Idzie nowe! "Zabrali mi kraj" — reportaż o emigracji wenezuelskiej. Będzie seria ebooków?
Czy autopublishing jest tylko dla grafomanów? Czy publikując reportaże w prasie można stać się milionerem? (Wreszcie: ile jeszcze będziemy czekać na książkę o Paragwaju?) Dziś wychodzi mój pierwszy ebook wydany na własną rękę: "Zabrali mi kraj. Rozmowy z Wenezuelczykami na emigracji". I stąd jeszcze jedno pytanie: będą kolejne reporterskie ebooki?
Zabrali mi kraj: poruszający reportaż o emigracji
Z Wenezueli doby kryzysu ucieka więcej niż jeden na dziesięciu mieszkańców. To obecnie druga największa fala migracyjna na świecie. Reportaż „Zabrali mi kraj” przedstawia ten proces poprzez historie osobiste Wenezuelczyków żyjących dziś w Ekwadorze, Peru, Boliwii, we Włoszech i Irlandii, a także w Polsce.
To tyle informacji oficjalnej: tekst można nabyć na platformie Ridero za całe 13,50 zł, zachęcam serdecznie! (klik)
Dlaczego ebook?
Sam projekt narodził się w okolicznościach tyleż nieoczekiwanych, co tragicznych. Dokładnie w zeszłym roku zmarł Daniel Alvarez, którego poznałem w Wenezueli trzy lata wcześniej, i który udzielił mi wywiadu do książki "Upały, mango i ropa naftowa". Daniel na swój sposób stał się kolejną ofiarą kryzysu, a konkretniej: braków w zaopatrzeniu publicznej służby zdrowia. Wtedy właśnie przyszła mi do głowy myśl, że powinienem coś zrobić, choćby to było coś niewielkiego, jak na przykład nagłaśnianie trudnej sytuacji, z którą borykają się Wenezuelczycy podczas kryzysu.
Przeprowadziłem szereg wywiadów z ludźmi, których poznałem w Wenezueli w 2015 roku. Jako że mieszkałem tymczasowo w Boliwii, spotkałem się również z Wenezuelczykami, którzy tam wyemigrowali. Po dobrych kilku miesiącach zbierania informacji — na odpowiedzi czasem trzeba było czekać dość długo — powstał tekst zdecydowanie zbyt długi jak na reportaż prasowy i zdecydowanie zbyt krótki — 45 stron — jak na książkę.
No, pomyślałem, to może ebook?
Dlaczego autopublishing?
Istnieje przekonanie, że publikowanie tekstów na własną rękę to synonim grafomanii i niskiej jakości. Chyba nawet w to uwierzyłem, więc — a jakże — wydałem książkę na papierze za pośrednictwem stosunkowo znanego wydawnictwa (Bezdroża), publikowałem teksty w magazynach podróżniczych (National Geographic Traveler, Magazyn Podróże, RowerTour i inne) i w prasie opiniotwórczej (Tygodnik Przegląd, Tygodnik Powszechny, Magazyn Kontakt czy ostatnio Krytyka Polityczna). Nie wiem czy przysporzyło mi to prestiżu i czy stałem się przez to lepszym dziennikarzem, pisarzem czy czymkolwiek. To, co wiem na pewno, to że w żadnym z powyższych wypadków nie zaoferowano mi warunków finansowych pozwalających na planowanie i rozwijanie nowych projektów reporterskich.
Pieniądze, ach pieniądze
Załóżmy, że jestem w północno-zachodniej Argentynie, mam wstępne kontakty w okolicach Antofagasta de la Sierra i chcę sprawdzić co się dzieje z wydobyciem litu: w jaki sposób koncerny górnicze naciskają na mieszkańców by za wszelką cenę zdobyć pozwolenia, w jaki sposób mieszkańcy organizują się, jak wygląda życie społeczności rdzennych diaguita-calchaqui w regionie a jak starcia z natrętnymi wysłannikami kopalni, jaki jest wpływ owych kopalni na środowisko: przede wszystkim na jakość i zasoby wody: bardzo w regionie skąpe, no i o co chodzi z tą całą modą na lit, która może doprowadzić do rozkopania połowy andyjskiego płaskowyżu, razem z jeziorami pełnymi różowych flamingów i Salarem Uyuni w Boliwii.
(tutaj wstawimy wideło z jutuba, nie moje)
Powiedzmy, że mogę zostawić rower w Santiago del Estero. Region, który nas interesuje jest ogromy i górzysty, więc poruszanie się rowerem byłoby mało efektywne.
Bilet z Santiago del Estero do Catamarki to jakieś 15$. Z Catamarki do Belen i z Belen do Antofagasty de la Sierra, sądząc po dystansie, będziemy mieli kolejne 15 i 15, w sumie jakieś 45$ w jedną i drugie tyle w drugą stronę. Żeby projekt miał ręce i nogi trzeba by było zostać w okolicy przynajmniej z 10 dni (to bardzo optymistyczny i niski limit, zwłaszcza, że tam będzie dużo chodzenia piechotą po okolicach Laguna Blanca, no ale załóżmy, że w 10 dni się uda). Załóżmy, znów bardzo optymistycznie, że znajdziemy pensjonaty za 10$ za noc (no bo cała ta nasza kalkulacja jest przy założeniu, że nie robimy reportażu w spartańskich warunkach śpiąc w hamaku na tyłach muzeum i zakradając się do prysznica gdy pani dyrektor nie patrzy —jak w przypadku reportażyku z Chaco— tylko że pracujemy w sposób w miarę godny) i powiedzmy, że za jedzenie zapłacimy dziennie tylko 5$, bo mamy własną kuchenkę i jesteśmy zdolnymi kucharzami.
Nie licząc, że z pewnością będą koszty dodatkowe (jak wynajęcie transportu by dotrzeć do odległych miejsc, transport między Antofagasta de la Sierra i Laguna Blanca, itp.) i nie biorąc pod uwagę, że po zebraniu materiałów trzeba spędzić długie dni na spisywaniem rozmów z dyktafonu i nad samym sporządzeniem tekstu, że przed podróżą trzeba odrobić zadanie domowe: poszukać informacji i nawiązać kontakty, mamy koszt minimalny w wysokości 240$, czyli blisko 1000 zł.
Napiszemy tekst, wyślemy do prasy i zapłacą nam najwyżej 500 zł. No, może 600 zł. Tak oto za jakieś trzy tygodnie pracy dostaniemy na czysto wynagrodzenie w wysokości MINUS 400 zł.
Ja rozumiem, że tak zwanego przeciętnego czytelnika interesuje przede wszystkim z kim akurat sądzi się Beata Pawłowicz i co powiedział Ziobro o Schetynie i vice versa, i że na autorów tekstów na ten temat schodzi większa część budżetu płacowego prasy krajowej, ale przecież istnieją też nieprzeciętni czytelnicy.
Czy nie?
Co mnie obchodzi, że masz takie hobby
Nie piszę tego, żeby się skarżyć. Piszę, żeby uzasadnić dlaczego szukam innych sposobów na finansowanie mojej pracy. Albo mojego hobby, jakby powiedziała M.S.
(Właściwie tak, M.S. ma rację: mojego hobby. Bo —jakby to powiedział Checho, równy gość— praca? O, nie, pracy nie życzyłbym nawet najgorszemu wrogowi!)
Jeśli nikogo nie interesuje co złego dzieje się z przyrodą i ludnością Andów —z lamami, z quinuą, z kolorowymi czapeczkami zachodzącymi na uszy, z Pachamamą i tym wszystkim co tak bardzo lubimy oglądać na zdjęciach— to nie ma rozmowy. Jeśli moje teksty są beznadziejne — również.
Ale jeśli, owszem, istnieją ludzie zainteresowani tematem, i jeśli moje teksty jakoś tam im odpowiadają — a najwyraźniej tak jest, skoro, hohoho!, publikuję w prasie o zasięgu ogólnopolskim i mam bloga, którego stale ktoś jeszcze odwiedza — to może warto by się było zastanowić jak sprawić, bym mógł zajmować się jeszcze ciekawszymi tematami i realizować je jeszcze lepiej.
(Ktoś powie, że jestem po prostu za cienki między uszami, bo jakbym był dobry, to by gazety opłaciły mi wyjazd i koszty przygotowania reportażu. No nie wiem, pamiętam, że gdy zbieraliśmy pieniądze na film "Soy paraguayo", w tym samym czasie szanowani reporterzy z Tygodnika Powszechnego, z doświadczeniem, renomą i tak dalej, też prosili na portalu Polak Potrafi o pomoc w wyjeździe reporterskim do Bangladeszu. Także tego, takie że cię wyślą i ci zapłacą to to chyba się w Polsce skończyło ze trzy dekady temu.)
Trzynaście złotych
Czy trzynaście złotych to dużo? A ile kosztuje dobre piwo kraftowe w przyjemnym barze? I co, nie postawiłbyś koledze piwa za to, że się przeleciał w argentyńskie Andy, żeby ci opowiedzieć co tam się ciekawego dzieje?
(Dlaczego "koledze"? No, ten blog ma już dobre parę lat, my się zupełnie nieźle znamy!)
Z tych 13 zł, za jakie można kupić ebooka, ja dostaję około 10 zł. Robię racjonalne założenie, że dzieło kupi około 200 osób, w ten sposób w moje ręce trafi 2000 zł: kokosy to nie są, ale to nie najgorsza suma jak na sfinansowanie niewielkiego projektu reporterskiego, no i żeby zostało mi jeszcze coś w kieszeni (np. z przeznaczeniem na buty: w Argentynie jest zima i jest mi zimno!).
Dla porównania: jeśli wydałbym książkę w wydawnictwie i można by ją było kupić za 13 zł, za owe 200 sprzedanych egzemplarzy dostałbym ok. 130 zł. No, trochę mało. Chyba lepiej autopublishing.
Oczywiście mam cichą nadzieję, ze mój ebook stanie się hitem, kupi go 1000 osób i będę mógł do kolacji z ryżu i cebuli dokupywać sobie w piątki i soboty piętnastoletniego merlota.
Będzie seria ebooków?
Kolejne miesiące spędzę w Argentynie i mam w rękawie cały szereg tematów: oprócz wspomnianych kopalni w prowincji Catamarca, mamy rewolucyjny argentyński feminizm, który chce zmieniać język na mniej patriarchalny, mamy argentyński kryzys i argentyńską ludność rdzenną Mapuche skonfliktowaną z jakże znaną marką Benetton, dysponującą gigantycznymi połaciami ziemi na południu kraju.
Jeśli miałbym o tym pisać do prasy czy do książek, to tego po prostu nie zrobię, bo mi się nie kalkuluje. Albo zrobię, ale bardzo powierzchownie i bardzo ogólnikowo.
Jeśli natomiast pierwszy ebook — "Zabrali mi kraj" — spełni moje oczekiwania dotyczące sprzedaży i Wasze oczekiwania odnośnie jakości, to będziemy kontynuować formułę autopublikacji reportaży i badać kolejne ciekawe tematy. Zobaczymy!
Póki co, Drogi Nieprzeciętny Czytelniku, kupuj ebook, powiedz o nim siostrze, bratu i sąsiadowi, i wspieraj oddolną inicjatywę reporterską!
Zabrali mi kraj: poruszający reportaż o emigracji
Z Wenezueli doby kryzysu ucieka więcej niż jeden na dziesięciu mieszkańców. To obecnie druga największa fala migracyjna na świecie. Reportaż „Zabrali mi kraj” przedstawia ten proces poprzez historie osobiste Wenezuelczyków żyjących dziś w Ekwadorze, Peru, Boliwii, we Włoszech i Irlandii, a także w Polsce.
To tyle informacji oficjalnej: tekst można nabyć na platformie Ridero za całe 13,50 zł, zachęcam serdecznie! (klik)
Dlaczego ebook?
Sam projekt narodził się w okolicznościach tyleż nieoczekiwanych, co tragicznych. Dokładnie w zeszłym roku zmarł Daniel Alvarez, którego poznałem w Wenezueli trzy lata wcześniej, i który udzielił mi wywiadu do książki "Upały, mango i ropa naftowa". Daniel na swój sposób stał się kolejną ofiarą kryzysu, a konkretniej: braków w zaopatrzeniu publicznej służby zdrowia. Wtedy właśnie przyszła mi do głowy myśl, że powinienem coś zrobić, choćby to było coś niewielkiego, jak na przykład nagłaśnianie trudnej sytuacji, z którą borykają się Wenezuelczycy podczas kryzysu.
Przeprowadziłem szereg wywiadów z ludźmi, których poznałem w Wenezueli w 2015 roku. Jako że mieszkałem tymczasowo w Boliwii, spotkałem się również z Wenezuelczykami, którzy tam wyemigrowali. Po dobrych kilku miesiącach zbierania informacji — na odpowiedzi czasem trzeba było czekać dość długo — powstał tekst zdecydowanie zbyt długi jak na reportaż prasowy i zdecydowanie zbyt krótki — 45 stron — jak na książkę.
No, pomyślałem, to może ebook?
Dlaczego autopublishing?
Istnieje przekonanie, że publikowanie tekstów na własną rękę to synonim grafomanii i niskiej jakości. Chyba nawet w to uwierzyłem, więc — a jakże — wydałem książkę na papierze za pośrednictwem stosunkowo znanego wydawnictwa (Bezdroża), publikowałem teksty w magazynach podróżniczych (National Geographic Traveler, Magazyn Podróże, RowerTour i inne) i w prasie opiniotwórczej (Tygodnik Przegląd, Tygodnik Powszechny, Magazyn Kontakt czy ostatnio Krytyka Polityczna). Nie wiem czy przysporzyło mi to prestiżu i czy stałem się przez to lepszym dziennikarzem, pisarzem czy czymkolwiek. To, co wiem na pewno, to że w żadnym z powyższych wypadków nie zaoferowano mi warunków finansowych pozwalających na planowanie i rozwijanie nowych projektów reporterskich.
Pieniądze, ach pieniądze
Załóżmy, że jestem w północno-zachodniej Argentynie, mam wstępne kontakty w okolicach Antofagasta de la Sierra i chcę sprawdzić co się dzieje z wydobyciem litu: w jaki sposób koncerny górnicze naciskają na mieszkańców by za wszelką cenę zdobyć pozwolenia, w jaki sposób mieszkańcy organizują się, jak wygląda życie społeczności rdzennych diaguita-calchaqui w regionie a jak starcia z natrętnymi wysłannikami kopalni, jaki jest wpływ owych kopalni na środowisko: przede wszystkim na jakość i zasoby wody: bardzo w regionie skąpe, no i o co chodzi z tą całą modą na lit, która może doprowadzić do rozkopania połowy andyjskiego płaskowyżu, razem z jeziorami pełnymi różowych flamingów i Salarem Uyuni w Boliwii.
(tutaj wstawimy wideło z jutuba, nie moje)
Bilet z Santiago del Estero do Catamarki to jakieś 15$. Z Catamarki do Belen i z Belen do Antofagasty de la Sierra, sądząc po dystansie, będziemy mieli kolejne 15 i 15, w sumie jakieś 45$ w jedną i drugie tyle w drugą stronę. Żeby projekt miał ręce i nogi trzeba by było zostać w okolicy przynajmniej z 10 dni (to bardzo optymistyczny i niski limit, zwłaszcza, że tam będzie dużo chodzenia piechotą po okolicach Laguna Blanca, no ale załóżmy, że w 10 dni się uda). Załóżmy, znów bardzo optymistycznie, że znajdziemy pensjonaty za 10$ za noc (no bo cała ta nasza kalkulacja jest przy założeniu, że nie robimy reportażu w spartańskich warunkach śpiąc w hamaku na tyłach muzeum i zakradając się do prysznica gdy pani dyrektor nie patrzy —jak w przypadku reportażyku z Chaco— tylko że pracujemy w sposób w miarę godny) i powiedzmy, że za jedzenie zapłacimy dziennie tylko 5$, bo mamy własną kuchenkę i jesteśmy zdolnymi kucharzami.
Nie licząc, że z pewnością będą koszty dodatkowe (jak wynajęcie transportu by dotrzeć do odległych miejsc, transport między Antofagasta de la Sierra i Laguna Blanca, itp.) i nie biorąc pod uwagę, że po zebraniu materiałów trzeba spędzić długie dni na spisywaniem rozmów z dyktafonu i nad samym sporządzeniem tekstu, że przed podróżą trzeba odrobić zadanie domowe: poszukać informacji i nawiązać kontakty, mamy koszt minimalny w wysokości 240$, czyli blisko 1000 zł.
Napiszemy tekst, wyślemy do prasy i zapłacą nam najwyżej 500 zł. No, może 600 zł. Tak oto za jakieś trzy tygodnie pracy dostaniemy na czysto wynagrodzenie w wysokości MINUS 400 zł.
Ja rozumiem, że tak zwanego przeciętnego czytelnika interesuje przede wszystkim z kim akurat sądzi się Beata Pawłowicz i co powiedział Ziobro o Schetynie i vice versa, i że na autorów tekstów na ten temat schodzi większa część budżetu płacowego prasy krajowej, ale przecież istnieją też nieprzeciętni czytelnicy.
Czy nie?
Co mnie obchodzi, że masz takie hobby
Nie piszę tego, żeby się skarżyć. Piszę, żeby uzasadnić dlaczego szukam innych sposobów na finansowanie mojej pracy. Albo mojego hobby, jakby powiedziała M.S.
(Właściwie tak, M.S. ma rację: mojego hobby. Bo —jakby to powiedział Checho, równy gość— praca? O, nie, pracy nie życzyłbym nawet najgorszemu wrogowi!)
Jeśli nikogo nie interesuje co złego dzieje się z przyrodą i ludnością Andów —z lamami, z quinuą, z kolorowymi czapeczkami zachodzącymi na uszy, z Pachamamą i tym wszystkim co tak bardzo lubimy oglądać na zdjęciach— to nie ma rozmowy. Jeśli moje teksty są beznadziejne — również.
Ale jeśli, owszem, istnieją ludzie zainteresowani tematem, i jeśli moje teksty jakoś tam im odpowiadają — a najwyraźniej tak jest, skoro, hohoho!, publikuję w prasie o zasięgu ogólnopolskim i mam bloga, którego stale ktoś jeszcze odwiedza — to może warto by się było zastanowić jak sprawić, bym mógł zajmować się jeszcze ciekawszymi tematami i realizować je jeszcze lepiej.
(Ktoś powie, że jestem po prostu za cienki między uszami, bo jakbym był dobry, to by gazety opłaciły mi wyjazd i koszty przygotowania reportażu. No nie wiem, pamiętam, że gdy zbieraliśmy pieniądze na film "Soy paraguayo", w tym samym czasie szanowani reporterzy z Tygodnika Powszechnego, z doświadczeniem, renomą i tak dalej, też prosili na portalu Polak Potrafi o pomoc w wyjeździe reporterskim do Bangladeszu. Także tego, takie że cię wyślą i ci zapłacą to to chyba się w Polsce skończyło ze trzy dekady temu.)
Tablica informacyjna dla natrętnych przedstawicieli kopalń w okolicach Laguna Blanca |
Trzynaście złotych
Czy trzynaście złotych to dużo? A ile kosztuje dobre piwo kraftowe w przyjemnym barze? I co, nie postawiłbyś koledze piwa za to, że się przeleciał w argentyńskie Andy, żeby ci opowiedzieć co tam się ciekawego dzieje?
(Dlaczego "koledze"? No, ten blog ma już dobre parę lat, my się zupełnie nieźle znamy!)
Z tych 13 zł, za jakie można kupić ebooka, ja dostaję około 10 zł. Robię racjonalne założenie, że dzieło kupi około 200 osób, w ten sposób w moje ręce trafi 2000 zł: kokosy to nie są, ale to nie najgorsza suma jak na sfinansowanie niewielkiego projektu reporterskiego, no i żeby zostało mi jeszcze coś w kieszeni (np. z przeznaczeniem na buty: w Argentynie jest zima i jest mi zimno!).
Dla porównania: jeśli wydałbym książkę w wydawnictwie i można by ją było kupić za 13 zł, za owe 200 sprzedanych egzemplarzy dostałbym ok. 130 zł. No, trochę mało. Chyba lepiej autopublishing.
Oczywiście mam cichą nadzieję, ze mój ebook stanie się hitem, kupi go 1000 osób i będę mógł do kolacji z ryżu i cebuli dokupywać sobie w piątki i soboty piętnastoletniego merlota.
Będzie seria ebooków?
Kolejne miesiące spędzę w Argentynie i mam w rękawie cały szereg tematów: oprócz wspomnianych kopalni w prowincji Catamarca, mamy rewolucyjny argentyński feminizm, który chce zmieniać język na mniej patriarchalny, mamy argentyński kryzys i argentyńską ludność rdzenną Mapuche skonfliktowaną z jakże znaną marką Benetton, dysponującą gigantycznymi połaciami ziemi na południu kraju.
Jeśli miałbym o tym pisać do prasy czy do książek, to tego po prostu nie zrobię, bo mi się nie kalkuluje. Albo zrobię, ale bardzo powierzchownie i bardzo ogólnikowo.
Jeśli natomiast pierwszy ebook — "Zabrali mi kraj" — spełni moje oczekiwania dotyczące sprzedaży i Wasze oczekiwania odnośnie jakości, to będziemy kontynuować formułę autopublikacji reportaży i badać kolejne ciekawe tematy. Zobaczymy!
Póki co, Drogi Nieprzeciętny Czytelniku, kupuj ebook, powiedz o nim siostrze, bratu i sąsiadowi, i wspieraj oddolną inicjatywę reporterską!
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!