Patagonia przygnębia


Patagonia to przestrzeń, ale za drutami

Wydaje mi się, że wszystko [co jest ze mną nie tak], nawet obecny nowotwór, rodzi się w Japonii. Rodzi się z głębokiego przygnębienia życiem w społeczeństwie, które nie jest wolne 

— mówi synowi Tiziano Terzani w książce-rozmowie "Koniec jest moim początkiem".

W marcu 2020 roku w Argentynie ogłoszono kwarantannę w związku z pandemią COVID-19. Zakaz poruszania się po kraju przeciąga się do dziś. To dlatego przyszło mi spędzić przeszło osiem miesięcy w Junín de los Andes, niedużej miejscowości w północnej Patagonii.

Junin jakoś mi nie leżał. Wciąż nie leży. Ale —mówiłem sobie— nie należy zrzucać winy za własne przygnębienie na czynniki zewnętrzne. Źródeł przygnębienia należy szukać wewnątrz: oto dojrzałe podejście do sprawy. Przyglądałem się więc sobie od środka, jednak cały czas miałem wrażenie, że jest coś jeszcze, coś poza mną, coś przemożnego, co nie pozwala mi nabrać wiatru w żagle i ciąży jak kula u nogi, czy raczej u głowy.

W miarę jak poznawałem historię i współczesność Patagonii, mnożyły się możliwe powody przygnębiania. Nie mniej, w dalszym ciągu nie pozwalałem sobie zwalić winy na kogoś innego: jeśli mi smutno, coś najwyraźniej robię nie tak. Koniecznie ja i tylko ja. A potem przeczytałem rozmowę Terzaniego z synem i stary Włoch ośmielił mnie, by jednak przyznać, że miejsce, w którym się znajdujemy, owszem, może mieć walny wpływ na nasze samopoczucie. Ma moc wywołać entuzjazm, radość i uśmiech (jak Wenezuela) albo smutek i przygnębienie (jak Patagonia).


Welcome to Patagonia

Terzaniego przygnębiało japońskie społeczeństwo, według jego obserwacji: całkowicie oddane konsumpcji, bezrefleksyjne, a przez to: totalnie zniewolone. Moje odczucia związane z Patagonią można streścić następująco: przebywając na południu Argentyny, uczestniczę w brutalnym zaborze, i to po stronie zaborcy. 

(O historycznym umotywowaniu tego stanowiska pisałem szczegółowo w tekście "Zabór argentyński", Tygodnik Przegląd 39/2020, i opowiadałem w 10tym odcinku podcastu Radio Argentyna.)

Patagonia została krwawo podbita przez Argentynę (na wschodzie) i Chile (na zachodzie) pod koniec XIX wieku. Do dziś nie minęło więcej niż 150 lat: tylko odrobinę więcej niż trwały zabory pruski czy rosyjski na ziemiach polskich. Wszystkie praktyki, które znamy z historii, takie jak narzucanie języka i kultury, czy wysyłanie liderów intelektualnych i politycznych do więzień, znane są patagońskim Mapuczom (jeszcze 30-40 lat temu dzieci w szkołach klęczały na grochu za mówienie w mapudungun). Nie są już znane ludowi Selknam, bo ten wymordowano co do nogi. 

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

W dodatku Patagonii nie zajęto by ją zasiedlić, tylko by ją bezpośrednio spieniężyć. Można pokusić się o kontrowersyjne twierdzenie, że nawet hitlerowski Drang nach Osten miał bardziej humanitarne cele: ostatecznie narodowi socjaliści chcieli dać chłopom ziemię. Jasne, dać polską ziemię niemieckim chłopom, ale jednak. W przypadku Argentyny patagońska ziemia trafiła w całości w ręce kasty latyfundystów, która pogrodziła gigantyczny region drutem kolczastym na gospodarstwa hodowlane wielkości 50, 100 czy nawet 900 tysięcy hektarów (dodajmy że średnia wielkość gminy wiejskiej w Polsce to 12 tysięcy hektarów, a więc na przeciętnym prywatnym pastwisku w prowincji Santa Cruz zmieściłyby się 4 gminy).

Zachodni skrawek argentyńskiej Patagonii, czyli intensywnie pofałdowane przedgórze Andów, przeznaczono na turystykę. W San Martin, Villa Angostura i Bariloche powstały dziesiątki mniej i bardziej luksusowych hoteli, pola golfowe i wyciągi narciarskie. Architekturę chce się wzorować na niemieckiej Bawarii, czemu z pewnością przyczynili się nazistowscy uciekinierzy, którzy chętnie przeprowadzili się na południe Argentyny po II wojnie światowej. Te miasteczka już na pierwszy rzut oka wyglądają jak dekoracja z Walta Disneya, jak kolorowe wydmuszki.

Wymordować ludność całego regionu w imię eksportu wołowiny i z chęci skonstruowania atrapy Alp pod Andami. Naprawdę było to konieczne?



Patagonia: ładne widoczki, smaczne mięso i historia okryta zasłoną milczenia

Czasem biorę rower i pedałuję do mostu na rzece Quilquihue. Kiedy wracam, widzę Junin de los Andes w panoramie: zorganizowana kratownica ulic i domów ograniczona skrzętnie drutem kolczastym po obu stronach. Za ogrodzeniem, tak po lewej, jak i po prawej stronie miasteczka, wznoszą się nagie zbocza gór i ich płowe trawy, skropione z rzadka czarnymi ciałami krów. Wszystko w rękach dwóch czy trzech właścicieli. Przestrzeń raczej pusta i zdecydowanie przygnębiająca.

Wyobrażam sobie, że gdybym dojeżdżał do analogicznego miasteczka w Andach ekwadorskich, oglądałbym pejzaż diametralnie różny. Od ostatnich domów miejscowości w kierunku górskich szczytów ciągnęłyby się grządki ziemniaków i cebuli, plewione przez mężczyzn w czarnych kapeluszach i pod wąsem, i przez kobiety w kolorowych spódnicach. Barwny targ dyszałby zapachem świeżo zerwanej rzepy i chichy, alkoholowego napoju na bazie kukurydzy. Serdeczne nawoływania sprzedawców zalewałyby atmosferę ludzkim ciepłem.

Kto mieszka w Junin de los Andes? Pierwsi byli wojskowi: miasteczko powstało pod koniec XIX wieku jako fort w ramach operacji zwanej Conquista del Desierto, w ramach której likwidowano konsekwentnie ludność Patagonii. Razem z nimi zjawili się księża i zakonnice. W XX wieku okazało się, że region może służyć nie tylko jako gigantyczne pastwisko: odkryto złoża ropy. Z czasem zakiełkowała moda na turystykę. W 1955 roku władze w Buenos Aires nadają Neuquenowi status prowincji. Od tej pory region oficjalnie przestał być zaborem (Territorio nacional), uzyskując prawo do wybierania władz lokalnych. Zaczyna się instytucjonalizacja zrabowanych terenów. Powołuje się gminy, szpitale, szkoły i sądy. Z północy kraju, w znacznej mierze z Buenos Aires, zjeżdżają wykwalifikowani pracownicy i urzędnicy państwowi. Ich zadaniem jest uczynić z Patagonii Argentynę, a z Mapuczów - Argentyńczyków: kłaniających się biało-błękitnej fladze, mówiących po hiszpańsku, chodzących do kościoła i zależnych od zachodniej medycyny, kultury i edukacji (w szczególności: tępi się pod groźbą grzywny lub więzienia tradycyjne praktyki położnictwa). 

Przyjezdnych nie trzeba specjalnie nakłaniać. Wabią ich wyższe niż na północy kraju zarobki i legendarne andyjskie panoramy. Niecierpliwią się, by oglądać te wzgórze porośnięte sosnami (sprowadzonymi z Europy), jeść sarninę (z europejskich saren), dżemy z (europejskiej) dzikiej róży, łowić pstrągi (przywleczone z Europy) i mieszkać w drewnianych domach budowanych na germańsko-alpejską modłę. Zjawiają się w końcu mali i wielcy przedsiębiorcy turystyczni zainteresowani otwieraniem kolejnych hoteli. Chcą żyć z pejzażu. Z cudzego pejzażu, który powoli, krok po kroku, staje się argentyński. Będą go sprzedawać krajowym i zagranicznym turystom, podczas gdy Mapuczowie będę trząść się z zimna, wygnani na nieprzystępne, wysokie partie gór.

Trwa akumulacja. Argentyna, kraj dawniej skolonizowany a teraz — kolonizujący, właśnie odebrała rdzennej ludności teren większy niż Polska, Niemcy i Włochy razem wzięte. Kto silniejszy, niech bierze, co może. Niech zagarnia. Ziemie, ropę naftową, atrakcje turystyczne. Chce pan kupić jezioro? Nie ma sprawy. Górę, wodospad? Wystarczy zapłacić. Mieszkają tam Mapuczowie? Nie ma problemu, proszę pana, policja i wojsko czekają już w gotowości, by zatłuc ich pałami, jeśli nie będę chcieli uciekać po dobroci.

Patagonia nie ma duszy, ma właścicieli. Nie ma ludności miejscowej, a raczej przechodzi z rąk do rąk. Jest dobrem eksportowym. I to nie tanim. Dla biednych na Patagonii miejsca nie ma. Podczas gdy gospodarstwa hodowlane ciągną się na dziesiątki kilometrów, i gdy stanąć pośród pustkowie wydaje się, że przestrzeń jest w Patagonii nieograniczona, ci, którzy chcą zbudować dom, nie mają gdzie. Gnieżdżą się w ciasnych klitkach z desek i plastiku, stawianych ukradkiem na okupowanych nielegalnie ziemiach na skraju Junin de los Andes, San Martin czy Bariloche. 

Jedni mają posiadłości wielkości czterech gmin, dla innych nie ma ani metra. Trudno o większy absurd, trudno o większą niesprawiedliwość. 

Jaka piękna jest Patagonia

och, jak piękna

och, jak piękna jest.



Czyli jeszcze raz: jedni przyjechali zagarnąć ziemię, inni zjawili się jako narzędzie w ręku kolonizującego państwa narodowego, ostatni — by żyć z turystyki w sezonie letnim i zimowym. Czy ktoś przypadkiem przybył, by uprawiać, by ubłocić się aż po łokcie, wytarzać się, wetrzeć sobie aż do szpiku kości patagońską ziemię? Do kogo należy Patagonia, jeśli nikt nie chce jej dotknąć ręką?

Dlatego w Junin de los Andes nie ma mężczyzn w kapeluszach plewiących krzaczki ziemniaków, ani sprzedawczyń oferujących płody ziemi od samego rana. O siódmej — cisza. O ósmej — cisza. O dziewiątej — dalej nic. Hotelarze czekają na turystów, nauczyciele i lekarze — na wypłaty z budżetu, właściciele ziemscy nawet tam nie mieszkają. Siedzą w Miami, w Londynie, w Buenos Aires. Czasem przejedzie konno pasterz w gauchowskim berecie. Pasterz na nieswojej ziemi, pasący nieswoje krowy.

Las penas y las vaquitas,

Se van por la misma senda,

Las penas son de nosotros,

Las vaquitas son ajenas.

śpiewał Atahualpa Yupanqui w El Arriero va. To znaczy: Smutki i krówki idą tą samą ścieżką / Smutki są nasze, krówki są cudze. To taka historia Argentyny w skrócie. Zespół Divididos zrobił wersję rockową El Arriero va. Siedem milionów wyświetleń: nie najgorzej jak na piosenkę o krówkach, prawda? Znaczy się: problem jak najbardziej aktualny (jakby ktoś wolał wersję albumową, to tutaj, natomiast oryginalna Atahualpy tutaj, klik).


Teraz, podczas kwarantanny, narzekają: rząd powinien promować turystykę. Powinien zezwolić. Powinien dokładać do turystyki. Nie może zostawiać samych wszystkich tych, którzy wyjechali do Patagonii, by żyć z pejzażu. I teraz nie mogą, bo pandemia zamroziła ruch turystyczny. Jak nie wpuścisz turysty, umrą z głodu. Nie zasadzili ani jednego ziemniaka, ani jednej cebuli. 

Narzekają, gdy protestują Mapucze. Gdy chcą, by oddać im ziemie. Nie całą, chociaż kawałeczek: 20-30 hektarów, jak w okolicach Villa Mascardi w tym roku. Oburzają się osadnicy-hotelarze: co pomyśli obcokrajowiec, gdy przyjedzie do turystycznego Disneylandu, do Patagonii, i zobaczy drogę zablokowaną przez "brudnych, dzikich, ciemnoskórych, agresywnych" Mapuczów? Skandal. Tak nie może być. Policja, wojsko, ratunku. Mapuczowie okupują nasze ziemie.

Naprawdę? Kto tu okupuje czyje ziemie?

Czuję się nieswojo w miasteczku obcym miejscu, w którym je wybudowano. Jak —na przykład— wczuć się w miejscową kulturę, jeśli miejscowi nie są miejscowi. Przyjechali, bo była taka okazja, bo można było zarobić, bo można było pójść do wojska. Nie mówię, że to źle: że nauczyciele, lekarze, urzędnicy czy wojskowi są —osobiście— czemuś winni. Mówię tylko, że ja czuję się tu źle. Wyobrażam sobie, że można by wziąć do ręki wielki obrus, przesunąć nań całe Junin de los Andes, i przenieść je w inne miejsce: do Formosy, La Pampy czy Entre Rios. Nie byłoby różnicy: ostatecznie miejscowość-kolonia urzędniczo-wojskowa nie utrzymuje żadnego związku z przyrodą czy geografią regionu, który ją otacza. Byleby wypłacać jej mieszkańcom ten sam żołd, te same pensje. Może zapewnić kilku turystów w hotelach.

Proces kolonizacji Patagonii nie jest wyjątkiem na skalę kontynentu. Wyjątkowa jest świeżość niezagojonych ran. Podobne mordy i grabieże w Tucumanie czy Salcie wydarzyły się 400 czy 500 lat temu. W Patagonii mowa o 100, 150 latach wstecz. Pradziadek przeżył je (lub nie przeżył) na własnej skórze, dziadek opowiedział, dzieci pamiętają. 

Wielu uwielbia Patagonię. Zachwyca się jej krajobrazami: widokiem Andów, turkusem jezior i krystalicznie czystą wodą strumieni. Ale kiedy raz dowiesz się historii regionu, nigdy więcej nie popatrzysz na Patagonię w spokoju. Spojrzysz na górę, zobaczysz drut kolczasty. Położysz się spać i nawiedzą cię duchy tych, których wymordowano, by w miejsce wioski postawić hotel. Chcesz się przeprowadzić do Patagonii? Proszę bardzo, wielu o tym marzy. Ale będziesz żył umoczony w niesprawiedliwości po uszy. Codziennie. Czegokolwiek byś nie robił, na cokolwiek byś nie spojrzał, będzie prześladowała cię wewnętrzne rozdarcie. Możesz zamykać oczy, udawać, że nie wiesz, o co chodzi, ale rzeczywistość i historia w końcu do ciebie przemówią. Czasem wydaje mi się, że najlepsze, co można zrobić dla Mapuczów z Patagonii, to więcej tu nie przyjeżdżać. Nie napędzać dzikiej chciwości na atrakcyjne tereny w sąsiedztwie parków narodowych, na pastwiska, na łatwy zysk, który sprowadza do regionu rosnące rzesze spekulantów, marginalizując coraz bardziej lokalną ludność.

Nie mogę, nie potrafię, nie wytrzymuję. Nie chcę. Nie podoba mi się. Nie czuję się dobrze. Nie. 

1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!


Mercedes Antileo powtarza opowieści dziadków: jak uciekali do jaskiń Ruca Choroi przed prześladowaniem argentyńskiego wojska


Komentarze

  1. Dziękuję za ten tekst. Nie miałam pojęcia o historii Patagonii..
    Masz rację - nie będę już myśleć o tym wychwalanym przez rowerzystów miejscu tak spokojnie i z chęcią wyjazdu tam, jak do tej pory..

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo mocny przekaz, bardzo osobisty. Czytając te słowa gdzieś z tyłu głowy mam polski (choć marny i zupełnie nieproporcjonalnie mniej tragiczny) przykład - Łemków. Mieli swoje ziemie, swój Beskid Niski, swój język kulturę. Ale w myśl (albo bezmyśl) różnych władz ludowych wysiedlono ich, wysłano na obce ziemi (ten na Dolny Śląsk), rozbito i rozczłonkowano. Przez traumę akcji Wisła spuścili na siebie zasłonę milczenia, spolonizowali się, z niegdyś zapewne ponad 100 tysięcy Łemków dzisiaj ok. 10 tysięcy się nimi identyfikuje, a jeszcze mniej używa swojego języka w domu. I jak dzisiaj słyszę to z "lewa", to z "prawa" różne opinie o łemkowskim nacjonaliźmie, o tym, że wracają w Beskidy i będą Polakom zabierać ich lasy, że "panoszą się wszędzie" itd. I potem mam myśli podobne do Twoich. Mówię to ja, robiący z Łemkami, posługujący się językiem, ze środka wspólnoty.
    Pozdrawiam i powodzenia w podróży!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, jesteś Łemkiem : )? Bardzo ciekawy przykład. Chociaż historie Łemkowszczyzny i Patagonii różnią się nieco, wspólnym mianownikiem obu procesów jest opresyjna rola homogenizującej polityki narodowościowej. Wymyśla się taki byt jak naród, przekonuje się wszystkich, że wewnątrz narodu wszyscy są mniej więcej identyczni (w szczególności: nie mówią po łemkowsku w Polsce, nie mówią w mapudungun w Argentynie) a ci, którzy identyczni nie są, stają się zagrożeniem. Oni, rzecz jasna, są obcy, natomiast my jesteśmy swoi (niektórzy nawet w to wierzą: wnukowie Włochów i Francuzów mieszkający w Santa Fe czy Buenos Aires zarzucają Mapuczom, że nie są prawdziwymi Argentyńczykami, że są obcy !!!)

      Sprawić, byśmy uwierzyli w naród w takim homogenicznym i ekskluzywnym sensie jest oczywiście tylko krokiem do celu. Cel jest taki, by —po pierwsze— dać jaką taką legitymizację władzy, a po drugie: byśmy uwierzyli, że skoro istnieje naród ergo istnieje interes narodowy. Konkretnie: że Twój interes i interes np. pana Kulczyka w Polsce albo rodziny Martinez de Hoz w Argentynie to jest dokładnie ten sam interes.

      No i nie, wydaje mi się, że nie do końca to ten sam interes. Natomiast po drodze pozbyliśmy się mniejszości narodowych, zafałszowaliśmy historię i własną tożsamość. To tak w duchu tego, o czym pisałem w poprzednim wpisie: http://fizyk-w-podrozy.blogspot.com/2020/11/swieto-narodowe-czyli-czyje.html

      Usuń
    2. Bardzo ładnie ubierasz w słowa to, czego ja nie potrafię ująć jakoś krótko, jasno i obrazowo. :)
      Po lekturze Twojego wpisu przy okazji Święta Niepodległości właśnie opisałeś w punkt, że po II wojnie światowej ubrano naród polski w zupełnie inną narrację i tacy Łemkowie do niej nie pasowali. Że lepszy unitarny narodowościowo kraj niż pełen jakiś szczątkowych mniejszości etnicznych, które pewno jeszcze będą upominać się o swoje itd.
      Też przykro się mi robi, gdy się słyszy opinie, że "Łemkowie się panoszą w Beskidzie Niskim", że "w gminie ich nie lubią" itp. Bogu ducha winni Łemkowie.

      Usuń
  3. A Polakom po wojnie to kto terytorium i ustrój wybierał?
    Tak jednoznacznie, że przesidlenia łemków to wina Polaków? Chyba w większej mierze Ukraińców. Łemkowie zostali pokrzywdzeni, nie ma wątpliwości. Tylko przez komunizm to wielu Polaków może bardziej.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty