynia i dynię z grilla
W towarzystwie pomidorów, ma się rozumieć
i kwiatków
i liści.
Projekcja "Soy paraguayo" na uniwersytecie w Salcie
"Soy paraguayo" w La Caldera
Potem napisała do mnie Magda i mówi: wiesz co, poznaliśmy takiego Wenezuelczyka, nazywa się Wiktor. Czytałam właśnie twoją książkę i mówię Wiktorowi: zobacz, taka książka takiego Polaka. A Wiktor na to, że ja no przecież znam tego Polaka! Ja go przyjmowałem w domu 4 lata temu. No więc tak poznałam Wiktora, mówi Magda, Wiktora, który cię zna. Nie wiem gdzie teraz jesteś, Wojtku, ale razem przesyłamy ci serdeczne pozdrowienia z Salty.
A ja byłem wówczas w La Caldera, czyli 20 kilometrów od Salty. Takie rzeczy.
Wczoraj zrobiliśmy razem grilla i przez chwilę poczułem się, jakbym znów był w Wenezueli. Chlip chlip, tęskności.
Wenezuelczycy migrują na potęgę: w ostatnich 5 latach 10% populacji opuściło kraj. Zazwyczaj nie wybierają się do Argentyny, bo tu dewaluacja też zaczyna zjadać pensje i oszczędności, chociaż nie w tempie milionów procent na rok, jak w Wenezueli.
Kilka lat temu do władzy doszedł Mauricio Macri, były szef znanego klubu piłkarskiego w Buenos Aires, z propozycją odpowiedzialnej polityki fiskalnej i takie takie. Obciął wydatki na edukację i badania, waluta poleciała na łeb na szyję, sklepy zamykają jeden po drugim, zadłużenie zagraniczne bije rekordy, tylko tej odpowiedzialności jakoś jeszcze nie widać. Ale już za parę miesięcy wybory, może coś się zmieni. Póki co mamy protesty i atmosferę ogólnego przygnębienia.
(Tylko wino ciągle jest tanie: 25 złotych za 10-letniego merlota, niczego sobie.)
Jak zwykle fascynujące, serdecznie pozdrawiam! Zemerytowany JKM
OdpowiedzUsuńDobrze poczytać jak płyniesz na rowerze z takimi tematami. Im bardziej na południe tym więcej płotów, ale ludzie są dobrzy!
OdpowiedzUsuńJestem świeżym blogspotowym bloggerem i szukam tu zainteresowanych fizyką.
OdpowiedzUsuńJa piszę o niej tutaj:
http://www.zbit.smsnet.pl/
http://zbit-fg.blogspot.com/
A pisałem np. tu:
http://fizyka.blox.pl/html
http://fizykafg.blox.pl/html
http://zbit.blox.pl/html