Znajoma psycholożka zaprosiła mnie, by wspólnie przeprowadzić kilka lekcji z metod jakościowych na Uniwersytecie Areandina w Bogocie. Te nieoczekiwane trzy godziny w roli nauczyciela okazały się dobrą okazją, by przyjrzeć się z dystansu własnym technikom pracy jako —tak to nazwijmy— dokumentalisty.
Nigdy wcześniej nad tym nie myślałem. Brałem kamerę, notatnik, bo ja wiem, włączałem intuicję. Teraz miałem o tym opowiedzieć. Jeszcze raz pandemia dała przestrzeń na chwilę refleksji.
|
Z Lecko Zamorą w Puerto Tirol, Argentyna, fot. Maira Martinez
|
Kontakt, jak to bywa z niektórymi kontaktami w podróży, pozostał.
Zdziwiłem się. Nigdy nie studiowałem metod jakościowych. Mam na myśli: nigdy nie studiowałem żadnej metodologii jako takiej, więc najpierw przyszło mi sprawdzić w internecie o co konkretnie chodziło.
Encyklopedyczna definicja nie rozjaśniła wątpliwości, więc zapytałem Male co ja tym studentom mam tak właściwie powiedzieć. Opowiedz im, jak pracujesz, mówi.
Kiedy uczysz się czegoś poprzez praktykę, naturalną odpowiedzią na pytanie "jak to robisz" jest "no… normalnie!" Metodologia wchodzi ci w krew za pomocą doświadczenia, a nie w postaci spisanych zasad. Wrażenie jest podobne, jak w sytuacji, gdy przychodzi ci uczyć obcokrajowca języka polskiego: niby władasz polszczyzną perfekcyjnie, ale nie znasz na pamięć reguł odmian i deklinacji. Nie myślisz o nich. Po prostu mówisz (jak się mówi po polsku? no… normalnie!)
Tak się składa, że ostatnio uczę języka polskiego jako obcego i często przychodzi mi zaglądać do podręczników (i prosić o pomoc siostrę polonistkę: dzięki, Ewo!). Poznaję wówczas struktury, o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Teraz miałem przedstawić zasady rządzące nagrywaniem wywiadu. Pouczające doświadczenie.
|
Fotos z wywiadu z Victorią, Colonia del Sacramento, Urugwaj
|
Chociaż lekcje odbyły się w formie wideokonferencji, udało się zachować zręby rzeczywistego spotkania. Na początku wśród słuchaczy panuje nerwowa cisza (bo „na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy"). Następnie pojawiają się dwie, góra trzy entuzjastyczne osoby, które mają mnóstwo pytań i komentarzy. Przy końcu nieoczekiwanie wychylają głowy ci, którzy swoje wątpliwości ukrywali —i pielęgnowali je— przez całe półtorej godziny sesji.
W pierwszej części rozmawiamy o kwestiach, nazwijmy to, technicznych. Otóż zaczyna cię interesować konkretne zagadnienie. Decydujesz się opracować temat z użyciem form audiowizualnych. Do nagrania przygotowują cię wstępne kontakty z bohaterem wywiadu, z innymi bohaterami (jeśli projekt obejmuje więcej niż jeden wywiad), do tego literatura czy wiedza ogólna o regionie, miejscu, kwestii, problemie. W ten sposób uczysz się, o co warto zapytać, który guzik nacisnąć, gdzie szukać odpowiedzi na interesujące cię pytanie. Bo często nie da się zadać go wprost: jeśli pytasz, kto strzelał pierwszy, możesz się spodziewać konkretnej informacji. Jeśli natomiast interesuje cię poczucie tożsamości czy wyobrażenie, jakie bohater —często podświadomie— ma o sobie samym, lub o grupie, z którą się identyfikuje, przyjdzie ci iść okrężnymi drogami.
Spisujesz sobie szkic wywiadu, którego potem absolutnie nie wolno ci się trzymać. Więcej nawet: zazwyczaj nie służy ci on do niczego, ale dobrze go mieć, żeby w razie czego się nie pogubić. Przede wszystkim jednak należy słuchać. Słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać. Łowić ciekawe detale i gonić je. Podążać do króliczej nory. Dać się do tej nory zawieźć.
Tak jak mówię: detale techniczne. Jeśliby kogoś interesowało usłyszeć więcej na ten temat z moich ust, zawsze może zaprosić mnie na swój uniwersytet: skromność na bok, ale wziąłbym o niebo mniej niż byli prezydenci niektórych krajów, a spotkanie najprawdopodobniej byłoby znacznie ciekawsze!
W drugiej części rozmawialiśmy o kwestiach bardziej interesujących. Mam na myśli: mi wydawało się, że mówiłem o rzeczach naturalnych, nie wymagających ich nauczania. Natomiast studenci poczuli się niezwykle zainspirowani. Niektórzy —tych dwoje czy troje, którzy zadają najwięcej pytań— wynotowywali na czacie wideokonferencji cytaty z Wojciecha, żeby nie zapomnieć. Oczywiście żadnego z tych cytatów nie wymyśliłem ja. To jest taka mądrość ludowa, której użyczają ci inni, użycza ci jej świat na licencji niewyłącznej, zwłaszcza, jeśli przez siedem lat zajmujesz się nacieraniem się planetą; cudzą, a z czasem i własną codziennością, życiem blisko życia.
Te wszystkie wyjaśnienia to tak, żeby nie było wątpliwości, że to, co napiszę, nie jest moje. Dlaczego więc o tym piszę? Bo najwyraźniej temat interesuje. W ostatnich dniach dostałem meila od Z., który pyta: "Zastanawiałem się tylko, czy łatwo było go [
pana Rubena, czyli Odkrywcę] przekonać do opowiedzenia swojej historii przed kamerą?"
Oto jest pytanie: jak doprowadzić do spotkania?
|
Ruben i Fabiana
|
Ale po kolei. Pytanie pierwsze zwykło brzmieć: skąd brać bohaterów? Czy dokładniej, skąd brać takich bohaterów, jak moi (jeśli kogoś akurat interesują tacy, jak moi): z głębokiej prowincji, szarych, a jednak tak barwnych swoją naturalnością, nikomu nie znanych z imienia i nazwiska. Otóż trzeba być. Rower jest tu bardzo przydatnym narzędziem, bo pozwala ci być bardzo obecnym. Czy można być "bardzo" obecnym? Tak, mam tu na myśli: obecnym cieleśnie, całkowicie, świadomie. Nie że przejeżdżam, akurat zobaczyłem coś intrygującego, zatrzymam się na chwilę, a potem jadę dalej. Nie. Być bardzo obecnym to znaczy, że jeśli wieje wiatr, to go czujesz całym ciałem, to jesteś wymęczony wiatrem i masz piasek w zębach. To cielesne odczuwanie miejsca pomaga ci zrozumieć Innego. Jednocześnie pozwala wzbudzić w nim zaufanie: przecież przeżywacie to samo, więc automatycznie powstaje nić porozumienia, braterstwo, poczucie przynależności do tej samej grupy. Być bardzo obecnym. A w pierwszym przybliżeniu: być, przemierzać drogi, wioski, ścieżki, podchodzić do domów, do sklepów, do przystanków. Spotykać się ze światem.
Powiedzmy, że spotkaliśmy konkretną osobę i coś nam świta, że byłoby ciekawie włączyć ją do naszego projektu dokumentalnego. Teraz: jak nakłonić bohatera, by opowiedział nam swoją historię do kamery? Moja odpowiedź brzmi, że to pytanie zostało zadane zbyt szybko, bo zanim pomyślisz o kamerze i nagrywaniu, należy pomyśleć o człowieku. Innymi słowy: kiedy idziesz nagrywać wywiad, nie idź nagrywać wywiadu. Niezależnie czy twój projekt ma na celu rozrywkę, dokumentację czy badania antropologiczne, wywiad jest przede wszystkim spotkaniem z drugim człowiekiem. I w związku z tym wszystkie rady, jakich można tutaj udzielić, to nie reguły z podręczników do metodologii, tylko naturalne zasady współżycia społecznego, które można streścić jednym słowem: miłość.
Można oczywiście opisać powyższą kwestię wieloma określeniami: szacunek, tolerancja, zainteresowanie, sympatia, zrozumienie, otwartość i tak dalej. Ale jednym słowem chodzi o miłość, o podejście do człowieka z miłością. I to z miłością prawdziwą, nie udawaną. Bo jeśli ktoś opowiada ci o swoim życiu, a ty tylko udajesz, że cię to interesuje; jeśli ktoś przekonuje cię o swoich wartościach, a ty tylko udajesz, że je tolerujesz czy że je rozumiesz; jeśli ktoś opowiada ci o swoich emocjach, a ty tylko udajesz, że są dla ciebie ważne, druga osoba zda sobie z tego sprawę bardzo szybko i bardzo szybko się przed tobą zamknie. Kamery możesz nawet nie wyciągać, nie przyda ci się. Powiedziałem, że el cinismo se nota, de noche: alumbra, czyli że cynizm łatwo zauważyć, w nocy świeci, i kolumbijskim studentom bardzo się to spodobało. Kapuściński powiedział lata wcześniej: "to nie jest zawód dla cyników" (i dlatego z odrazą i osłupieniem słuchałem ostatnio, jak pewien Bardzo Znany Polski Reporter, M.Sz., drwił z bohaterów własnych wywiadów).
Oczywiście nie chodzi o to, żeby być śmiertelnie poważnym, czy wpadać w jakąś przesadną polityczną poprawność, nic z tych rzeczy. Chodzi o zwyczajny, normalny, szczery, zdrowy kontakt z bohaterem: tak, jak kontaktujesz się i zawiązujesz relacje z każdym innym człowiekiem. Możesz go nawet drażnić czy prowokować, ale tylko wtedy, gdy wiesz, że on wie, że to nie znaczy, że ty go nie szanujesz. Wówczas kwestia, by ta osoba zgodziła się mówić do kamery, staje się kolejnym technicznym detalem.
Innymi słowy: traktować człowieka jak człowieka, a nie jak obiekt badań. Ale to wymaga czasu i cierpliwości. Znów: trzeba być obecnym. W filmie "Soy paraguayo" jest taki moment, w którym Tadeusz Nita, potomek polskich emigrantów, mówi, że gdy Polacy zjawili się w Paragwaju w latach 20. XX wieku, Paragwajczycy przezywali ich polaco pata hedionda, Polak śmierdząca stopa. Mogę precyzyjnie określić, że wyciągnięcie z Nity tej informacji zajęło mi cztery dni picia yerba mate i chodzenia na pole karmić krowy świeżo ścinanymi tykami trzciny cukrowej. Dla nas to może zabawna anegdota, ale pan Tadeusz był tym Polakiem śmierdzącą stopą śmiertelnie zawstydzony. I takich rzeczy nie mówi się komuś, do kogo nie nabrało się pewnego zaufania.
Nie zawsze musi upłynąć tyle czasu. Cały urok pracy z dokumentem polega właśnie na tym: nigdy nie wiadomo, co się stanie. Nie masz przecież scenariusza cudzego życia, nie możesz zaplanować tego, co się wydarzy przed kamerą.
Bo z drugiej strony są osoby takie jak pani Ramona, które widzą w kamerze możliwość, by wreszcie wyrzucić z siebie bolesne historie, takie, których może wcześniej nikt nie chciał wysłuchać. Jakoś tak wyszło, że z Ramoną przed nagraniem znaliśmy się raptem kilka minut, bo pojechałem do Limpio nagrywać kogo innego, a Ramona była akurat u tej osoby w odwiedzinach. To co, może panią również nagramy? Czemu nie, powiedziała pogodna staruszka, i opowiedziała mi wszystko: rzeczy, o których Javier, jej bliski znajomy od lat, nie miał pojęcia.
Nieco wyżej napisałem o szczerym tolerowaniu czy zrozumieniu dla przekonań innych. Czy to znaczy, że mamy się ze wszystkimi zgadzać? Absolutnie nie! Wcale nie musisz się z kimś zgadzać, żeby traktować go z miłością, z szacunkiem. W szczególności: podczas kręcenia "Soy paraguayo" przeprowadzałem wywiad z Rafaelem, Brazylijczykiem, gorącym orędownikiem używania agrochemii w dowolnych ilościach, i emanującym zauważalną pogardą względem paragwajskich rolników. Jestem przekonany, że Rafael uważa, że jestem jego przyjacielem, że go rozumiem. Cynicznie go oszukałem? Nie, ja również uważam go za przyjaciela. W najmniejszym stopniu nie podzielam jego poglądów, uważam, że jego aktywność gospodarcza jest wysoce szkodliwa, ale nie uważam go za złą osobę.
Dokument czy reportaż w pierwszej kolejności edukuje dokumentalistę czy reportera. Dopiero gdy reporter zrozumie naukę, może przekazać ją innym. To dlatego koncentruję się na historiach osobistych. Podobnie jak dzieje krajów czy regionów wyjaśniają nam przyczyny aktualnego stanu ich gospodarki czy stosunków społecznych, tak historie osobiste tłumaczą —między innymi— dlaczego konkretne osoby mają takie czy inne przekonania.
|
Tadeusz |
|
Ramona |
|
Rafael
|
Bogotańscy studenci pochodzili z różnych wydziałów. Wielu studiowało psychologię, ale nie zabrakło antropologów i socjolożek, był także trener sportowy i adepci wzornictwa przemysłowego. A że poruszaliśmy się w świecie metodologii, mówiliśmy o "investigadores", badaczach. Ktoś więc zapytał: jaki jest największy błąd, jaki może popełnić badacz? I tu pamiętam, że moja odpowiedź bardzo się spodobała: otóż wydaje mi się, że największym błędem, jaki może popełnić badacz, jest nie badać. Albo: być przekonanym, że się wie, że się wie lepiej.
Jasne, osoba, która zadała pytanie, miała na myśli błędy w metodologii, ale wydaje mi się, że w przypadku metod jakościowych (no, skoro ostatnio stałem się wykładowcą metod jakościowych…!) czy w szczególności w przypadku badania antropologicznego w formie dokumentu audiowizualnego (tak to nazwijmy) błąd jest niejako wpisany w proces badania. Więcej nawet: powiedziałbym, że podstawową cechą, jaką powinien charakteryzować się dobry badacz, to nie wiedzieć. Błądzić. Błądzić, ale mieć świadomość, że się błądzi. Bo najgorsze z najgorszego, co można zrobić badacz, to błądzić, ale być święcie przekonanym, że się wie lepiej.
O takich badaczach opowiadał mi Ruben: archeolodzy uniwersyteccy, "prawdziwi", z dyplomami bardzo poważnych uczelni. Przyjeżdżali, ale Rubena mieli za nic, bo Ruben nie dysponuje tytułem doktora ani nawet magistra. "Zabierałem ich w pole a potem patrzyłem, jak się meczą, biedaki. Ruiny dawnej osady leżały 50 metrów dalej, nigdy ich nie znaleźli. Dlaczego im nie powiedziałem? Nawet nie pytali, wiedzieli lepiej!" Podobnie dzieje się, gdy pytasz za dużo: zmuszasz bohatera, by mówił o tym, co tobie się uwidziało, bo ty masz taki wspaniały plan, ty wiesz lepiej, o czym trzeba mówić. Tymczasem on ma ci do powiedzenia coś o wiele ciekawszego, ale jeśli nie dasz mu dojść do słowa, nigdy się o tym nie dowiesz. Trzeba być uważnym. Słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać. Nie przyszedłeś nauczać: przyszedłeś, by cię nauczano.
"Prawda jest krainą bez dróg" — napisał Terzani w "Koniec jest moim początkiem" (tłumaczenie moje z wersji hiszpańskiej). I dalej: "Jeżeli wiesz, czego szukasz, nie znajdziesz tego, czego nie szukasz… A może właśnie to jest rzeczywiście istotne?"
Przyszedłeś, by błądzić. Ja strasznie dużo błądzę. Nagrałem cały szereg złych wywiadów, źle przeprowadzonych. I dużo się na nich nauczyłem. Na przykład wywiad z Rubenem zacząłem źle. Zwróciliście uwagę, że w całym filmie nie dowiadujemy się prawie nic o przeszłości Rubena? A wiecie dlaczego? Bo zacząłem wywiad źle. Po dwóch czy trzech wspólnie spędzonych dniach nabrałem przekonania, że Ruben jest otwarty i łatwo mu się mówi, i bez ceregieli zacząłem wywiad od historii osobistej. Błąd! Otóż okazało się, że Ruben należy do tego typu facetów, występujących przede wszystkim w miastach (Ruben pochodzi z miasta; a różnica między wywiadami przeprowadzanymi w mieście i na wsi to materiał na osobny tekst), którzy mówią dużo zawsze i na dowolny temat, byle tylko ten temat nie dotykał ich samych.
Tamten wywiad trzeba było zacząć inaczej. Wiem jak, ale jest już za późno, a więc: błąd. I co? I nic. Upiorna jest ta konserwatywna edukacja, w której wpaja nam się, że popełnić błąd to horror i tragedia. Nic z tych rzeczy. Popełniać błędy to znaczy uczyć się. Przy kolejnym panu Rubenie będę uważniejszy. A może nawet przy samym Rubenie: krótki metraż "Odkrywca"
—jak już wspominałem— zrobił furorę w okolicach Neuquenu i teraz Ruben, który dzięki medialnemu sukcesowi pije mate z burmistrzami i wysyła whatsappy gubernatorowi, usiłuje załatwić środki na dłuższy film o regionie. A bardzo dobrze, niech załatwia, to będziemy kręcić. Widzicie, jak dobrze jest popełniać błędy?
Zresztą nie wiem, co ja się znam.
Na koniec można dodać dwa słowa o kwestii sprzętowej. I to będą naprawdę jedynie dwa słowa: niewiele trzeba. Najstarsi czytelnicy zauważyli pewnie, że ta kwestia przez lata przewija się przez moją działalność. I tak okazuje się, że
na Kazbek można wejść w jeansach, przez
Amerykę można przejechać miejskim rowerem za trzysta złotych, a tanią lustrzanką można nagrać filmy pokazywane na międzynarodowych festiwalach filmowych na całym kontynencie. Nie chodzi o to, że dobry sprzęt nie jest potrzebny: jest potrzebny, ale nie jest koniecznie niezbędny. Wiadomo, że z namiotem wyprawowym i ze śpiworami puchowymi nie zamarzlibyśmy z Karlem na kość na plateau pod Kazbekiem; wiadomo, że gdybym miał profesjonalną kuchenkę benzynową nie musiałbym kląć jak szewc gdy przy mocnym wietrze gaśnie mi
domowej roboty kuchenka na alkohol; wiadomo, że gdyby kręcić
"Soy paraguayo" z lepszymi mikrofonami, film miałby o niebo lepszą jakość dźwięku.
Ale ja wierzę w historie: te własne, które przeżyłem podczas podróży starym rowerem, i te cudze, opowiadane z pełnym zaufaniem do amatorskiej kamery. Historie są ważniejsze niż sprzęt, niż kosmiczny montaż i efekty specjalne. Na pewno dobry materiał z dobrym montażem będzie lepszym materiałem. Ale kiepski materiał, bez treści, z dobrym montażem, będzie dalej kiepskim materiałem bez treści.
|
Ciro, kot z mieszkania na bogotańskim Chapinero
|
Podoba mi się to, co mówisz o pracy reportera/dokumentalisty. Budujące jest, że czasem znajdzie się taki człowiek jak Ty, który ma w sobie miłość i pokorę. Mówię to z punktu widzenia starszej osoby, bo obserwuję ten świat już dosyć długo i cieszy mnie, że zdarzają się tacy pozytywni młodzi ludzie.
OdpowiedzUsuńZ moich obserwacji wynika, że prawie nie ma już ludzi/reporterów/dokumentalistów posiadających te cechy. Teraz nie jest ważne spotkanie z innym człowiekiem. Ważne są rankingi, obecność w mediach, gwiazdorstwo, wiec szuka się na siłę ( lub wymyśla) egzotyki, niebezpieczeństwa (przecież przygoda musi być), lub tematów drastycznych – czyli tego, co można dobrze sprzedać. Niestety, ale cynizm to główna charakterystyka różnych Bardzo Znanych Polskich Reporterów. Masz rację, że świeci. Wręcz bije po oczach. I już myślałam, ze autentyczna troska o innych i chęć zrozumienia umarła razem z Kapuścińskim, ale Twoje relacje/filmy/książki pozwalają mieć nadzieje, ze może jednak nie.
Pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego
Dziękuję za te ciepłe słowa. Postaram się nie zawieść!
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony chcę wierzyć, że z tym dziennikarstwem nie jest aż tak źle. Może dziennikarze o cechach, o których wspominasz, są mniej widoczni: na pewno nie zaprasza się ich do topowych programów telewizyjnych, ani na czołówki gazet (czy w ogóle do gazet), gdzie miejsce jest -jak zauważasz- na to, co łatwiej się sprzeda.
Właśnie czytam wspomnienia Terzaniego, "Koniec jest moim początkiem". Tam jest napisane czarno na białym, że Tiziano miał okazję napisać to, co napisał, by przez lata był opłacany przez Spiegla jako korespondent w Azji: miał pozycję, na którą, owszem, zapracował sobie, ale miał też w tym dużo szczęścia. Dzięki Spieglowi Terzani miał spokój, wolność i czas na spotkania: mówi o tym w rozdziale o miłości i przyjaciołach, gdzie Der Spiegel, obok ... żony, wymieniony jest jako jeden z filarów jego życia.
Kapuściński też jeździł jako korespondent.
Ile gazet w Polsce utrzymuje dziś korespondentów za granicą?
Nie mam jakiegoś wielkiego doświadczenia na rynku prasowym, ale z tego drobnego, które mam, wnioskuję, że zawodowym reporterom musi być strasznie trudno tak zwyczajnie, finansowo. Stąd pośpiech by pisać więcej tekstów i szybciej, i bardziej sensacyjnych: zrozumiałe, że czasu na prawdziwe spotkanie tam nie będzie.
Bardzo ciekawe uwagi. Dodam tylko to, czego mnie uczono: każda rzecz, każdy człowiek może być wspaniałym materiałem na reportaż, byleby nie pisać o sobie. Niech drzwi "mówią" kogo one "widziały", kto je dotykał, kto nimi wchodził, a nie ja, co ja czuję widząc te drzwi i domyslając się ledwie. Gdy widze człowieka z którym mam zrobić reportaż nie opowiadam mu co ja czuję widząc go czy on mi sie podoba czy nie, trzeba spowodować, aby on sam o sobie mówił, jak Kapuściński tu wspomniany "rozbroić twarz" nawet bandyty, który być może przed chwilą do ciebie celował. Tiziano Terzani był nadzwyczajnym przede wszystkim człowiekiem, a potem reporterem...Jak piszecie, do wszystkich trzeba podchodzić z miłością, nie z konkretnym celem zrobienia materiału.Pozdrawiam serdecznie! Mirosława Marcinkowska
Usuń