Tydzień w Chile, aktualności z Argentyny

To już trzy miesiące w Argentynie. Przy wjeździe dostałem pieczątkę z odręcznie wpisanymi 90 dniami pozwolenia na pobyt, więc przed upłynięciem trzeciego miesiąca przyszło mi opuścić kraj na chwilę. A że byłem przy granicy z Chile —i że ta granica to zaśnieżone Andy— zostawiłem rower w San Juan, wsiadłem do autobusu i pojechałem do Santiago. Ale już wróciłem, już jem z powrotem grillowaną wołowinę i słucham chacarery.

San-tia-go

Jeśli chodzi o mnie, to muszę przyznać, że przyzwyczajenie do tropikalnych upałów gra na moją niekorzyść. Teraz, podczas argentyńskiej jesieni, jest mi zimno i nieswojo.

(Także dlatego, że w San Juan w Argentynie, czy w Santiago de Chile, jesienią i zimą temperatura potrafi istotnie obniżyć się, natomiast architekci i budowniczy najwyraźniej nie potrafią tego przewidzieć, i instalują w mieszkaniach okna "na lato", z jedną szybą, a nie instalują ogrzewania. Pozdrawiam kaszląc, Wojciech.)

Mówią, że Santiago de Chile bardziej przypomina Stany Zjednoczone niż Amerykę Południową, i chociaż Stanów nie znam, to, w rzeczy samej, Ameryki Południowej Santiago nie przypomina.

(No bo wyobraźcie sobie: podobno nie można grać na gitarze na balkonie, bo sąsiedzi z przeciwka zadzwonią na policję. To znaczy: ja rozumiem, że jeśli się mieszka w Polsce, to to sobie można wyobrazić, ale jeśli spędziło się 5 lat między Meksykiem a Boliwią, tego typu stosunki nie mieszczą się w głowie.)

Cumbia, salsa, vallenato: na cały regulator!
No nie, tu nie.

Poza tym jest czysto i nie można kupować alkoholu przed 9 rano .

(W ten oto sposób Mambretti nie dostał w prezencie chilijskiego wina...  Dostał za to argentyńskie, z Mendozy, więc raczej niewiele stracił. Tylko nie mówicie o tym Chilijczykom!)

Jesienią, jesienią, winnice się czerwienią (San Juan)

Mambratti i cabernet niczego sobie z La Riojy, rocznik 2015: wino to jedyny względnie tani produkt w czasach argentyńskiego kryzysu

Wojciechowi zimno, z zimna gra na instrumencie i nosi chustę

Przeprawa przez Andy (autobusem)




Filia Caracas

Nie żeby ktoś był bezpośrednio winny. Nie żeby to miało być zaplanowane, przemyślane, odgórnie zorganizowane. Chodzi o wrażenie, o widok: interpretacje i powody można przedyskutować, ale widok jest, jaki jest. A zatem: trudno nie nabrać przekonania, że w Santiago de Chile, co najmniej w centrum i w dzielnicach mu bliskich, mamy do czynienia z bardzo starannym podziałem rasowym. Jeśli ktoś pracuje na śmieciarkach — będzie czarny. Jeśli podlewa trawniki — czarny. Jeśli sprząta w sklepie — czarny. Czarni i śniadzi są sprzedawcy na bazarze, czarni i śniadzi pucują toalety, czarni i śniadzi zwijają jednym pociągnięciem przenośne straganiki, straganiki-koce, gdy nadchodzi policja.

Policjanci są biali. Są biali, postawni i na granicy nadwagi. Gdy chowają głowy w zielone kołnierze, skóra na podbródkach i na szyjach wydyma się w fałdki. Okazy zdrowia. Z bronią przy nodze, czasem z psami, czasem konno, pilnie obserwują czarnych i śniadych.

(Chilijska policja to służba z bogatą historią: pamięta czasy Pinocheta, dyktatora, który torturował 40 tysięcy współobywateli w imię niskiej inflacji i wzrostu PKB. Po obaleniu dyktatury, generał Pinochet wcale się nie spakował i nie wyjechał na emeryturę do Szwajcarii: został spokojny i niezachwiany w strukturach wojska, nie spuszczając z oka —czy tam: hamując— demokratyczne przemiany w kraju. A chilijska policja dalej zyskiwała renomę. Podobno Chilijczycy jeździli nawet do Kolumbii szkolić policję kolumbijską w sztukach zamęczania pobratymców. Dziś, gdy na ulice Santiago wychodzą nauczyciele, by protestować przeciw wycofywaniu historii —i, jak się komentuje, przypadkowo także tematów dotyczących dyktatury— ze szkoły średniej, policja nie bawi się w ciuciubabkę, tylko od razu wyjeżdża z tankietkami.) 

Ale wracając do rzeczy: czarni i śniadzi, jasne, to w większości imigranci. Skąd ja wiem, czy w większości, właściwie nie wiem, tak mi się wydaje. W każdym razie: Chile ma również swoich czarnych i śniadych.

W okolicach centrum roi się jednak przede wszystkim od przyjezdnych z Wenezueli, Kolumbii, Peru i Haiti.

(Imigranci z Haiti doczekali się nawet filmu dokumentalnego na swój temat, Petit-Frère. Bardzo słaby, nie polecam. Z drugiej strony, można by powiedzieć, że to film bardzo współczesno-chilijski: dużo techniki i mało kontaktu z człowiekiem. Mam na myśli, że po obejrzeniu filmu pytasz się: okej, były efekty specjalne, drony, roboty, cuda-wianki, ale historia? Gdzie jest historia? Zaraz, o czym właściwie był ten film, o robotach? O dronach?)

W okolicach ulicy Św. Pawła i stacji metra Santa Ana Wenezuelczycy mają swojego rodzaju monopol na handel uliczny. Po nocach rogi ulic zapełniają szczelnie wózki z arepami i empanadami, zdobione czerwono-niebiesko-żółtą flagą z ośmioma białymi gwiazdami. Wenezuelscy inżynierowie, lekarze i urzędnicy przestępują nerwowo z nogi na nogę, rozglądają się za wilczurami-policjantami, którzy bezwzględnie rekwirują nielegalne stoiska z żywnością (razem z żywnością bo, jako się rzekło, policjant lubi dobrze zjeść).

Któregoś wieczoru jeden z chilijskich nauczycieli, który również brał udział w wielodniowych manifestacjach, powiedział mi kiwając głową z politowaniem: o, ale ci tutaj to są inni Wenezuelczycy niż ci, których spotkałem w Wenezueli. Wenezuelczycy w Wenezueli są dobrze wykształceni i kulturalni.

Biedny, myślał, że cała Wenezuela jest jak Buisness Center Chacao. No... Nie.

To i inne doświadczenia sprawiły, iż nabrałem wrażenia, że Santiago de Chile lubi klasowość i leży tak daleko od chilijskiej prowincji, jak Asuncion od prowincji paragwajskiej: za głębokim kanionem pogardy.

Teraz tak: czy nie ma Czytelnik wrażenia, że autor pitoli jak popadnie? Bo, jako autor, owszem, mam takie wrażenie. Więcej nawet: przypominam sobie czasy, gdy na tym blogu wszystkie wpisy wyglądały jak nieskładne pitolenie, co od czasu do czasu  było nawet zabawne. Potem autor zaczął poznawać kraje bardziej wgłąb i uznał, że pitolenie już nie przystoi. Nabrał odpowiedzialności. Spoważniał. Może nawet zaczął przynudzać! Kilkudniowa wizyta w Chile dała mu jednak —o, jakże niespodziewanie!— ponowną okazję do pitolenia. Nie znając rzeczywiści chilijskiej bardziej, niż na najbardziej zwierzchnej powierzchni, można wesoło bajać. Czytelnikowi należy się jednak ostrzeżenie: proszę nie brać powyższych i poniższych uwag zbyt na serio. To wszystko niczym nie poparte, najbardziej subiektywne z subiektywnych wrażeń!

(Co się natomiast tyczy Paragwaju, o Paragwaju —skromność na bok— coś tam jednak wiem i nawet napisałem o tym książkę. Gdzie ta książka? - ktoś zapyta. O, ja również chciałbym wiedzieć! Czekam na odpowiedzi z wydawnictw i doczekać się nie mogę. Hm, więc może tak naprawdę nic nie wiem, a ten brak odpowiedzi jest na to świadectwem. Może. W międzyczasie spłodziłem jednak inny tekst: o wenezuelskiej emigracji. Trzy razy za długi jak na artykuł prasowy i ze trzy razy za krótki jak na książkę, wyjdzie w formie ebooka, na dniach, na dniach, szykujcie portfele! Jak kupicie, zjem schabowego w niedzielę! Ha! To może jeszcze tomik poezji przaśnej...)

Narodowe Muzeum Sztuk Pięknych, czyli jedyne miejsce w Santiago, gdzie toaleta jest za darmo. W ogóle w Santiago ma się wrażenie, że skasują cię nawet za oddychanie, ale te 3 zł za WC w centrum handlowym tu już przesada!

Santiago baj najt

Rowery miejskie w Santiago, czyli wszystko działa doskonale

Ruben Dario w Santiago. Nie wiedziałem, że dotarł aż tam. Jeśli dotarł, musiało mu być bardzo zimno.

Wąż

Park



Nie tak bardzo śmiesznie

W rzeczywistości wcale nie było mi do śmiechu. Widzieć tylu imigrantów, tylu-tylu-tylu, boli. Gdy chodzą z kalkulatorami po najtańszych supermarketach. Gdy po wypłacie ustawiają się w kilometrowe kolejki do agencji przekazów pieniężnych, by wysłać kilka groszy rodzinie. Gdy śpią w parkach, na ławkach, na bulwarach, na mostach, wszędzie. Jak rozwożą jedzenie na rowerach, krążą z koszami na śmieci i miotłami. I gdy w około tyle konsumpcji, tyle sklepów, tyle sprzedaży i kupna, dużo podziałów: mnie, białego, stać, by on, czarny, pocił się dla mnie na rowerze wioząc mi pizzę na plecach.

To —jeszcze raz— społeczeństwo tak jaskrawo podzielone na lepszych i gorszych, klientów i sprzedawców, na właścicieli i ubezwłasnowolnionych.

Funkcjonuje doskonale.

Można zgubić sens, zwątpić. Powiedzieć sobie: czy to do tego dąży historia, do chodzenia od sklepu do sklepu, kup to, kup tamto, kino 4D, telefon 5G, a kolację do domu przywiezie czarny imigrant? To o to chodziło?

Pamiętam, że o tym samym myślałem rok temu w Polsce.

I czy to jest prawda? Czy to się utrzymuje samo? Czy rzeczywiście to, co robi młody, zdolny i wykształcony Chilijczyk w Santiago —Polak we Wrocławiu— czy to naprawdę jest dużo bardziej wartościowe i produktywne niż to co robią rolnicy z Jujuy? A może tylko ci pierwsi, dzięki pewnym ustępstwom i wygibasom, wcisnęli się na nieco wyższe miejsce w drabinie wyzysku? Czy rzeczywiście przekładając papiery w jakimś Bardzo Ważnym Biurze robi się rzeczy tak wiekopomne, by móc co miesiąc kupić sobie nowego iphona, czy może raczej istnieją setki tysiące ludzi rozsianych na całym świecie, którzy na to pracują, którzy cierpią wyzysk bezpośredni —jako nisko opłacani pracownicy— lub pośredni —bo to im zabrano ziemię pod uprawy soi, pod wypas bydła?

Nie wiem, pytam.

Emigrują Wenezuelczycy i Haitańczycy. Nikaragua, Guatemala i Honduras. Północ Afryki robi, co może, by przedostać się do Europy. To taka gigantyczna, ogólnoświatowa manifestacja, która mówi: hej, panowie, wy na górze, co pociągacie za sznurki! Ten system już nie działa, musicie coś przeorganizować, bo tak dłużej się nie da.

Mam nieskończenie realne wrażenie odrealnienia. Santiago de Chile to miejsce, gdzie nie czuć zapachu ziemi. Przeciwnie: zewsząd dopada mnie importowana woń aromatyzatora o smaku chemicznej brzoskwini: ten sam w Chile, w Chinach i w Szwajcarii.

Nic nie jest rzeczywiste, a w rzeczywistości —póki co— działa. Co jest prawdą, a co jest ukryte?

Dlaczego sympatyczka Marksa i Che Guevary pyta mnie: czy już Kupiłeś?, czy już tam byłeś?, jedź, jest Tanio; Kup sobie, jest świetne. Idź, kup, niech wciąż działa, niech wciąż się kręci.

(Póki nie skończą się zasoby. A jeśli o zasobach mowa to zapraszam na moją najszybszą deforestację świata na łamach Krytyki Politycznej!)

Czy zawsze ktoś musi pracować dla kogoś? Czy jeden musi służyć drugiemu, i czy temu drugiemu musi służyć tak wielu? A jeśli zechcemy —wszyscy— by to nam służono, kto nam będzie sprzątał, sadził ziemniaki, wywoził śmieci, wycierał stoliki, podawał ryby na Hali Targowej?

Niedaleko stacji Santa Ana: dzielnica wenezuelska

Niektórzy, owszem, dorobili się własnej restauracyjki

Wiem, nie widać wyraźnie, ale po lewej śpi cała kolonia bezdomnych emigrantów z Peru

Strajk nauczycieli

Strajk nauczycieli w formie pogrzebu edukacji publicznej, w procesie cichej prywatyzacji krok po kroczku

Protestowe baloniki



Papierosy

Kolejne z moich bardzo subiektywnych wrażeń o Santiago de Chile to że wszyscy palą papierosy. Wszyscy! Tzn. wszyscy oprócz imigrantów, ma się rozumieć. Nie widzieliście chyba nigdy Wenezuelczyka, który by palił papierosy, a nawet jeśli widzieliście to, muszę Was zapewnić: nie jest to widok typowy. A Chilijczyk ze stolicy: owszem; nerwowo i kompulsywnie.

W Santiago de Chile zrobiliśmy projekcją mojego wspaniałego filmu "Soy paraguyo".

(Tutaj znów należy się Czytelnikowi nota w nawiasie: projekcja w Santiago była jubileuszową, dziesiątą projekcją. Wszystkie pozostałe odbyły się w Argentynie, przede wszystkim w Salcie, Tucumanie i okolicach. Podczas owych 10 projekcji film obejrzało około 200 osób, co daje nam średnią 20 osób na projekcją, co jest liczbą małą i dużą, no bo jednak film dokumentalny reżysera X to nie to samo co Batman Forever. Tych, którzy podejrzewają, że zrobiłem film dokumentalny za pieniądze ze zbiórki publicznej —a było tego, po odliczeniu kosztów, całe 3 tys. złotych— a teraz jeszcze bezczelnie wzbogacam się na pokazach międzynarodowych, informuję, że na 10 pokazach w Argentynie i Chile zarobiłem dokładnie 300zł. Nie na każdym z dziesięciu: na wszystkich razem. Kryzys, panie, nie ma rady. Cały świat w kryzysie, a, jak mówi kolega Mambretti, kryzys to tylko takie słowo, które wymyślili, byśmy pracowali dwa razy więcej za te same pieniądze.)

Ciekawe, że reakcja publiczności santiageńskiej była zupełnie odmienna od argentyńskiej. Przede wszystkim wydało mi się, że wielu z komentujących film po projekcji nie do końca widziało sens w tym, by dawać głos jakimś starym kobietom i niewykształconym mężczyznom z dalekiej prowincji. Wydawało się raczej, że oczekiwali,  że na ekranie pojawi się jakiś bardzo mądry profesor z Harvardu i wyjaśni wszystkie problemy Paragwaju z gracją i niezwykle elokwentnym słownictwem. Ale może to tylko moje wrażenie, powtarzam: proszę nie brać tego wszystkiego na poważnie. Ten wpis jest z gruntu mylny i nieprawdziwi. Ale do rzeczy: jednocześnie wszyscy ci ludzie uważali się za bojowników o dobro społeczne, żywo zainteresowanych polityką i —nie mogło się bez niej obejść— ludnością rdzenną. Wszyscy byli bardzo społeczni tylko nie za bardzo lubili wchodzić w kontakt ze społeczeństwem.

Tak bardzo lubimy Mapuchów (ludność rdzenna z południa Chile), że trzymamy ich w szklanej bańce!


Po projekcjach w Argentynie zawsze jest dyskusja. Nawet w San Juan, gdzie na widowni siedziały raptem 4 osoby, wywiązała się bardzo ożywiona wymiana zdań. W Santiago de Chile zebrani wyszli na balkon, złapali za papierosy i jointy, i rozpoczęli rozważania o tym jakie są najlepsze importowane mikrofony do produkcji audiowizualnej. Wówczas przypomniały mi się dwie rzeczy. Jedna, opinia Celeste, dziewczyny Mambrettiego: Chilijczycy są bardzo techniczni.
(Bywają też bardzo poprawni: nikt nie wytłumaczy ci adresu tak dokładnie —konkretnie i technicznie— jak Chilijczyk z Santiago). Druga, scenę z Persepolis, gdzie irańska imigrantka wskazywała, że wiedeński ruch hipisowski sprowadza się do pieczenia kiełbasek przy ognisku i grania na gitarze.

Wszystko, co tu mówię i co powiem jest oczywiście głęboko błędne i generalizujące. Na pewno w jakimś momencie bardzo tego wszystkiego pożałuję, ale obecnie wydaje mi się, że w Argentynie, owszem, istnieje bardzo wyraźna świadomość polityczna. Krytykuje się rząd i krytykuje się opozycję, podaje konstruktywne argumenty. Rzeczywistość polityczna Buenos Aires jest, jaka jest, ale trzeba przyznać, że wieczorami, przy winie i wołowinie można usłyszeć dobrze przemyślane dyskursy, bardzo konsekwentne punkty widzenia. No a w Chile jest ten plakat Che Guevary na ścianie, marihuana na balkonie i markowe spodnie na tyłku.

Dziwnie. Ja w Santiago de Chile czułem się dziwnie (nabrałem natomiast ogromnej ciekawości, by poznać chilijską prowincję). I naprawdę nie można było grać na gitarze na balkonie w dzielnicy Yungay. Szczęśliwie wieczorem wróciłem na ulicę San Pablo, gdzie Wenezuelczycy włączyli salsę na cały regulator, a po drodze jakiś Kolumbijczyk zagadał mnie na śmierć. Daniela, chilijska nauczycielka, opowiada, że Chilijczycy uczą się od karaibskich imigrantów nowych manier: powoli zaczynają się uśmiechać i odpowiadać na "dzień dobry".  Oby tak dalej!

Do Chile wrócę, ale na wiosnę. Wrócę, by poznać coś więcej, i powiedzieć Wam, że to powyżej to wszystko nieprawda.

A na koniec co, może jakaś chacarera?





Komentarze

Popularne posty