Na południe II: La Pampa

Kiedy tylko wjechałem do prowincji La Pampa życie zaczęło mnie traktować jakby lepiej. No proszę powiedzieć: basen, wołowina, zaproszenie do domu. I do tego symboliczny napis informujący, że oto wjeżdżasz pan do legendarnej Patagonii.

La Pampa, znaczy Patagonia, znaczy (jednak) La Pampa

Z tą Patagonią to jest trochę naciągane, drwią w innych prowincjach. La Pampa się chce doczepić do Patagonii bo nie należy do żadnego z oficjalnie ustanowionych regionów turystycznych, jak Cuyo, Córdoba, NOA i Litoral. A Patagonia, wiadomo, ma światową renomę. Ale tak po prawdzie, to Patagonią określa się część Argentyny leżącą na południe od rzeki Colorado. La Pampa leży na północ.

Ale z tymi basenami to akurat prawda!

Tekst do odsłuchania także w formie podcastu:



Prawdą jest również, że jak tylko wjeżdżasz do prowincji La Pampa drogą krajową numer 5 (ja tak z tymi numerami, bo w Argentynie ludzie naprawdę nimi sprawnie operują: zamiast powiedzieć ci, na przykład, jedź na Peuajó i tam skręć na Coraceros, powiedzą: jedź krajową piątką aż do skrzyżowania z prowincjonalną numer 86 i stamtąd w kierunku sześćdziesiątki piątki), no więc jak wjeżdżasz na Pampę drogą krajową numer 5, po prawej stronie rozciąga się tych kilka skromnych uliczek niewielkiego Catriló, a po lewej w rowie leży ciężarówka (bo jak to wspominałem we wpisie o prowincji Buenos Aires i co ostatnio uwieczniłem na jutubowym filmiku: drogi w Argentynie do najszerszych nie należą).



Piaszczysta nawierzchnia drogi wjazdowej do Catriló nie obiecuje wiele. A jednak: zaraz za torami kolejowymi wyrasta bujna zieleń parku. Wjeżdżamy, a raczej wchodzimy, bo piach nie pozwala pedałować, i oto jest: oaza w upalnym pustkowiu pastwisk i pól, i basen. Basen pełen dzieci, ale jednak basen. Opieram rower przy jednym z drzew. Wątpię. Bo jeśli już mowa o pustyniach i oazach, to fatamorgany są przecież w temacie. Podchodzę z pytaniem do starszej młodzieży —mam na myśli: 20-30 lat, to jeszcze młodzież, prawda?— i tak, mówią, proszę nie wątpić, proszę pana, oto park miejski. A teraz proszę do basenu, mówi jedyna w towarzystwie kobieta, ale ja, do basenu, czy ja wiem, odpowiadam. Tak, a żebyś nie miał wątpliwości, to ja ci kupię bilet —bo basen był płatny, 15 pesos, czyli, złotówkę, nawet mniej, prawie nic— nie no, poczekaj, ja sobie kupię!, mówię, spokojnie, to zaproszenie. No i poszła. Cóż było robić: Wojtek koszulkę zdjął i poszedł się pluskać. Pan ratownik zaoferował nocleg w ratowniczej budce, ale starsza młodzież przebiła stawkę: zaprosiła na świeżo upieczoną wołowinę, a potem zabrała do domu. Co ty na to, taka La Pampa!

Maricela i Lucas. Maricela pracuje jako opiekunka do dziecka, Lucas jest robotnikiem w okolicznej mleczarni. Wynajmują ładny, obszerny dom niedaleko głównego placu miasteczka. Ostatnio na wakacjach byli w Mendozie, dokładnie to w San Rafael. Podobało im się, chociaż, jak mówili, nie do końca wygodne to San Rafael, bo wszystkie atrakcje są dość daleko, więc koniec końców spędzasz zbyt wiele czasu w samochodzie, między hotelem a tymi atrakcjami.

Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę o czym mówię. Że zazwyczaj w Ameryce Łacińskiej —w Peru, w Kolumbii, w Salwadorze— jeśli dziewczyna pracuje jako opiekunka do dziecka a chłopak ma prostą, fizyczną robotę, na przykład w mleczarni, to jeśli im starcza na wynajem mieszkania, to w ogóle jest ogromny sukces. W Argentynie, czy raczej: w niektórych prowincjach Argentyny, poziom życia na prawdę może sporo odstawać od średniej kontynentalnej czy światowej.

(Rzeczywiście, jeszcze w 2015 roku płaca minimalna w Argentynie była znacznie wyższa niż w Polsce, ok. 2250 zł nad Rio de la Plata w porównaniu do 1750 zł nad Wisłą, no ale potem Argentyńczykom przyszło do głowy głosować na byłego prezesa klubu piłkarskiego, Mauricio Macriego, który mówił, że jest taki liberalny i nowoczesny, i że wolna gospodarka i że przyszłość, no to teraz, po skoku inflacyjnym, zarabiają przy odrobinie szczęścia tysiąc złotych, czyli mniej więcej tyle, co w ubogiej Boliwii.)

Bo Catriló, chociaż już w La Pampie, nie różni się zbytnio od zamożnych miasteczek prowincji Buenos Aires, gdzie okoliczne ziemie podzielili między sobą europejscy imigranci może nie po równo, ale w sposób nieco mniej niesprawiedliwy niż to się działo w innych częściach kraju. Natomiast La Pampa o tyle przynależy do Patagonii, że dzieli z nią historię, a w szczególności: sposób podziału ziem. Jak opowiada Osvaldo Bayer, historyk specjalizujący się w dziejach Patagonii (w filmie dokumentalnym Awka Liwen możecie rzucić okiem na tę historię), ziemie podbijane podczas tak zwanej Kampanii Pustynnej w drugiej połowie XIX wieku (o czym pisałem przy poprzedniej relacji) podzielono jeszcze przed pierwszym wystrzałem wojsk Julio Roki. Oligarchia ziemska wzięła do ręki mapę, podzieliła ją między sobą, zapłaciła za tereny rządowi w Buenos Aires, a ten, za zgromadzone pieniądze i za horrendalny dług zagraniczny, opłacił armię, by wyrżnąć w pień ludność rdzenną południa Argentyny.

Z tym opłaceniem armii to też nie było tak prosto: historyk Felipe Pigna zaznacza, że już wówczas korupcja stała na bardzo wysokim poziomie. Według dokumentów z epoki utrzymanie argentyńskiego szeregowego okazywało się 5-krotnie droższe, niż w przypadku żołnierza pruskiego: najlepiej uzbrojonej formacji XIX wieku. W rzeczywistości argentyńscy żołdacy ganiali głodni i obszarpani, a różnicę między oficjalnym i rzeczywistym kosztem utrzymania wojska miał zgarnąć sam Julio Roca i jego rodzina (i może dlatego uwieczniono go potem na banknocie 100-pesowym).

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

Gdy się mówi, że Ameryką Łacińską rządzą od stuleci te same rodziny, to nie są to tylko słowa puszczane na wiatr. Potomkowie tych, którzy osiągnęli największe zyski z krwawej kampanii przeciw ludności południowej Argentyny, znaleźli sobie fotele w radzie ministrów prezydenta Macriego (bo mamy system prezydencki). Był tam Marcos Peña Braun, prawnuk Mauricio Brauna, który wspólnie z rodziną Menendez (o, o tych to jeszcze opowiemy!) w początkach XX zgromadził blisko półtora miliona hektarów. Wśród przodków pani minister bezpieczeństwa Patricii Bullrich Luro znajdziemy dwóch burmistrzów Buenos Aires (a być burmistrzem Buenos Aires to tak prawie-prawie być prezydentem Argentyny). Jeden z nich, Adolfo Bullrich, miał dom aukcyjny, gdzie sprzedawano te wszystkie miliony hektarów, więc pan Adolfo był jednym z tych, którzy na śmierci Mapuchów i Tehuelchów zarobili najwięcej. A Luro to ci od luksusowego pałacu we wschodniej części prowincji La Pampa.

Pałac Luro

Pradziadek argentyńskiego ambasadora w Stanach Zjednoczonych był tym, który zakończył krwawą kampanię, biorąc do niewoli ostatniego kacyka Mapuchów, Sayhueque, a Esteban Bullrich (znowu Bullrich?, znowu) jako minister edukacji zapowiedział, że jego działania na czele resortu będą jak nowa Kampania Pustynna (nie zrozumiało się tylko, czy ma zamiar mordować uczniów, czy jedynie uczyć ich nienawiści rasowej).

Sam Mauricio Macri bronił w telewizji brytyjskiego milionera Joe Lewisa (właściciela klubu Tottenham Hotspur, spółek naftowych, finansowych i wielu innych) mówiąc, że ten miły starszy pan chciał tylko spędzić w Argentynie swoje ostatnie dni na 11 tysiącach hektarów przy samym Parku Narodowym Nahuel Huapi. Nie wiadomo czy je spędzi, bo w Argentynie ma tylko swój pałac letni, za siedzibę główną obrał Bahamy. Pewne jest natomiast, że swoją przepastną rezydencją uniemożliwił dojście do jeziora Lago Escondido, i nie mówimy o jakiejś kałuży, tylko o długim na 10 kilometrów, przepięknym oku wodnym w argentyńskich Andach.

Po sąsiedzku ma swoje 900.000 ha (obszar odpowiadający połowie Izraela) firma Benetton, ta sama od kolorowych podkoszulków, gdzie podczas manifestacji o zwrot ziemi etni Mapuche stracił życie w 2017 roku Santiago Maldonado. O tego typu sprawach interesujący się polityką i historią Argentyńczycy wiedzą coraz więcej, stąd sugeruje się nie wybierać do Argentyny w swetrach Benetton, bo możecie się spotkać z mało przyjaznym nastawieniem.

Rikitiki, słoneczniki

Ale ale! Mieliśmy mówić o La Pampie. No więc: La Pampa, krowy, pastwiska, jeszcze raz krowy. W północnej części prowincji krajobraz skolonizowany, spacyfikowany przez inżynierię rolniczą, obsiany soją i słonecznikami. Nic nie rośnie wyżej, niż pozwoliłby na to kombajn i herbicydy. Pomyśleć, że jeszcze 150 lat temu rozpościerały się tu dzikie stepy. Dziś beretów typu gaucho nie noszą już konni kowboje, a kierowcy toyot hilux, czyli właściciele pól. To ciekawy paradoks: tak jak jedzenie ubogich staje się z czasem daniem gourmet (jak ślimaki), najgorsze dzielnice zamieniają się w perły turystyki (jak krakowski Kazimierz) tak i osoba gaucho, półdzikiego, jak o nim mówiono, pachołka ganiającego konno po interiorze, i na którego wojsko argentyńskie urządzało regularne polowania, stała się nagle wzorem czy archetypem "prawdziwego" Argentyńczyka. Po drodze tego naszego gaucho, który zazwyczaj był bardzo ciemnoskórym metysem lub pochodził bezpośrednio z ludów rdzennych, przemalowano na biało. Mam na myśli, że ten archetyp Argentyńczyka to gaucho, ale taki gaucho niebieskooki i z Europy, czy jak to napisał brazylijski antropolog Darcy Ribeiro: Martin Fierro (gaucho z narodowej epopei o tym samym tytule) dla Argentyńczyków mógłby być równie dobrze synem Polaków.

Teraz tak: ja z góry przepraszam, ale muszę powiedzieć, że gdy zobaczyłem tych beztroskich, otyłych ludzi grających w golfa na wjeździe do Santa Rosa de Toay, stolicy La Pampy, przyrzekam, że zrobiło mi się niedobrze. Dokładnie po przeciwnej stronie drogi stoi tablica informacyjna o tym, że w całej prowincji brakuje wody. Brakuje, no chyba, że trzeba podlać pole golfowe. W prowincji La Pampa zabroniona jest też wycinka drzew, których w jej północnej części nie zostało wiele (no chyba, że ktoś chce urządzić pole golfowe). Natomiast sama Santa Rosa jest jednym z miast o najwyższych współczynnikach ubóstwa w kraju (36% na 2019 rok, co może cię interesować, no chyba, że akurat grasz w golfa). W biednych dzielnicach, które puchną na obrzeżach stolicy prowincji, żyją dziesiątki tysięcy ubogich, dla których nie ma skrawka ziemi pod uprawy (no ale chyba nie damy im tej ziemi, na której gramy w golfa!). Jadę dalej i, już bliżej centrum, trafiam na gigantyczny budynek (teatru?, filharmonii?, kina?, nie!) kasyna.

Przejeżdżając z Buenos Aires do La Pampy ma się wrażenie, jakby czas cofnął się, albo gdybyśmy pomylili kraje. Z względnie egalitarnego państwa opiekuńczego trafiamy nagle do tego, do czego nas przyzwyczaiła feudalna Ameryka tropikalna. Wracają bose dzieci proszące o pieniądze na skrzyżowaniach i nieco starsza, ale nie mniej obdarta młodzież, myjąca lśniące samochody sportowe ustawione naokoło rynku. Centrum Santa Rosy można by było pomylić z Kolumbią, jeśliby tylko ludzie byli nieco bardziej weseli, a z głośników leciało vallenato.

A jeśli już jesteśmy przy porównywaniu z innymi krajami: La Pampa jest jak Białoruś w tym sensie, że (przepraszam, jeśli czyta to ktoś z La Pampy lub z Białorusi) w tym sensie, że nic tam nie ma! To znaczy na Białorusi są przynajmniej zamki z czasów Wielkiego Księstwa, a w La Pampie nic nie ma tak po prostu, w związku z czym nikt tam nie jeździ. Przez La Pampę się przejeżdża, owszem, z północy na południe, ze wschodu na zachód, no bo jak już leży w samym środku kraju, to co począć, od czasu do czasu trzeba tamtędy przejechać, ale żeby tak jechać na La Pampę dla samego faktu bycia tam, to jest dość dziwne. Dlatego, gdy w Buenos Aires mówiłem komuś, że dalej jadę do Santa Rosy, mówiono mi: d-o  S-a-n-t-a  R-o-s-y?!

Z braku uznanych obiektów turystycznych tak Białorusini, jak i Pampeños, wybrali sobie charakterystyczny element przyrody, o którym przyjezdnym opowiadają bez końca. W przypadku Białorusi jest to kartofel. Jadłeś już draniki, białoruskie placki ziemniaczane? No, to powinieneś! Był na blogu filmik z przepisem, zrealizowany specjalnie dla Was w Witebsku! Jest też kartofelnaja babka, zupa kartoflana, no i biblioteka narodowa w kształcie ziemniaka (o, tutaj można zobaczyć, klik). W La Pampie nie mówi się o ziemniakach, mówi się o caldenach. Caldeny (prosopis caldenia) to drzewa podobne do chakeńskich algarrobów, które —tak się składa— występują jedynie w prowincji La Pampa (i na granicznych skrawkach San Luis, Cordoby i Buenos Aires). W związku z tym, jeśli jedziesz do La Pampy, przygotuj się na pytania: a widziałeś już caldeny?, wiesz, że caldeny istnieją tylko u nas?, wiedziałeś?, tak, i w La Pampie znajduje się największy rezerwat caldenów na świecie!

Bo jedyny. A wiesz jak się nazywa największa gwiazda muzyczna La Pampy?

Nie zaskoczę cię: grupa Los Caldenes.

(Na wideo zobaczycie pałac wspomnianego pana Luro, tego od pani minister bezpieczeństwa, który chciał w La Pampie zbudować małą Europę. Oczywiście nie dla wszystkich. Tylko dla siebie. Nawet sarny sobie przywiózł.)


Rozumiecie na pewno, że z tym "nic nie ma" to jest tylko tak, żeby się podroczyć. Oczywiście, że jest dużo fajnych rzeczy w La Pampie, tyle tylko, że nie ma Machu Picchu, Niagary, Zakopanego i innych takich rzeczy, które ściągają tłumy. W Białorusi, jak może pamiętacie, spodobało mi się bardzo, w Tucumanie, mieście bardzo mało polecanym (a raczej odradzanym) zostałem dwa tygodnie, a z Santa Rosa wyjechałem szybko tylko dlatego, że jeszcze nie wiedziałem, że nadejdzie koronawirus, i jeszcze wierzyłem, że dojadę na koniec świata przed nadejściem zimy.

(Nie dojadę.)

Zobacz też --> Podróż w czasach zarazy

Poznałem Marcela, Quimey (z nimi nagrałem wywiad), Magę, Selvę i dużo innych bardzo sympatycznych Argentyńczyków i Argentynek, a w domu rodziców Magi dowiedziałem się, że przejechał tamtędy Polak. Konno. W latach dziewięćdziesiątych. O proszę. "Wody szukał i trawy dla konia —mówi pan ojciec. Przyjęliśmy go do domu, a ten siadł przy biblioteczce i czytał, czytał... Już zaczynaliśmy się martwić: kiedy on sobie pójdzie, myśleliśmy, bo po hiszpańsku nie mówił i w ogóle nie było z nim kontaktu. Ale posiedział ze 3, 4 dni i pojechał dalej". I co, nic nie ma w La Pampie? A był to Tadeusz Kotwicki. Niedawno córka Tadeusza ruszyła jego śladami (klik).

Podpisz się pod spodem, mówią mi. To się podpisałem.

Przy domu rodziców Magi

Oglądamy "Soy paraguayo" na santarosańskim dachu

La Pampa zaskoczyła mnie pagórkami. Myślałem, że będzie płasko. Na pewno jakiś geolog przyjdzie i mnie poprawki, ale z grubsza to w Ameryce Południowej mamy te Andy na zachodzie, potem te wszystkie brazylijskie pagóry i wyżyny na wschodzie. Te dwie formacje na siebie napierają i tworzą nieciągłość w postaci rzek Parana-Paragwaj. Od Parana aż do Andów zrobił się od tego napierania dół, który zalała woda i naniosła piachu. Stąd —z jednej strony— wschód Paragwaju, prowincje Misiones i Entre Rios, a do tego Urugwaj są pofałdowane (to wszystko na wschód od Parana-Paragwaj), a na zachód macie Gran Chaco, które jest płaskie jak stół. Ale tak konkretnie jak stół: na 800 km z Asuncion do granicy z Boliwią pamiętam jeden dwumetrowy pagórek.

No i ja myślałem sobie naiwnie, że La Pampa też będzie płaska jak stół, a to takie góry i doły, że -jak to mówią w Argentynie- ja je wam oddam w prezencie, te las regalo. Zmęczył się chłopak jak zbój. Spał przy kaplicy księdza Buodo, który ewangelizował La Pampę. O księdzu chyba zapomniano, została ruina i słodki winogron przy wejściu na zakrystię.

Na tych górach i dołach już nie tak łatwo chyba jeździć traktorem, poza tym ziemia, podejrzewam, słona, bo solnisk na mapie od zatrzęsienia, i to też w tych okolicach miał swoją siedzibę lud Tehuelczów, zanim ich Kampania Pustynna nie zmiotła. Tehuelcze mieli dobry biznes z tą solą, co było —nomen omen— solą w oku rządu w Buenos Aires. Trzeba było coś z tym zrobić, na przykład: wymordować wszystkich Tehuelczów. No więc na południe mamy pagórki, sól, a to wszystko zarośnięte przez co? Bardzo dobrze, Pawle. Doskonale, Agnieszko. Przez caldeny!

No nie są caldeny, to nasadzone. Caldeny maja strączki jak fasola

Strączki, ale znowu nie caldenów, tylko algarrobów. Ale strączki caldenów są bardzo podobne, słodkie: można dać świniom, albo zrobić dżem

To są caldeny!

A to ptacy wodni

A tu znak drogowy, na którym napisano: "Jeździj tak, by nikomu nie przeszkadzać". To właściwie mógłby być jedyny znak drogowy

Zapomniana kapliczka (winogron rośnie po lewej)

I pustka. Przed skrzyżowaniem z drogą krajową numer 154 wjeżdżam do Peru, jedynej miejscowości na kilkudziesięciu kilometrach. Jest jeden sklep. Wchodzisz, pozdrawiasz, po kilku minutach przychodzi sprzedawczyni, starsza osoba, i zapala światło. ¿Qué necesita, don?, czyli czego pan potrzebuje. Ale to nie jest takie normalne pan, señor, tylko don, termin właściwy kolonialnym czasom latyfundiów, tytuł, którym zwracano się do właścicieli ziemskich. W obszernym sklepie jest wszystko: od kiełbasy po termosy, gumki do włosów, ciastka, wózki dziecięce, ser i obcęgi, całość skąpana w żółtawym półmroku.

Atrakcyjna pani przedszkolanka zaprasza mnie do udziału w koloniach letnich, więc siadam na chwilę z maluchami. Jemy pączki.

A Hucal, kawałek dalej, to kolejne z tak wielu miasteczek, które zniknęły po 1992 roku, kiedy decyzją rządu Menema unicestwiono w znacznej mierze argentyńską kolej. Dziś Hucal ma czterech mieszkańców.

—Sami faceci! — śmieje się starszy mężczyzna— z babami same problemy!

Nie spytałem pań co one na to, bo —rzeczywiście— żadnej nie spotkałem.

—Dawniej ładowało się na wagony bydło, drewno [przepraszam, skomentuję: może Menem niechcący uratował hucalskie lasy], owoce, pszenicę... Potem zaczęli zakazywać: najpierw, że nie można koleją przewozić zwierząt. Potem: że pszenicy. Potem: że owoców. Potem drewna. Na końcu pociągi jeździły puste, no to logiczne, że zbankrutowały. A to wszystko przez tirową mafię Moyano.

A pan Hugo Moyano jest przewodniczącym związku zawodowego kierowców ciężarówek w Argentynie, organizacji dość kontrowersyjnej.

—Moyano decyduje zablokować drogi — kraj jest unieruchomiony —ciągnie stary. Argentyna jest zakładniczką Moyano.

Pan starszy numer jeden pochodzi z Hucal. Po upadłości kolei wyjechał pracować na kombajnach w sąsiednich gminach. Wrócił na emeryturze. Drugi pan starszy jest z Santa Rosa. I też przyjechał na Hucal spokojnie dożyć swoich dni.

Niesamowite jest to, że wjeżdżasz i automatycznie ogarnia cię zapach lasu. Hucal leży 2 kilometry od głównej trasy po trudnej, piaszczystej drodze. Koncert zielonych papużek zalewa ciszę, która wisi nad asfaltem krajówki. Papużki nie śpiewają, wrzeszczą, a ich wrzask ogarnia, zdaje się dobiegać ze wszystkich stron na raz, to taki prysznic głosowy, nieprawdopodobny, wspaniały. Trudno nie rozjaśnić sobie twarzy uśmiechem.

Drugi pan starszy zaprowadził mnie na stację. Wybudowana sto lat wcześniej przez Brytyjczyków ma się nie najgorzej. Rozciągam hamak. Cisza jest absolutna.

Wjazd do Hucal

Hucal wczesnym rankiem

Hucal mniej wczesnym rankiem

Hucalskie kwiatki

Stacja Hucal


Nad ranem nad okolicą unosi się gęsta mgła. Taka mgła, która powstaje tylko z wilgoci lasu, i jakiej w bezleśnej Argentynie nigdy nie widziałem. Usta otwierają się z radości. Z zachwytu. Tak, jak wtedy, kiedy mknie się po pagórkach drogi krajowej numer 154, w górę, w dół, jak na kolejce górskiej, a naszym oczom ukazuje się, raz po raz, niekończący się las, caldeny po horyzont, a więc nie była taka bezleśna ta Argentyna, ale trzeba było przyjechać tu, na południe La Pampy. Las jak objawienie. Las jak cud.

Na ceglanym wejściu do miejskiego parku Hucal, dziś całkowicie zarośniętym chaszczami, widnieje tablica: w tym miejscu wybudowano drugi na skalę prowincji otwarty basen gminny. Bladoniebieskie kafelki lśnią jeszcze pod błotem naniesionym przez trzy dziesięciolecia.

Mówiłem, że z tym basenem to akurat prawda.

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

Więcej caldenów!

Więcej rowerów!

Jeśli pozwoliliby mi wybrać, wolałbym wodę, niż internet. Wody nie było. Internet nie działał. Na tym odcinku zdarzyło mi się, że o wodę prosiłem kierowców, bo myślałem, że jak miał być internet, to będzie i woda. I się pomyliłem.


Komentarze

Popularne posty