Na południe I: Buenos Aires
Są rzeczy, o
których się wie, ale które trzeba zobaczyć, żeby je rzeczywiście zrozumieć. Albo żeby zapytać: dlaczego mordowali w sposób aż tak
bezsensowny?
Buenos Aires
zaskoczyło mnie rozmiarem. Bo znów: niby wiesz, że jest ogromne,
że 5, 10, że nie wiadomo ile milionów mieszkańców. Ale dopiero
jak ktoś ci proponuje: spotkajmy się tu i tu, patrzysz na mapę, i
to "tu i tu" jest 20 km dalej —i dalej wewnątrz miasta,
i to nawet w centrum— mówisz sobie: no tak, to duże miasto. Albo
gdy przypływasz do portu promem z Urugwaju, i jedziesz, jedziesz,
pedałujesz, myślisz sobie: pewnie już jestem blisko tego miejsca,
gdzie to mnie mają przyjąć, a tu nie: patrzysz na lokalizację, jeszcze 10 km. Jeszcze
dziesięć kilometrów ulic, przecznic, wieżowców, zapchanych
skrzyżowań, gigantycznych autobusów; godziny mijają, a zabudowa
wciąż wysoka, a ruch wciąż szaleńczy.
Może należy dodać,
że wpadłem w to wszystko po miesiącu siedzenia w domku w lesie.
Historia do odsłuchania także w formie podcastu:
Historia do odsłuchania także w formie podcastu:
Buenos Aires: bardzo dużo ludzi chodzących bardzo szybko |
Tak się wpływa od strony Urugwaju |
Tak się gra na ulicy na perkusji |
Z czterech wywiadów,
jakie udało mi się przeprowadzić w stolicy, najbardziej zapadł mi
w pamięć moment, kiedy Carla zaczyna płakać i mówi, że dopiero zdała
sobie sprawę. Nie zrozumiałem. Potem nastąpił rodzaj słownej
szarpaniny: ale czekaj, ale co, ale jak, bym wreszcie doszedł do
tego, o co chodziło.
Jest dość typowe,
że gdy w tych wywiadach —i zwykle na początku— pytam o pochodzenie, o
rodziców, dziadków, pradziadków, jako pierwsza pada informacja o
imigrantach. Powiedzmy: babcia i dziadek od strony ojca przyjechali z
Włoch. Potem, dajmy na to, dziadek od strony matki — z Katalonii. A
babcia od strony matki? No, babcia... Właściwie nie wiadomo zbyt
dobrze. Babcia była stąd. Albo: babcia była od "Indian",
ale nie wiadomo jakich. W rodzinie o tym nie mówiono. O rodzinie z
Europy, a jakże, wiedziano wszystko.
W przypadku rodziny
Carli było podobnie, a nawet gorzej, bo o tej nieeuropejskiej
stronie rodziny nie tyle że się nie wspominało, tylko wspominało
z wyraźnym zgorszeniem. Że tą babcię to gdzieś tam w rowie
znaleziono. Że to były brudasy. A tak konkretnie? A tak konkretnie
to nie warto wspominać. No i Carla, chociaż wcale babci za brudaskę
nie uważała, właśnie zdała sobie sprawę, że jedzie do Włoch,
tak, z powodu kryzysu, ale owszem, ma w planie odwiedzić miasteczko
dziadków, 10 tysięcy kilometrów z Argentyny, ale do Entre Rios, do
wioski babci-nieeuropejki, dwie godziny autobusem, nigdy się nie
wybrała. I nic o niej nie wie. I sama, opowiadając o rodzinie, o
niej nie wspomina. "Właśnie zdałam sobie sprawę, że
niechcący odziedziczyłam tę europocentryczną narrację". I
co? I właśnie planuje podróż do Entre Rios.
Potem podobało mi się również,
gdy Virginia, ciocia-babcia Carli, opowiadała, że przyjechała do
Argentyny bo wszyscy jechali, bo cała rodzina migrowała. I że nie
wróciłaby do Włoch, bo i po co, skoro cała rodzina jest w
Argentynie. Następnego dnia śmiałem się, gdy Ernesto, ojciec Carli, opowiadał,
jak to Paryż jest podobny do Buenos Aires (Paryż do Buenos Aires, i
nie odwrotnie). A na koniec rozmarzyłem się, gdy Diego Perez, założyciel popularnych projektów muzycznych Tonolec i Nacion
Ekeko, opisywał, jak dźwięki muzyki etni rdzennych Chaco
naśladują elementy przyrody znane mu z dzieciństwa: szumy lasu, szelest wód i skrzypienie, jakie słychać, gdy jaguar ostrzy pazury na pniu drzewa.
Carla |
Diego |
Virginia |
Ernesto |
A potem pojechałem
dalej, wykonawszy najpierw staranną konstrukcję z plastykowych rurek
hydraulicznych i żyłki do kosiarki spalinowej, która podtrzymuje
śpiwór i skrzyneczkę sprzedażową pod przednim bagażnikiem. Cud
techniki, powiadam, cud techniki.
Drogi
Ostatnio cierpię na
brak internetu, więc nie podrzucę Wam sprawdzonej garści statystyk
i dat: ten artykuł już w chwili napisania skazany jest na przyszłe
uzupełnienia [uzupełnienie: i, jak widać, nigdy nie został uzupełniony]. Póki co — zadowólmy się obserwacją i wiedzą
ogólną. Otóż obserwacja jest taka, że na argentyńskich drogach
ma się wrażenie, że w Argentynie jest więcej tirów niż
Argentyńczyków. Blisko czy daleko od stolicy, na drodze
asfaltowanej lub gruntowej, w regionie upraw czy daleko w górach —
tiry. Zawsze i wszędzie. Zamiast szczegółowych liczb oficjalnych mogę Wam
zaoferować poglądowe wyjaśnienie i dane z łatwych do
znalezienia rankingów. Otóż Argentyna jest obecnie drugim
eksporterem kukurydzy na świecie, ósmym w przypadku wołowiny,
siódmym jeśli chodzi o pszenicę, piątym — soi i pierwszym
światowym eksporterem oleju sojowego. Do innych istotnych gałęzi
gospodarki należy wydobycie ropy naftowej i górnictwo. Wszystkie
wymienione powyżej aktywności wymagają transportu gigantycznych
ilości towaru, a koleje towarowe ubiła prywatyzacja z lat 90.
i —według powszechnego przekonania— mafijne zagrania związku
zawodowego kierowców ciężarówek, którzy wraz z zamknięciem
kolei uzyskali monopol na transport.
W międzyczasie nikt
nie wpadł na pomysł budowy autostrad czy choćby poszerzenia
istniejących dróg. I tak dziś, w Argentynie, u tego giganta
eksportu żywności na skalę światową, kilkudziesięciotonowe tiry
(jeden z kierowców chwalił mi się, że w pełni żniw ładują mu
nawet 60 ton soi, co z 15 tonami masy pojazdu daje nam ładną sumkę
75 tysięcy kilogramów) latają jak pociski po nitkach asfaltu
szerokości miejskiego chodnika. Nie jest rzadkością, że urywają
sobie nawzajem lusterka lub, na niektórych trasach, muszą zjechać
jednym kołem z asfaltu, żeby w ogóle móc się wyminąć (jak na
krajowej czterdziestce między Jachal i San Juan). Państwo
rozumieją, że jak im się na drodze pojawi rowerzysta, jest to dla
nich drugorzędne zmartwienie.
Na wielu odcinkach
widać, że dawniej, że może 20 lat wcześniej, droga była szersza
i posiadała obfite, asfaltowane pobocza. Ale przy kolejnych
reparacjach asfaltowano coraz mniej, coraz mniej i coraz mniej. Tak,
że obecnie większość znanych mi argentyńskich dróg krajowych —a
trochę ich już poznałem— ma szerokość dokładnie dwóch tirów
i ani centymetra więcej. Wśród nich jest na przykład droga krajowa numer 12, łącząca
Argentynę i Brazylię, a więc jest to główna trasa eksportowa między
dwiema największymi gospodarkami Ameryki Południowej. Kalkuluje się podobno około 270 ofiar śmiertelnych rocznie.
Kiedy wcześniej
jeździłem po Boliwii, Kolumbii czy Wenezueli i chciałem przejechać
z punktu A do punktu B, po prostu wsiadałem na rower i jechałem. W
Argentynie biorę mapę i patrzę jakby tu ominąć wąską i
zajeżdżoną tirami krajówkę, pytam na forach o alternatywne
trasy, i często wpadam w jakieś piaszczyste drogi na głębokiej
prowincji i spędzam pół dnia ciągnąc rower po tej plaży bez
morza. I tak, tak, szlag mnie trafia, czasem im o tym mówię, a oni,
Argentyńczycy, na to: no tak, ale masz jeszcze Patagonię, tam jest
fantastycznie, najlepsze miejsce na świecie dla roweru! No tak, na
Patagonii nikt nie mieszka, to i ruch samochodowy zapewne lżejszy.
Nie mniej: jeżdżenie rowerem po środkowej i północnej, czyli tej
zamieszkanej części Argentyny, to niełatwy kawałek chleba.
Pojazdem właściwym do jeżdżenia po Argentynie jest ciężarówka (a to już Patagonia, najlepsze miejsce do jeżdżenia rowerem na świecie!) |
Prowincja
Las Heras jest
jednym z tych cukierkowych miasteczek prowincji Buenos Aires. Średniej
wielkości kościół przy placu o wzorowo wystrzyżonych trawnikach,
fontanna i/lub pomnik, do tego szerokie aleje rozchodzące się na cztery
strony świata: nie od narożników, a od środka ulic otaczających
plac. Między godziną pierwszą a piątą czy nawet szóstą po południu
miejscowość zamiera. W pozostałych godzinach ktoś od czasu do
czasu przejdzie chodnikiem, przejedzie ulicą, ale stan zamarcia jest
zasadniczo stanem permanentnym. Dużo jest dzieci, młodzieży i osób
starszych. Dwudziestolatkowie studiują, trzydziesto-,
czterdziestolatkowie pracują w stolicy. Tyle o Las Heras. Podobnie
wygląda Pellegrini, Navarro (nieco bardziej ruchliwe), 25 de Mayo
(mniej ruchliwe, ale większe) czy Valdes (zupełnie miniaturowe).
Jeśli ten pierwszy
nazwaliśmy stanem cukierkowym, kolejnym do analizy będzie stan
dekadencji. To miasteczka takie jak Las Marianas, porzucone w środku
pól przy jednej z piaszczystych dróg gruntowych i obok
nieśmiertelnej, obowiązkowej, nieczynnej stacji kolejowej. Wzdłuż
niewielu istniejących uliczek stoją domy, których lata świetności
bardzo widocznie już minęły (odpadające tynki, zszarzałe fasady)
ale które w swoim czasie musiały robić wrażenie (wysokie fronty i
eleganckie gzymsiki pośrodku pól).
Trzecia kategoria to
miasta prowincji Buenos Aires, miasteczka które miały więcej
szczęścia i czy to dzięki dogodnemu położeniu na skrzyżowaniu
dróg krajowych czy dzięki prężnie rozwijającej się
mleczarni czy silosu urosły do rozmiarów niewielkiego miasta.
Dodatkowego rozpędu nadał im w ostatnich latach boom sojowy. W
miejskich parkach tego typu miejscowości częściej pojawia się
basen (chociaż w miasteczkach cukierkowych też się zdarza), do sportów
lokalnych należą wyścigi samochodowe lub szybownictwo, a centralne
aleje pełne są sklepów z telefonami komórkowymi. Zaliczymy tutaj
m.in. Carlos Casares, 9 de Julio czy Trenque Lauquen.
Cechą wspólną
miasteczek z wszystkich trzech kategorii jest fakt, że są
zamieszkane przede wszystkim przez potomków europejskich imigrantów.
Zwłaszcza zaś: włoskich.
Z Buenos Aires
wyjeżdżam na Las Heras drugorzędną trasą przez Marcos Paz. Ruch
jest solidny, w końcu wyjeżdżamy ze stolicy, ale udaje mi się
ominąć ruch ciężarówek, które najwyraźniej wybrały drogi
krajowe. Cukierkowe Las Heras po południu zastaję puste. Ludzie
pojawiają się na ulicach dopiero pod wieczór, gdy z podmiejskiego
pociągu z Buenos Aires wysypują się garści studentów i
pracowników. Nieodległe Navarro wygląda podobnie. Dalej, aby
kontynuować jazdę na zachód, ale nie ryzykować życia na
krajówce, wybieram drogę gruntową przez Las Marianas. Widać różnicę. Jeśli na ulicach Las Heras ludzi było mało, w
Las Marianas nie ma nikogo. Miejscowość ogranicza się do
karykaturalnego kwadratu kamienic rozciągającego się na dwie czy
trzy przecznice od rynku, i wrzuconego w bezkres upraw soi. To,
owszem, jak każde miasteczko prowincji Buenos Aires, bez względu na
kategorię, posiada swój parczek, choćby niewielki, z ławeczkami i
stanowiskami do grillowania. Zazwyczaj —i tak jest w przypadku Las
Marianas— takie parczki usytuowane są na trawnikach otaczających
nieczynne stacje kolejowe.
Jak kwiatek do kożucha |
Parczek w Las Marianas |
Krówki po drodze |
Riestra przetrwało,
może dlatego, że do Riestry dociera asfalt. A może dzięki silosom.
Nie wiadomo tak do końca dlaczego Riestra, a nie na przykład
Berraondo. "Za 10 km dojedziesz do Berraondo —powie mi strażak
z jednostki, w której spędziłem noc— za czasów kolei Berraondo
było dużo ważniejsze, dużo większe niż Riestra. A teraz to nie
wiem czy w ogóle ktoś tam jeszcze mieszka".
Jasne, w momencie założenia to nie były jakieś gigantyczne miasta. Ale te kilka stałych miejsc pracy na stacji kolejowej, przy załadunku i przy skupie ziarna dawały impuls do rozwoju i funkcjonowania innych aktywności gospodarczych. Gdy pociągi zniknęły, małym miasteczkom prowincji niejako zamknięto dopływ tlenu.
Jasne, w momencie założenia to nie były jakieś gigantyczne miasta. Ale te kilka stałych miejsc pracy na stacji kolejowej, przy załadunku i przy skupie ziarna dawały impuls do rozwoju i funkcjonowania innych aktywności gospodarczych. Gdy pociągi zniknęły, małym miasteczkom prowincji niejako zamknięto dopływ tlenu.
Dziesięć
kilometrów do Berraondo to chyba jedne z najtrudniejszych na całej
trasie. Trzy, może cztery godziny ciągnięcia roweru po głębokim
piasku, klnąc przy okazji na argentyńskich inżynierów, którzy
wymyślili drogi szerokości chodnika spychając słabszych
—rowerzystów, właścicieli motorów o niskiej pojemności i
starych samochodów— na te piaskownice rozciągnięte pośród pól i złudnie nazwane drogami. Ile razy widziałem na
głównych trasach kraju, że lokalna ludność, aby przemieścić
się do sąsiedniej miejscowości, jeździła motorem po trawie lub
gruzowisku wzdłuż drogi, bojąc się w ogóle wjechać na asfalt.
Kraj —a przynajmniej: infrastruktura drogowa— została pomyślana jedynie
dla najsilniejszych, właścicieli wielotonowych ciężarówek i
szybkich samochodów. Na początku — wkurza, później już tylko
smuci.
W Berraondo
faktycznie, nie widziałem nikogo. Tymczasem stolica puchnie od przybyszów z
prowincji: Gran Buenos Aires, czyli miasto Buenos Aires wraz z przyległymi
miejscowościami, które praktycznie stały się już częścią molocha,
liczy obecnie ponad 17 milionów ludzi. To blisko dwie piąte, a niedługo pewnie połowa ogółu
Argentyńczyków.
Za Berraondo mamy 25 de
Mayo, większe miasteczko klasy cukierkowej, a kolejne 35 km dalej, jeszcze
po asfalcie, Valdes, cukierkowe, ale znacznie mniejsze, wręcz
filigranowe. Zachowuje dekorum miejscowości zadbanej, która jednocześnie
wygląda, jakby od założenia nie urosła ani o przecznicę. Tunel drzew oplótł pusty ryneczek, ceglane budynki kryją się wśród
zieleni zadbanych ogrodów. Cisza. Rudy kot czmycha na widok
przybysza. Jego jasna sierść błyska jak piorun na wystrzyżonym
trawniku.
Można się
zauroczyć, zapytać: dlaczego ludzie zostawiają takie miejsca dla
chaosu, dla stresu i pośpiechu stolicy? Trzeba by odpowiedzieć
najpierw na pytanie: w porządku, ale co w takim miejscu robić, z
czego się utrzymać, jeśli akurat nie posiadasz 200 hektarów pola i sprawnego kombajnu.
Ale o tym nie myślisz gdy rudy kot przez ułamek sekundy patrzy
ci prosto w oczy.
Dwadzieścia
kilometrów przez piach do Dudignac okazuje się —na szczęście!—
nieco mniej uciążliwe, niż te przez Berraondo. W Dudignac znowu
jest cukierkowo: odświeżone fasady domów ustawionych wzdłuż
czterech czy pięciu ulic, wystrzyżone trawniki i asfalt, po którym
wyjeżdżają ciężarówki z ziarnem soi. Po południu kobiety w średnim
wieku maszerują w sportowych strojach dookoła rynku. Jedna przynosi
mi nawet kanapkę z kotletem, dziękuję.
Wielu mówiło, że
od 9 de Julio droga krajowa numer 5 nie jest już aż tak zajeżdżona
przez ciężarówki. Za Dudignac nie mam już zresztą jak
kontynuować na zachód —ani po asfalcie, ani po piachu— więc
przychodzi zaryzykować wycieczkę po krajówce. Jest —ma się
rozumieć— wąska, ale przeszło 200 km za stolicą traci nieco
impet transportu towarowego i między jednym a kolejnym tirem jest
nieco przestrzeni, by popedałować: 50 km do Carlos Casares
przejeżdżam w miarę bezpiecznie, chociaż nie powiem, że
bezstresowo.
Z Carlos Casares
pochodzi argentyński król soi żydowskiego pochodzenia, Gustavo
Grobocopatel. W Carlos Casares mieszkał też Grzegorz Kozak, Polak
(albo Kozak?), dziadek Daiany Kozak, która swojemu 1,5-rocznemu
synkowi pokazuje na youtubie jak się tańczy polkę. O dziadku
Kozaku krążą legendy i chociaż wielu próbowało, nikt nie mógł
do końca zbadań jego historii. Dziadek mówił mało i do Argentyny
przyjechał bez dokumentów. Podobno podczas wojny uratowali go jacyś
(ale jacy?) żołnierze: Grzegorz nie miał wówczas wiele więcej niż
12 lat, ocenia się. Kozak od tych żołnierzy uciekł i trafił do
transportu towarowego za ocean. Miał pracować na solniskach w
okolicach Bahia Blanca a później trafić do Carlos Casares. Dużo
pracował, mało mówił, jeszcze mniej chętnie opowiadał o swojej
historii — tak zapamiętały go najstarsze z jego dzieci. Musiał
zasiać w rodzinie swego rodzaju ziarno husarskiej fantazji, bo w rodzinie Kozak (piszą: Kozac) roi się od nietypowych życiorysów. Jeden
produkuje kajaki w pustynnych okolicach Santa Rosa, drugi, Julian
Kozac, jeździ na motorze w rajdach Dakaru bez wsparcia technicznego,
inny ma dom pełen wynalazków poskręcanych ze starego żelastwa.
Coś mi mówi, że powinienem do nich wrócić. Może zimą.
Valdes |
Pellegrini |
Pola |
Źwierza |
Konkwista
Pomyślałem sobie:
może w niedzielę będzie spokojniej? I chyba miałem rację. W
niedzielę drugiego lutego na 140 kilometrach z Carlos Casares do Trenque
Lauquen nie mówię, że było pusto, ale krajowa piątka zdawała
się co najmniej o połowę spokojniejsza. Wiatr wiał przeciwny, ale po
drodze dwóch kierowców tirów zaprosiło mnie na obiad w przydrożnej budce z grillem, gdzie obdarowano mnie nie
tylko bułeczkami z pieczoną kiełbasą, ale i mięsem na drogę. Z
takim wsparciem w naturze do Trenque Lauquen udało mi się dojechać przed zmierzchem.
Trenque Lauquen
należy bez wątpienia do tych miejscowości prowincji Buenos Aires,
które miały najwięcej szczęścia. "Miasto alei", mówią
o sobie, bo wszystkie ulice są tu szerokie i dwukierunkowe. Siadam na
rynku. Po dłuższym czasie na tej samej, wyjątkowo długiej ławce,
przysiada się starsze małżeństwo. Pytają, opowiadają. Przy
końcu wywodu o "mieście alei", o czystości i dobrobycie
("bo na pewno słyszał pan dużo dobrego o Trenque Laquen,
prawda że pan słyszał?") dowiaduję się: "a pan wie,
że myśmy tu mieli Indian?" (użyła, o zgrozo, właśnie tego
słowa). No ja nie wiem czy wyście ich mieli, czy raczej oni mieli
was.
Na wjeździe do
Trenque —a Trenque Lauquen, ma się rozumieć, nie jest nazwą hiszpańską— zielony znak zakazuje wstępu pojazdom rozpylającym
agrochemię. Laura opowie mi później: "Wychodzę z córką z
domu, a tu samolot z insektycydami: mam go nagranego na telefonie, no
prawie że nad głowami nam przeleciał." Laura ma za miastem
pastwisko i trochę bydła. Oczywiście nie wyobrażajcie sobie
rumianej pastereczki z trzema krówkami na polance, tylko szacowną
panią w toyocie hilux, kilkaset hektarów i odpowiednie stadko w
posiadaniu. "Schowałyśmy się w kuchni. Wychodzimy za jakiś
czas, z drugiej strony domu, a tam <<komar>>. To nie ma sensu!
Zabrałyśmy się i wróciłyśmy do miasta: nie będę jeździła w
pole żeby córkę truć chemikaliami!". Bo "komar" to ta
maszyna o składanych ramionach długości trzydziestukilku metrów,
którą rozpyla się agrochemię po polach. Laura natomiast, wspólnie
z kilkoma innymi dziewczynami, prowadzi przestrzeń
rolniczo-kulturalną Kunga gdzie ona i inne szacowne
panie w toyotach hilux wpadają doglądać kilku kokoszek znoszących
ekologiczne jajka. W języku mapuche kunga znaczy rodzina. W tym samym języku trenque lauquen znaczy tyle co okrągłe jezioro. W Kundze jest basen i projektor, więc jednej deszczowej nocy pokazaliśmy mój dokument "Soy paraguayo".
Znak na wjeździe do Trenque Lauquen |
Kunga |
Organiczne dynie |
W Kundze lepią ładne ceramiczne garnki |
W 1876 roku kilka
kilometrów za Trenque Lauquen biegła "granica cywilizacji".
I tego nie mówię ja, to mówi informacyjny znak drogowy przy trasie
numer 5.
Jeszcze na początku
XIX wieku, gdy Argentyna stawała się Argentyną, jej rozmiar w okolicach ujścia
rzeki La Plata nie był większy, niż kilkadziesiąt kilometrów
od brzegów tej rzeki. Był to więc bardzo skromny skrawek terytorium, na którym nie
wiem czy zmieściła by się obecna 17-milionowa, przepastna
aglomeracja. Ale Argentyna chciała rosnąć, i tak jak Rosjanie
ruszyli swego czasu w głąb Syberii, tak Argentyńczycy
pomaszerowali na południe. Początkowo "granica cywilizacji",
czyli granica obszaru okupowanego przez białych ludzi, którzy 150
lat później wybudowali drogi tak śmiesznie wąskie, że codziennie
ginie na nich około 20 osób; ludzi którzy jedni drugich pozbawili ziemi
i pracy, i kazali cisnąć się 17-milionowej masie na skrawku ziemi
nazywając to wszystko "cywilizacją", otóż początkowo granica tej cywilizacji poszerzała się stopniowo, wraz z linią fortów i
umocnień, i w 1876 roku dotarła na to, co dziś nazwalibyśmy obrzeżami
miasta Trenque Lauquen. W międzyczasie Argentyńczyk zwany Julio
Roca, dziś uznawany za jednego z głównych bohaterów narodowych,
spłodził ideę, że nie ma sensu dogadywanie się z ludnością
rdzenną, z Mapuchami, z Tehuelchami, nie ma sensu z nimi handlować,
ni umawiać się, ani nic. Zrobimy, co następuje, powiedział:
pójdziemy na południe i będziemy mordować każdego kto stanie nam
na drodze. I tak właśnie zrobili. I tak właśnie zginęły dziesiątki tysięcy
ludzi. Tych, którzy przeżyli, wysłano do więzienia na wyspie
Martin Garcia, osiedlano przymusowo w innych, możliwie odległych częściach kraju, zaprzęgano do półniewolniczej pracy na polach trzciny cukrowej, a kobiety i dziewczynki sprzedawano stołecznym rodzinom w charakterze sprzętów gospodarstwa domowego.
Jadąc po drodze
krajowej numer 5, w miarę, jak oddalamy się od Buenos Aires,
odległości między kolejnymi miejscowościami są coraz większe.
Zaczyna przeważać pustka, dziesiątki kilometrów bez żywej duszy.
Dalej, w prowincji La Pampa, dystanse będą jeszcze większe, a
miejsce pól zajmą krzewy i niski las, po którym od czasu do czasu
przejdą niewielkie stadka krów. W prowincji Rio Negro trafimy na
setki kilometrów pustkowia: ziemie niezamieszkane i nieużytkowane w
żaden sposób do dziś.
Ale już wcześniej,
już za Trenue Lauquen, widząc niezamieszkane ziemie ciągnące się
po horyzont, poznając opuszczone miasteczka, obserwując tysiące
hektarów nieużytków, człowiek się pyta: po co ich mordowali?
Oczywiście, mordowanie samo w sobie godne jest krytyki, ale żeby
chociaż miało jakiś sens, sens który —oczywiście— nie byłby
wytłumaczeniem dla mordu, ale pozwalałby zrozumieć, że według
czyjejś parszywej logiki holocaust ludności rdzennej miałby się przełożyć na spełnienie jakichś daleko idących celów. Ale nie: wymordowali,
zabrali ziemię i zostawili je puste, niezagospodarowane. Albo
sprzedali je obcokrajowcom i ministerstwo finansów przez kilka lat cieszyło się nieco mniejszą dziurę budżetową. Krew i istnienie całych narodów przyniosło
niewielki zysk jednemu czy dwóm rządom centralnym. I tyle.
Dziś istnieją
miasta noszące imię Julio Roki: Gobernador Roca, General Roca,
Presidente Roca (bo owszem, po udanej kampanii masakrowania ludności
rdzennej Roca został prezydentem). I potem zdarza się, że tych
niewielu Mapuchów czy Tehuelchów, którzy pozostali przy życiu, mieszkają w
miejscowości Roca, na przykład na ulicy Sarmiento, myśliciela,
który ludność rdzenną miał za opóźnioną w rozwoju. Coś jakby
osiedlić Żydów w miasteczku Adolf Hitler przy ulicy Alfreda
Rosenberga. I jeszcze się tym wszystkim chwalą na znakach drogowych. Ładne
rzeczy.
"Granica cywilizacji" |
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!