Checho, równy gość
Checho to równy gość. Pochodzi z Cordoby, jednego z największych miast kraju, gdzie prowadził niezależny dom kultury. Organizował koncerty, wydarzenia, a także festiwal mondongo, czyli flaczków. Festiwalem upamiętniał rok 1810 w Buenos Aires, kiedy to czarni jeszcze-niewolnicy grali na bębnach, gotowali i sprzedawali flaczki, a za zarobione pieniądze wykupowali wolność kolejnych towarzyszy.
W październiku zeszłego roku Checho zostawia Cordobę i wyjeżdża do miasteczka San Martin w prowincji Catamarca, by zadbać o chorego, ponad 80-letniego ojca. Cordoba ma blisko półtora miliona mieszkańców, San Martin — pięciuset.
—Pięciuset siedmiu —poprawia Checho.
Checho wie bardzo dobrze ilu mieszkańców ma San Martin: zna prawie wszystkich. Wszyscy znają prawie wszystkich na tej ludzkiej wyspie pośród pustkowi na skrzyżowaniu drogi krajowej numer 60 z prowincjonalną 33. Do najbliższej większej miejscowości w dowolnym kierunku jest przynajmniej sto kilometrów.
—I jak chcesz wybrać z banku pieniądze z pensji czy emerytury, musisz się kopnąć te sto kilometrów tam i sto z powrotem.
Checho poznał wielu ludzi przy zbieraniu podpisów. Niedługo po przyjeździe sporządził list do szpitala prowincjonalnego. W liście prosi —razem z sąsiadami— o spryskanie miejscowości środkiem przeciw winczuce, sporej wielkości owadowi zamieszkującemu suche, gorące regiony Ameryki Południowej, przenoszącemu chorobę Chagasa. Choroba Chagasa jest groźna, zakaźna i nieuleczalna: rozwija się przez lata i zazwyczaj wykańcza serce chorego. U sąsiadki na ścianie —bo winczuka żyje w ścianach— znaleziono dziesięć takich insektów.
Szpital na kartę nie odpowiedział, więc Checho i sąsiedzi wystosowali kolejny list, tym razem do prezydenta, prosząc o:
(1) spryskanie wioski kontra winczuce,
(2) bankomat,
(3) skrzynkę z lekami do miejscowej miniprzychodni,
(4) darmowy internet na rynku.
—Bo co my jesteśmy —mówi Checho— Burkina Faso, żeby nie mieć internetu?
Pies Checha nazywa się Sułtan i kradnie kury sąsiadów (czasami).
—Checho —krzyczy dziewczynka na motorze brnącym po piaszczystej uliczce— Sułtan biega bez smyczy!
Ale ogólnie Checho jest lubiany, bo internet założono 2 tygodnie po wysłaniu listu de prezydenta.
Szanowny panie prezydencie, gratulujemy dobiegającej do końca kadencji i wspieramy pana w dążeniu do ponownej elekcji...
—To taki cukiereczek dla niego —śmieje się Checho— najwyraźniej mu posmakował!
No bo wiadomo: na obecnego prezydenta z jego 400% inflacją w 4 lata raczej wielu nie zagłosuje.
Nie jest tak, że Checho zajmuje się tylko pisaniem listów i gotowaniem wody do yerba mate dla ojca. Checho robi biznes. A że mieszka przy trasie na granicę z Chile, robi biznes z kierowcami tirów.
—Kierowcy są zaskoczeni jakością mięsa —zaznacza, nie bez dumy.
Checho kupuje cielęcinę od lokalnych producentów, krowy jedzące trawę, a nie paszę na soi i antybiotyki. No i kupuje ją trzy razy taniej, niż w mieście.
—Jakby ten biznes działał w Cordobie, już dawno musiałbym go zamknąć —mówi.
Trwa kryzys i wszyscy zamykają. A Checho się rozwija: zbudował dwa gliniane piece, piecze mięso i robi pizze.
Klienci jedzą, a potem Checho zabiera ich na drugą stronę drogi krajowej numer 60, na basen z wodą termalną.
—Któregoś razu dzwoni znajomy: Chechu, co robisz? To mu odpowiadam: siedzę w basenie z dwoma tirowcami. Znajomy na to: Chechu, to brzmi dziwnie —śmieje się.
O termach w San Martin nikt nic nie wie. Wiedział gubernator i chciał postawić hotel, ale w międzyczasie odsunięto go od władzy i ściany hotelu pozostały w ruinie. Pozostał też basen i ciepła woda z głębin.
—Ze stu pięćdziesięciu metrów pod ziemią —precyzuje Checho.
Kierowcy lubią zatrzymać się u Checha i Checho zna ich coraz więcej, i kierowcy znają Checha i Chechowe zapędy. Niedawno jeden przywiózł kilka kartonów darów odzieżowych z Buenos Aires: całe San Martin się zjawiło, każdy brał co chciał.
—Ładne rzeczy —mówi Checho— z bogatej dzielnicy, markowe.
Inny przywiózł zabawki swojego dziecka.
—Trzysta samochodzików i czterysta laleczek, kukiełek, figurek... —mówi. W San Martin jest 70 dzieciaków: wyszło po dziesięć sztuk na osobę.
Matki namawiały Checha, żeby zostawił trochę na dzień dziecka, ale Checho nie słuchał.
—Mówię im: chcecie zabawki? Dzieciaki: łaaaaaa! Chcemy!
Checho kupił wspólnie z bratem stację kolejową. Linię zamknięto prawie pół wieku temu, a zabytkowy, dziewiętnastowieczny budynek z oryginalnymi, francuskimi dachówkami z Marsylii, chłopaki dostali od państwa za pół darmo: niewiele ponad tysiąc dolarów, plus teren: sto na osiemdziesiąt metrów. Wystarczająco dużo, by działać, rozwijać, dawać, przyjmować i żyć w spokoju.
Gdy przyjechałem, zaproponowałem Chechowi mate. Nie chciał. Nie miesza kawy z mate. Kawę już pił, mówi, a na rozwolnienie nie ma ochoty.
Pod wieczór się złamał, wypił. Następnego dnia wychyliliśmy po dwie kawy i ze dwa termosy mate.
—Może nie chodziło mieszanie kawy z mate —mówię.
—I chyba tak. Chyba chodziło stres.
Checho dopija mate, oddaje mi kubek, rozpiera się na starym krześle z białego plastiku i milknie. I ja milknę, i nie słychać więcej nic.
W październiku zeszłego roku Checho zostawia Cordobę i wyjeżdża do miasteczka San Martin w prowincji Catamarca, by zadbać o chorego, ponad 80-letniego ojca. Cordoba ma blisko półtora miliona mieszkańców, San Martin — pięciuset.
—Pięciuset siedmiu —poprawia Checho.
Checho to gość nie tylko równy, ale i skromny |
Checho wie bardzo dobrze ilu mieszkańców ma San Martin: zna prawie wszystkich. Wszyscy znają prawie wszystkich na tej ludzkiej wyspie pośród pustkowi na skrzyżowaniu drogi krajowej numer 60 z prowincjonalną 33. Do najbliższej większej miejscowości w dowolnym kierunku jest przynajmniej sto kilometrów.
—I jak chcesz wybrać z banku pieniądze z pensji czy emerytury, musisz się kopnąć te sto kilometrów tam i sto z powrotem.
Bezludne okolice San Martin |
Checho poznał wielu ludzi przy zbieraniu podpisów. Niedługo po przyjeździe sporządził list do szpitala prowincjonalnego. W liście prosi —razem z sąsiadami— o spryskanie miejscowości środkiem przeciw winczuce, sporej wielkości owadowi zamieszkującemu suche, gorące regiony Ameryki Południowej, przenoszącemu chorobę Chagasa. Choroba Chagasa jest groźna, zakaźna i nieuleczalna: rozwija się przez lata i zazwyczaj wykańcza serce chorego. U sąsiadki na ścianie —bo winczuka żyje w ścianach— znaleziono dziesięć takich insektów.
Szpital na kartę nie odpowiedział, więc Checho i sąsiedzi wystosowali kolejny list, tym razem do prezydenta, prosząc o:
(1) spryskanie wioski kontra winczuce,
(2) bankomat,
(3) skrzynkę z lekami do miejscowej miniprzychodni,
(4) darmowy internet na rynku.
—Bo co my jesteśmy —mówi Checho— Burkina Faso, żeby nie mieć internetu?
Checho ma psa |
Pies Checha nazywa się Sułtan i kradnie kury sąsiadów (czasami).
—Checho —krzyczy dziewczynka na motorze brnącym po piaszczystej uliczce— Sułtan biega bez smyczy!
Ale ogólnie Checho jest lubiany, bo internet założono 2 tygodnie po wysłaniu listu de prezydenta.
Szanowny panie prezydencie, gratulujemy dobiegającej do końca kadencji i wspieramy pana w dążeniu do ponownej elekcji...
—To taki cukiereczek dla niego —śmieje się Checho— najwyraźniej mu posmakował!
No bo wiadomo: na obecnego prezydenta z jego 400% inflacją w 4 lata raczej wielu nie zagłosuje.
Nie jest tak, że Checho zajmuje się tylko pisaniem listów i gotowaniem wody do yerba mate dla ojca. Checho robi biznes. A że mieszka przy trasie na granicę z Chile, robi biznes z kierowcami tirów.
—Kierowcy są zaskoczeni jakością mięsa —zaznacza, nie bez dumy.
Checho kupuje cielęcinę od lokalnych producentów, krowy jedzące trawę, a nie paszę na soi i antybiotyki. No i kupuje ją trzy razy taniej, niż w mieście.
—Jakby ten biznes działał w Cordobie, już dawno musiałbym go zamknąć —mówi.
Trwa kryzys i wszyscy zamykają. A Checho się rozwija: zbudował dwa gliniane piece, piecze mięso i robi pizze.
Piece |
Klienci jedzą, a potem Checho zabiera ich na drugą stronę drogi krajowej numer 60, na basen z wodą termalną.
—Któregoś razu dzwoni znajomy: Chechu, co robisz? To mu odpowiadam: siedzę w basenie z dwoma tirowcami. Znajomy na to: Chechu, to brzmi dziwnie —śmieje się.
O termach w San Martin nikt nic nie wie. Wiedział gubernator i chciał postawić hotel, ale w międzyczasie odsunięto go od władzy i ściany hotelu pozostały w ruinie. Pozostał też basen i ciepła woda z głębin.
—Ze stu pięćdziesięciu metrów pod ziemią —precyzuje Checho.
Opuszczony basen |
Kierowcy lubią zatrzymać się u Checha i Checho zna ich coraz więcej, i kierowcy znają Checha i Chechowe zapędy. Niedawno jeden przywiózł kilka kartonów darów odzieżowych z Buenos Aires: całe San Martin się zjawiło, każdy brał co chciał.
—Ładne rzeczy —mówi Checho— z bogatej dzielnicy, markowe.
Inny przywiózł zabawki swojego dziecka.
—Trzysta samochodzików i czterysta laleczek, kukiełek, figurek... —mówi. W San Martin jest 70 dzieciaków: wyszło po dziesięć sztuk na osobę.
Matki namawiały Checha, żeby zostawił trochę na dzień dziecka, ale Checho nie słuchał.
—Mówię im: chcecie zabawki? Dzieciaki: łaaaaaa! Chcemy!
Stacja San Martin |
Checho kupił wspólnie z bratem stację kolejową. Linię zamknięto prawie pół wieku temu, a zabytkowy, dziewiętnastowieczny budynek z oryginalnymi, francuskimi dachówkami z Marsylii, chłopaki dostali od państwa za pół darmo: niewiele ponad tysiąc dolarów, plus teren: sto na osiemdziesiąt metrów. Wystarczająco dużo, by działać, rozwijać, dawać, przyjmować i żyć w spokoju.
Gdy przyjechałem, zaproponowałem Chechowi mate. Nie chciał. Nie miesza kawy z mate. Kawę już pił, mówi, a na rozwolnienie nie ma ochoty.
Pod wieczór się złamał, wypił. Następnego dnia wychyliliśmy po dwie kawy i ze dwa termosy mate.
—Może nie chodziło mieszanie kawy z mate —mówię.
—I chyba tak. Chyba chodziło stres.
Checho dopija mate, oddaje mi kubek, rozpiera się na starym krześle z białego plastiku i milknie. I ja milknę, i nie słychać więcej nic.
Checho |
Drugi rower Checha |
Sułtan na posterunku |
Moje miejsce noclegowe u Checha |
Moje miejsce noclegowe dzień wcześniej |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!